Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
Bonaparte po niebezpiecznej, powolnej żegludze w początku czerwca 1798 r., z całą flotą swoją przystanął pod Maltą. Wyspa, broniona przez szczęśliwe położenie przyrodzone, potężne bastyony, ogromną artyleryę, kilka tysięcy załogi, była prawie nie do zdobycia siłą, zwłaszcza z koniecznym w tym wypadku pośpiechem. Ale władający nią Zakon, toczony wewnętrzną zgnilizną, tak samo jak przedtem Wenecya, w mgnieniu oka uległ śmiałości i zdradzie. Kiedy wczesnym rankiem letnim skoczyli z szalup Francuzi na skaliste pobrzeże, jeden z najpierwszych Polak Maltańczyk Sułkowski, poprzez urwiska, fosy, szkarpy, zwinnym pędem prowadził grenadyerów do ataku na baterye Valetty. Natychmiast, ściśle na modłę wenecką, wybuchły rozruchy śród ludności maltańskiej, rozdwojenie śród kawalerów. Poczem w niewiele godzin nastąpiła kapitulacya, zatknięcie trójkolorowej chorągwi na starożytnej katedrze św. Jana, upadek istniejącego od blisko siedmiu wieków Zakonu. I tym razem również Sułkowski, w ostentacyjnem piśmie do swych przyjaciół paryskich, opisywał z zapałem prędkie zwycięstwo, a usprawiedliwiał też najazd gwałtowny, piętnował „tyraństwo” i znikczemnienie spróchniałej, przeżytej braci rycerskiej zwyrodniałych Joannitów. Ale wzięcie Malty niebezpiecznym było sukcesem. Wydzierało smaczny łup Rosyi; rozjuszało do ostateczności nowego opiekuna Zakonu, Pawła.
Uwinąwszy się z wyspą, Bonaparte wprost już do afrykańskiego poszybował lądu. W początku lipca, w jasną noc księżycową, szczęśliwie przybił do delty nilowej tuż pod Aleksandryą. Nazajutrz, o samym świcie, przy trudnym szturmie Aleksandryi znów przodował Sułkowski, wedle słów własnych, do głębi „wzruszony wielkiem tego miejsca wspomnieniem, chwilą przedziwną, romantycznym widokiem”. Na czele kolumny szturmującej, z właściwym sobie zimnym szałem bojowym, podwakroć zrzucany z murów, wdarł się przez wyłom do miasta. Bił się pod okiem Bonapartego, i zaraz na miejscu posunięty został na szefa szwadronu. Prócz niego zresztą, w tej pierwszej akcyi czynny był również Łazowski. Jednakowoż dla wojsk, przygotowanych na zamorskie cuda z tysiąca i jednej nocy, a przyrodą i kulturą włoską spieszczonych, nędzny i wrogi wygląd zdobytej ptolomeuszowej stolicy, surowe oblicze rozpościerającej się dokoła pustyni, okrutnym były zawodem. „Zawiedzeni zostaliśmy – biadał żałośnie Szumlański – w nadziei oczekiwanej przyjemności, bowiem zastaliśmy miasto puste, sklepy liche, pozamykane, niesłychane gorąco, aw miejscu ludzi mnóstwo jadowitych much, owadów, robactwa, że się prawie pod naszem okiem sprawdzała kara Boża owych plag siedmiu, na Egipt dopuszczonych”.
Nie dając czasu szemraniom, Bonaparte już w dni kilka pociągnął z armią dalej ku południu, faraonowemi szlaki. W straszliwym przez pustynię pochodzie, szczęśliwemu dotychczas zwycięzcy żywej mocy ludzkiej nasampierw udzieliła przestrogi ta sama martwa siła przyrody, która wydobytego tu z ledwością z piaszczystych afrykańskich żarów pogrąży kiedyś doszczętnie w zlodowaciałej moskiewskiej równinie. Po niełatwej potyczce nilowej pod Szebrachitem, gdzie uczestniczyli Zajączek, Łazowski, Szumlański, w drugiej połowie lipca zniesieni zostali waleczni mamelukowie Murada beja pod Piramidami. Ujrzano tu znów Sułkowskiego, jak z fantazyą staropolską wylatywał przed front batalionów, na harce w pojedynkę z opancerzonymi jeźdźcami egipskimi. Po poddaniu się nazajutrz Kairu, zaraz w pierwszych dniach sierpnia ruszono w dalszy pościg za uchodzącym do Syryi nieprzyjacielem. I raz jeszcze, w oczach wodza, pod Salhejem, w krwawem starciu z karawaną Ibrahima beja, na czele paruset szaserów i huzarów, wściekle nacierał Sułkowski na roje świetnej konnicy mameluckiej w lśniących zbrojach i szyszakach; olbrzymiego czarnego Berberyjczyka wręcznej zwalił rozprawie; odniósł dziesięć ran od kul i kling damasceńskich; i wziął na placu boju stopień szefa brygady. Już przecie Bonaparte poczynał przeświadczać się o niedocenionych, nieprzewidzianych trudnościach wyprawy. Wtem, w drodze powrotnej do Kairu, odebrał wiadomość fatalną, niweczącą już właściwie w zarodzie samo założenie i przyszłość egipskiego przedsięwzięcia. Było ono narażone oddawna przez groźne skutki trzytygodniowego opóźnienia, z powodu afery Bernadetta. Oddawna też eskadra angielska pod admirałem Nelsonem biegła tropem okrętów, wiozących wyprawę Bonapartego. Aż nareszcie, naprowadzona na ślad właściwy przez dwór neapolitański, dopadła ich z początkiem sierpnia 1798 r. pod Abukirem i od jednego zamachu zniszczyła całą flotę francuską.
Cios był niepowetowany, doniosłości niezmiernej pod względem zarówno wojennym, jak politycznym. Bonaparte został odcięty od Francyi, zamknięty w Egipcie, pozbawiony wszelkich widoków dywersyi w kierunku Turcyi. Natomiast daną została potężna ostroga wszystkim dotychczasowym knowaniom koalicyjnym. Przedewszystkiem nastąpiło wrogie zdeklarowanie się Porty ottomańskiej. Szczególną ironią i logiką wypadków, tego samego dnia, kiedy w Dyrektoryacie paryskim, po próżnych przez Laharpa umizgach do Petersburga przeciw Turcyi, uchwalono po niewczasie wyprawić Descorcha z nową misyą przeciw Rosyi do Stambułu, nakazywał tutaj sułtan Selim III, odwiecznym przedwojennym zwyczajem, zamknąć rezydenta Republiki w Siedmiu Wieżach. Porta od chwili najścia Francuzów na Egipt gwałtownie była naciskana sprzymierzeńczą od Pawła namową, lecz wzdragała się zrazu przed dzikim dla niej z Moskwą przeciw Frankom sojuszem. Obecnie jednak, po Abukirze, uległa odrazu. Zdobyła się, już z końcem sierpnia 1798 r., na konwencyę wojskową z Rosyą. Wpuściła eskadrę oczakowską na Bosfor. Wreszcie, w początku września, wypowiedziała wojnę Republice francuskiej; wyrżnęła załogi francuskie w Dalmacyi; rzuciła hasło wojny świętej przez Syryę i Arabię do doliny nilowej przeciw Bonapartemu.
Z drugiej strony, w Petersburgu, pod wrażeniem wieści abukirskiej, znacznie ożywiły się toczone tam najgłówniejsze rokowania koalicyjne. Pod koniec września 1798 r., podpisana została umowa wojskowa austryacko-rosyjska o wkroczeniu posiłkowego korpusu carskiego do Galicyi. Jeszcze przecie znaczne były trudności z nieobliczalnym Pawłem, a bróździła też miejscowa, czysto nadnewska intryga pałacowa. Wtedy z przeciwnego znów krańca śmiało przedsięwzięła przyśpieszyć rzeczy i sprowokować koalicyę namiętna królowa Karolina. W listopadzie t. r. wojska neapolitańskie uderzyły znienacka, bez wypowiedzenia wojny, na zajęty przez Francuzów i Polaków Rzym. Zarazem ostatecznie „wziął na kieł” Paweł. Na uroczystym obchodzie w Pałacu Zimowym przybrał w listopadzie godność wielkiego mistrza maltańskiego; ustanowił nowe przeorstwa i komandorye prawosławno-rosyjskie; wywiesił chorągiew zakonną św. Jana na bastyonach Admiralicyi petersburskiej. Związał się też niebawem, w grudniu 1798 r., traktatem sprzymierzeńczym z Anglią i posiłkowym z Neapolem. W styczniu 1799 r., zamienił konwencyę z Portą na formalne przymierze, rozciągnięte również na Neapol i wnet w czyn wprowadzone braterskim atakiem floty turecko-rosyjskiej na wyspy jońskie i Maltę. Z kolei, pod pieczą subsydyową angielską, doszedł pełny sojusz austryacko-rosyjski, uświęcony następnie związkiem małżeńskim W. Księżny z arcyksięciem. W ten sposób skute zostało walne ogniwo środkowe w ogromnym koalicyjnym łańcuchu. Nakoniec padły ostatnie międzynarodowe pozory i szranki, wraz z przeciąganym rozmyślnie, a wreszcie, przez mord posłów francuskich, krwawo rozegnanym kongresem rastadzkim. Rozpalający się stopniowo przez tych kilka miesięcy ogień wojenny mógł od wiosny 1799 r. powszechną pożogą okolić zewsząd Francyę, srodze osmalić jej skrzydła, spędzić ją ze wszystkich niemal stanowisk zdobywczych, iw obliczu zupełnej, zewnętrznej i wewnętrznej, postawić katastrofy.
Bonaparte, rażony gromem morskiej pod Abukirem klęski, musiał bystro przejrzeć dalekie jej skutki i już odtąd właściwie całą swą wyprawę uznać w zasadzie za chybioną. Ale jeszcze nie rezygnował bynajmniej. Zostawiał miejsce rozwojowi wypadków i polotowi własnej wyobraźni, zamkniętej teraz z konieczności w obrębie Wschodu. Tymczasem zaś po swojemu skupił się na bezpośrednio najbliższem zadaniu twórczem. Przedsięwziął utrzymanie w garści, obronę i organizacyę wojskowo-cywilną samejże opanowanej zdobyczy egipskiej. Zabrał się do tego ze zwykłą genialną energią, wszechstronnością, intuicyą. Zanurzył się w głąb stosunków bytowych i duchowych obcego oryentalnego i muzułmańskiego świata. Łącząc siłę z wyrozumieniem, z niejakiem aż, jak sam wyznawał, „szarlataństwem”, umiał w pewnej dostępnej mierze trafić do szeików, ulemów i muftich kairskich, do egipskiego pospólstwa i arabskiej dziczy. Przetrwał też dodziśdnia w pamięci i wyobraźni dalekich ludów wschodnich, jako bajeczny „Bunaberdi”, groźny i mądry sułtan „El Kebir”. Pozostawił niezatarte ślady obecności i ręki swojej na kulturze i urządzeniach Egiptu. Upamiętnił się nazawsze nawet w rzuconej wtedy przez siebie myśli kanału sueskiego, nawet w zrodzonej wtedy, dzięki towarzyszącym mu oficerom i uczonym, sztuce odczytywania hieroglifów. Tutejszą egzotyczną swoją politykę wewnętrzną oparł na fakcie gnębienia i wyzyskiwania kraju przez nienawidzonych od ludności miejscowej, panujących przybyszów mameluków. Zaś konfiskując ich majętności i obalając władzę, usiłował tem samem oprzeć się na fikcyi, jakoby wojował z nimi tylko, nie z padyszachem, ani tuziemcami. Owszem, uroczyście poręczał „narodowi egipskiemu“ poszanowanie religii, własności, prawodawstwa, nadawał jakieś pobory samorządne a także niektóre istotne reformy społeczne. Lecz koniec końcem, zamiast mameluckiego jarzma, nakładał inne, niemniej uciążliwe a mniej znośne, bo bardziej obce.
W podejmowanej przez niego nad Nilem różnostronnej działalności militarno-administracyjnej brali też żywy udział nieliczni przytomni tu Polacy. Sułkowski, świeżemi okryty jeszcze ranami, z szlachetnym zapałem pracował w powołanym do życia w Kairze Instytucie egipskim, budząc wiedzą i talentem podziw uczonych swych kolegów francuskich. Zasiadał on tu w wydziale ekonomii politycznej, gdzie rozstrząsano szereg zagadnień żywotnych, podanych od wodza naczelnego, o stanie miejscowej jurysprudencyi, procedury cywilnej i karnej, wychowania publicznego. Wszedł też zaraz do składu osobnej komisyi, wysadzonej celem zredagowania odpowiedzi na wnikliwe zapytanie Bonapartego: „jakie udoskonalenia w rzeczonych dziedzinach są wykonalne, a zarazem pożądane przez ludność krajową?”. Trudził się nad poprawą losu egipskich fellachów, skoro nie było mu danem, jak marzył, ulżyć doli polskiego chłopa.
Zajączek “generał Pasteque” jak przezwali go żołnierze francuscy, za objadanie się ulubionym melonem, jedyną w zakazanym Egipcie godną szlachcica strawą, przypominającą rodzinne Podole, zachował nad Nilem gęstą minę konfederata barskiego. Nie przestawał, w obozowiskach nad Nilem, kolegom Francuzom tak dobitnie kłaść w głowę konieczności odbudowy Polski, że mu to oni po wielu jeszcze leciach przypominać będą. W stopniu swym brygadyerskim użyty przy kawaleryi, przeprowadził wzorowo remont powierzonej sobie jazdy dragońskiej ze szlachetnych koni arabskich. Nieomieszkał zresztą kilku pięknych stąd okazów posłać w upominku swemu niegdy dobroczyńcy, hetmanowi Branickiemu, dla białocerkiewskiego stada. Przeznaczony następnie do czynności administracyjno-skarbowych, jako gubernator kilku prowincyi egipskich, co osobliwszą zapewne było propedeutyką dla przyszłego Namiestnika Królestwa Polskiego, sprawnie wywiązał się z tej trudnej funkcyi, polegającej głównie na ściąganiu podatków z zarządzanych rozległych dzielnic i utrzymaniu ich w posłuszeństwie.
Tutaj to najniespodzianiej wykryty przez niego został jeden jeszcze polski na ziemi Faraonów tułacz, ksiądz Prosper Burzyński. Wstąpiwszy zamłodu do zakonu św. Franciszka obserwancyi braci reformatów mniejszych, Burzyński, uchwałą kongregacyi małopolskiej, za zezwoleniem papieskiem, wyprawiony był w 1790 r. jako misyonarz apostolski, do Egiptu i Syryi, gdzie przez blisko dwudziestolecie z poświęceniem zupełnem umiłowanemu oddawał się posłannictwu. Spotkał on teraz w pustyni zabłąkanego ze swą jazdą Zajączka, wyprowadził go i wyratował, przestrzegł przed zatrutą studnią, ai nadal doświadczoną stale wspierał radą, przychylał mu ciemne umysły tuziemców przez swe arabskie przeciw „szemraniom" ewangeliczne kazania. Został też odtąd, mimo różnice pojęć, dozgonnym przyjacielem radykalnego generała; i kiedyś, po wielu leciech, zasiadłszy dzięki niemu na sandomierskiej stolicy biskupiej i krześle senatorskiem warszawskiem, poróżnionemu zwłasnym narodem Namiestnikowi poczciwą dłonią stare zamknie oczy.
Łazowski, czasowo towarzysząc Zajączkowi, potem zajęty był przeważnie przy pozostawionych w delcie wojskach okupacyjnych. Tam, z niepowszedniem swem uzdolnieniem inżynierskiem, okazał się szczególnie użytecznym przy nakazanej przez Bonapartego fortyfikacyi ujścia Nilu pod Damiettą. Trzej przygodni uczestnicy wyprawy, Grabiński, Szumlański i Hauman, w charakterze raczej ochotniczym mężny mieli udział w pierwszych tylko akcyach między Aleksandryą a Kairem. Już w początku września 1798 r., poderwani klimatem na zdrowiu, zyskali pozwolenie powrotu; lecz pochwyceni w drodze przez korsarzy tureckich, dostali się na mękę okrutną do Siedmiu Wież i lochów Tersany w arsenale stambulskim. Tam nędznie zginął waleczny Hauman; zaś szczęśliwym ledwo trafunkiem, dzięki protekcyi pruskiej i rosyjskiej, po długiej męce, wydobędą się stamtąd Grabiński i Szumlański. Wreszcie, skoro znalazła się nad Nilem gromadka szlachty polskiej, musiał oczywiście pośród nawiasowych materyi egipskich, w luźnym bodaj związku, trafić się także „żyd polski", wspomniany poprzednio, stary Zalkind Hurwicz z Lublina. Ubogi dziwak-erudyt, zapędzony żądzą nauki z kraju do Paryża, autor odznaczonej w Metzu rozprawy konkursowej o reformie żydów, zachęcony przez Lafayetta i Mirabeau, z polecenia oryentalistów paryskich mianowany tłómaczem i konserwatorem w dziale wschodnim Biblioteki Narodowej francuskiej, popularny spółpracownik dzienników żyrondystowskich, poczytywał się szczerze za Polaka i podpisywał w druku i aktach urzędowych jako „Polonais”. Owóż pragnął on koniecznie dostać się do Egiptu i ofiarował w tym celu swoje usługi, jako znawca gruntowny języków wschodnich. Był też później przeznaczony przez Bonapartego na zarządcę drukarni arabskiej i wydawcę czasopisma w tym języku w Kairze, przyczem zapewne miałby także oddziaływać w przychylnym duchu na żydów egipskich i syryjskich.
Bonaparte, odcięty po Abukirze od wszelkich z domu zasiłków, musiał odtąd dla utrzymania swej armii coraz mocniej wyciskać ogromną, lecz znędzniałą, nie liczącą wtedy ponad trzy miliony mieszkańców, krainę nilową. Zarazem wrogie wystąpienie Turcyi, znosząc fikcyę rzekomej z mamelukami jeno, a nie z Portą, wojny, podważało go z gruntu w Egipcie. Pierwszym tego objawem było groźne powstanie w Kairze pod koniec października, łatwo wprawdzie uśmierzone, lecz opłacone drogocenną krwią Sułkowskiego. Cały jeszcze obandażowany, osłabiony od ran niezagojonych, a porwany nieposkromionym temperamentem, wybiegł on przed świtem, 22 października 1798 r., z nieliczną eskortą na rekonesans, poza drgający jeszcze odgłosem rozruchów Kair. Wtem opadnięty na cmentarzysku przedmiejskiem, pod starym meczetem, przywalony upadkiem swego konia, przebity gradem oszczepów, został rozszarpany na strzępy, iż potem ledwo po kosmyku jasnego wąsa okrwawione rozpoznano szczątki. Tak młodego, chmurnego dokonał żywota błędny polski rycerz wolności i sławy, a wbrew sławie i wolności żałosna ofiara czarnej tłuszczy barbarzyńskiej, podnoszącej się przeciw najeźdźcom. Kiedy w parę godzin wieść żałobną przyniesiono Bonapartemu, „umarł, – rzekł z gorzkiem uczuciem ciężkich trosk własnych – jest szczęśliwy”. Ale stratą jego żywo był dotknięty i srogo ją pomścił. Rozkazał na miejscu zburzonego meczetu, po drodze doBelbeisu, gdzie on zginął, wznieść „fort Sułkowskiego", którego ślady przetrwały podziśdzień. Nieraz później, w nocnych z powiernikami rozmowach, na tarasie kairskiego swego pałacu, wspominał go „z żalem głębokim”, unosił się nad jego „charakterem, piękną odwagą, niewzruszoną krwią zimną”. A wspominając wraz o losie rozszarpanej Polski, dodawał „z źywem ubolewaniem, iż ten, kto podjąłby się jej wskrzeszenia, bezcennego miałby w Sułkowskim człowieka”.
Ale to były rzeczy nieskończenie w tej chwili dalekie. Trzeba było wybrnąć z afrykańskiej matni. Trzy drogi wyjścia nastręczały się Bonapartemu: utrwalić się w Egipcie, dotrzeć do Konstantynopola, rzucić się do Indyi. Wszystkie jednakowo były zgubne. A już wynurzała się czwarta: wrócić samemu bez wojska do domu. Lecz ta, choć najprostsza, nie była zgoła do pomyślenia inaczej, jak pod warunkiem podwójnym, iżby Francya znalazła się w potrzebie, a on wracał do niej z chwałą. Tedy postanowił wprzódy wypróbować jeszcze dróg tamtych, gotując się zarazem i do tej, przez egzotyczne zwycięstwa własne, na wypadek klęsk europejskich Republiki. Po blisko półrocznym w Kairze pobycie, udał się najpierw w grudniu 1798 r., na rekonesansową do Suezu wycieczkę. Wtedy to, zaskoczony przypływem, w fantastycznym, nocą, konno, przez morze Czerwone powrocie, omal faraonowego nie doczekał się końca. Poczem w styczniu 1799 r., uprzedzając skombinowane natarcie anglo-rosyjsko-tureckie od strony północno-wschodniej, ruszył na wyprawę syryjską. Dwie trzecie armii musiał zostawić w Egipcie; wziął z sobą do 13 tysięcy najlepszego żołnierza. Wstępnym bojem zdobył twierdzę pograniczną Arisz, gdzie ranny był Łazowski; w lutym wtargnął do Palestyny. Tutaj atoli z nadspodzianie twardym spotkał się odporem wspomaganych przez Anglię Turków. A nie przydała się też na nic ognista odezwa, jaką wydał do żydów tamecznych, mocno przeciw niemu obstawających za padyszachem. Sam on zresztą oczywiście nie dbał o Ziemię Świętą, choć kroczył sławnemi ślady krucyaty francuskiej Godefroy de Bouillon. „Jerozolima – mówił – nie leży w mojej linii operacyjnej”. Ani też nie myślał naseryo o jawnie niewykonalnej ekspedycyi do Indyi, choć i nadal rozmyślnie o niej puste rozgłaszał wieści. Najpewniej marzyło mu się jeszcze dotrzeć może lądem aż nad Bosfor i od strony azyatyckiej zagrozić Stambułowi. Po krwawym szturmie, gdzie powtórną ranę odniósł Łazowski, opanował Bonaparte Jaffę. Kazał tu w pień wyciąć, tyleż przez srogą konieczność wojny, ile dla postrachu, do 2 tysięcy załogi arnaucko-albańskiej; ale też na miejscu rzezi spotkał gorszą od Turka wrogą ohydę, zarazę morową. Wreszcie, w połowie marca, dalej w górę nadmorskim ciągnąc szlakiem, natknął się na przeszkodę nieprzebytą, obronną Akkę. Rozbił jeszcze w kwietniu na miazgę śpieszące z odsieczą wojska tureckie pod górą Taborem; a odprawiwszy Tedeum w kościółku nazaretańskim, zawrócił przed obleganą twierdzę. Ale poradzić z nią nie mógł, mimo wysiłków nadludzkich. Musiał w końcu maja 1799 r. zwinąć oblężenie, nakazać odwrót do Egiptu, wyrzec się dalszych oryentalnych widoków. „Pod Akką-są jego wyrazy-umarła moja wyobraźnia".
Tutaj prysły ostatnie miraże Wschodu, a tem silniej znów europejska ozwała się rzeczywistość. W istocie, podczas tego oblężenia odebrał Bonaparte pierwsze wieści pewne o rozpętanej już na Zachodzie zawierusze koalicyjnej i pod ich wpływem postanowił w każdym razie do Francyi pośpieszyć. Zresztą, w całej tej straszliwej wyprawie syryjskiej i straszliwszym jeszcze odwrocie, zgoła pokrewnym okropnością moskiewskiemu, okazał moc duszy wielką, a nieraz wspaniałą gestu prostotę. Tak w Jaffie, by stłumić trwogę wojska przed morderczą zarazą, sam udał się do szpitala zadżumionych; półtory godziny bawił; pocieszał chorych; własnoręcznie przenosił z posługaczem murzynem umierającego żołnierza, okrytego pianą i ciekącą z otwartych bubonów ropą. Tak znów, w spiekocie pustyni syryjskiej, kroczył pieszo na czele, konia własnego oddawszy dla ambulansu. Zaś śród nadleciałej wtem trąby powietrznej, „Dokąd bieżycie? – tem słowem spokojnem odrazu uciszył panikę oszalałych, duszonych słupem ognistego piasku, i przed grozą nieznanego zjawiska rzucających broń żołnierzy, – czego się boicie? wszak to jest tylko śmierć”. Jednakowoż naogół wrażenia okrutne Wschodu wyryły ślad wybitnie ujemny na jego indywidualności duchowej. Wzmocniły w nim instynkt samowładny, skłonność despotyczną, pogardę ludzi, lekceważenie życia i cierpienia ludzkiego. Płynące stąd zboczenia moralno-polityczne, ze strefy wschodniej przeniesione do stosunków europejskich, odbiją się też nieraz nawskroś ujemnie na dalszej jego roli dziejowej.
Powróciwszy, w połowie czerwca 1799 r., do Kairu, Bonaparte znalazł się w położeniu napozór niezmienionem, niezachwianem, lecz w istocie bez wyjścia, bez przyszłości. Na dobitkę, coraz wyraźniej podnosiła się przeciw niemu głucha niechęć znacznego odłamu własnej jego generalicyi. Zrażeni do całej wyprawy, a bardziej jeszcze do niego osobiście, głośno poczynali szemrać i dopominać się powrotu do Europy. Groźną tę opozycyę składali ludzie tak wybitni, jak Kleber, „serce waleczne a głowa tchórzliwa”; jak zdatny a skryty i zacięty Szwajcar Reynier, były szef sztabu przy Moreau; i inni, zwłaszcza dawniejsi generałowie nadreńscy, wcielający zadawnioną niechęć zawodową i polityczną ku szczęśliwemu niegdy wodzowi armii włoskiej, a teraz niefortunnemu naczelnikowi awantury egipskiej. W podobnych warunkach Bonaparte czekał już tylko z dnia na dzień sposobności pomyślnej, aby świetnym czynem wojennym zakończyć swój pobyt nad Nilem. Na pierwszą też wieść o wylądowaniu znacznych wojsk tureckich pod Aleksandryą, pośpieszył w połowie lipca na ich spotkanie. Pobił je niebawem w walnej bitwie pod nieszczęsnej pamięci Abukirem; zdziesiątkował, potopił i rozpędził; samego wezyra Mustafę wziął do niewoli. Tutaj także dowiedział się o najświeższych, aż do początku lata, obrotach wojennych drugiej koalicyi, o ciężkich porażkach Francyi, o grożącem dobiciu jej przez zbrojne wdanie się nowej nieprzyjacielskiej potęgi rosyjskiej. Miał tedy w ręku dwa atuty konieczne do usprawiedliwienia swego powrotu: własne zwycięstwo i klęskę Republiki. Tu w Egipcie był pokryty; tam we Francyi mógł być niezbędnym. W kilka tygodni uskutecznił ostatnie zarządzenia pożegnalne. Pobiegł jeszcze w tym celu nakrótko do Kairu. Przekazał pisemnie dowództwo naczelne nad zostawioną w Egipcie armią głównemu swemu przeciwnikowi osobistemu, lecz najwydatniejszej w wojsku postaci, zaskoczonemu tym wyborem Kleberowi. Sam niezwłocznie wrócił pod Aleksandryę. Tu, w drugiej połowie sierpnia 1799 r.. siadł nocą na jedną z dwóch przygotowanych tajemnie fregat. W towarzystwie niewielu najzaufańszych przyjaciół i paruset guidów, puścił się na pokryte angielskiemi żaglami morze, z postanowieniem wysadzenia się w powietrze, w razie wpadnięcia w ręce nieprzyjaciół. Po półtoramiesięcznej ryzykownej żegludze, łaskawą wiedziony gwiazdą, przybił szczęśliwie do brzegów francuskich. W połowie października 1799 r. stanął w Paryżu.
II.
Kiedy te sprawy niezwykłe na dalekim rozgrywały się Wschodzie, stała już Francya w pełnym ogniu koalicyjnego natarcia. Zbiorowy na nią atak miał wyładować się nasampierw od ściany włoskiej, tem samem zaś zaraz na wstępie ugodzić w stojące tam legie polskie. Pozostawały one, jak wskazano, po odejściu z Włoch Bonapartego, w położeniu niejasnem i kłopotliwem, naskutek drażliwego swego stosunku do Cyzalpiny i zawieszenia przez jej władze konstytucyjne ostatniej umowy legionowej. Dąbrowski, od przybycia swego do Medyolanu, latem 1798 r., wobec rozpoczynającego się tutaj zupełnego zamętu politycznego, mniej niż kiedykolwiek mógł dojść do ładu z miejscowym rządem i ciałem prawodawczem. Spotykał się, przeciwnie, z coraz jawniejszą złą wolą i dążnością celową do wynarodowienia legii i przetworzenia ich na modłę czysto cyzalpińską. Rząd tutejszy odrzucał zeszłoroczną konwencyę jesienną, z listopada 1797 r., a narzucał swoją czerwono-biało-zieloną kokardę włoską zamiast dotychczasowej francuskiej. Nowy minister wojny, Vignolle, nielepiej od swego poprzednika nastrojony dla Polaków, już nawet narzucał im gotowe włoskie wyłogi zielone. A wraz z samowolną zmianą umundurowania, zanosiło się na odmianę całej narodowej, autonomicznej, „posiłkowej” istności korpusu polskiego. Równałoby się to zwichnięciu sprawy legionowej, w przededniu nadchodzących właśnie doniosłych widoków wojennych. Dąbrowski, odpowiedzialny za jej losy, musiał koniecznie przed wybuchem wojny ubezpieczyć organizacyę legionów. Musiał z zamkniętego medyolańskiego skarbu wydobyć corychlej niezbędny dla nich zasiłek. Musiał oporządzić je należycie na przewidywaną ciężką kampanię, opłacić, ubrać, uzbroić. Nie było to rzeczą łatwą, tembardziej, że on sam skądinąd jeszcze w ciężkich znajdował się opałach. Był narażony na odradzające się, pomimo dodatniego wpływu powrotu Kościuszki, szkodliwe wichrzenia własnych rodaków w Medyolanie, a nawet na pewne tarcia wewnętrzne ze sztabem legii drugiej, w pobliskiej Mantui, iz jej szefem, nieufnym Rymkiewiczem. Był zresztą sam w dotkliwej biedzie, nie pobierając dotychczas żadnej dla siebie płacy od rządów lombardzko-cyzalpińskich, a obarczony niespodzianem zjechaniem żony i nieletniej córeczki z kraju do ubogiej jego włoskiej kwatery.
Z tem wszystkiem atoli Dąbrowski nie tracił kontenansu i nie zasypiał sprawy. Nie widząc zaś sposobu na przekornych Cyzalpinów, przedsięwziął ponad ich głową odwołać się postaremu wprost do wodza naczelnego armii włoskiej i od niego bezpośrednio zyskać przynajmniej doraźną militarną porękę organizacyjną dla swoich legii. Trafnie skorzystał w tym celu z poważnej konstelacyi przedwojennej, kiedy komendzie naczelnej musiało szczególnie zależeć na legionistach polskich, pokaźnym stosunkowo ułamku pozostałej we Włoszech, a przez wyprawę egipską znacznie uszczuplonej siły zbrojnej francuskiej. Skorzystał też zręcznie z zaznaczonych ostrych zatargów, wynikłych w tym czasie między generałem Brunem a Trouvem i rządem medyolańskim. Skorzystał wreszcie z dobrego wrażenia, jakie świeżo sprawiło dzielne zachowanie się legii pierwszej, latem t. r., przy stłumieniu wybuchłych w Circeo rozruchów. Zaraz tedy, w początku września 1798 r., przedstawił Brunowi wyłożone zwięźle w ośmiu punktach „żądania względem organizacyi korpusu polskiego”. Objęte w nich było mocne wyodrębnienie legii od wojsk cyzalpińskich; utrwalenie kadrów polskiego ciała oficerskiego wraz z oficerami nadliczbowymi; ustalenie awansów wedle ułożonego właśnie w legiach porządku, za wyborem koleżeńskim i prezentą komendy* głównej legionowej; odwołanie dawniejszego przepisu Bonapartego o umieszczaniu w legiach oficerów francuskich; ścisłe zachowanie narodowego stroju i odznak batalionowych; utrzymanie kokardy francuskiej. Po pomyślnem przyjęciu żądań powyższych przez Bruna, Dąbrowski z kolei, w kilka dni później, przedstawił mu do zatwierdzenia szczegółowy „etat imienny oficerów korpusu polskiego”, t. j. sztabu głównego oraz obudwu legii, jakoteż skład liczebny wszystkich sześciu batalionów piechoty i batalionu artyleryi polskiej. Etat ten, wyrachowany suto, ogółem na 8 tysięcy ludzi, w czem przeszło trzystu oficerów, został nazajutrz w całości aprobowany i podpisany przez Bruna. Był to sukces niemałoważny. Los legii tym sposobem wojskowo został skonsolidowany.
Nie poprzestał jednak na tem Dąbrowski. Zbiegłszy pod koniec września 1798 r. do Mantui, dla osobistego porozumienia się z komendą legii drugiej, zwrócił się stąd pisemnie do Bruna z prośbą o złączenie razem całego korpusu polskiego w Cyzalpinie, gdzie oczekiwał pierwszego uderzenia ze strony Austryi. Wyprawił z tem do Medyolanu Wielhorskiego, Rymkiewicza imieniem legii drugiej, Strzałkowskiego jako podszefa pierwszej, oraz kapitana Redla, sprawnego i umiejętnego oficera, imieniem artyleryi. Prośba ta, przedtem już potylekroć daremnie przekładana przez Dąbrowskiego Bonapartemu, i tym razem spotkała się z odmową. Mimo to jednak Brune, w trudnych okolicznościach ówczesnych, ostentacyjnie starał się legionom swoją okazywać życzliwość i zwłaszcza przeciw Vignollowi dobitnie brał je w obronę. To też wkrótce potem, w początku października, sam przybywszy do Mantui, dla sprawdzenia stanu twierdzy i załogi, nieomieszkał przy tej okazyi zagrzać ufności i otuchy Polaków. Na odbytym przeglądzie legii wystąpił publicznie z gorącem przemówieniem do wojsk polskich. Nie szczędząc im pochwał ani ogólnikowych nadziei, „mogę Was zapewnić, – oświadczał z naciskiem- że Dyrektoryat w tej chwili bardzo poważnie Wami się zajmuje i że odebrałem nakaz roztoczenia szczególniejszej pieczy nad korpusem Waszym”. Bądźcobądź, dzięki zatwierdzeniu etatu legii przez Bruna i jego życzliwej interwencyi, przełamaną została oporność rządu cyzalpińskiego, który musiał teraz przystąpić do wydania patentów oficerskich, zapłaty zaległego żołdu i dostarczenia efektów ubiorczych dla zbiedzonych i obszarpanych legionistów polskich.
W końcu października 1798 r., po powrocie do Medyolanu, wobec mnożących się zapowiedzi wojennych, Dąbrowski w towarzystwie Wielhorskiego i Rymkiewicza stawił się w kwaterze wodza naczelnego z ponowną natarczywą prośbą o zjednoczenie całego korpusu polskiego, ściągnięcie go na prawe skrzydło armii włoskiej i użycie w masie przeciw Austryi, w chwili bliskiego wybuchu wojny z cesarzem. Ale i ta „konferencya” skończyła się na niczem. Brune znowuż stanowczo odmówił, tłómacząc się koniecznością zachowania po jednej legii polskiej przy armii włoskiej i rzymskiej. Był on zresztą sam już na wylocie z Medyolanu. Otrzymał inne przeznaczenie, jako dowódca armii francuskiej w Holandyi, t. j. w Republice batawskiej. Po niewielu też dniach stary wyga musiał ustąpić komendy włoskiej młodemu generałowi Joubertowi. Wkrótce po przybyciu nowego wodza, Dąbrowski ze swoim sztabem pośpieszył złożyć mu w początku listopada dwa memoryały względem organizacyi i uposażenia legii. „Korpus polski – tak odzywał się tu językiem, przystosowanym do ognistego nastroju radykalisty Jouberta, – nie może być traktowany ze stanowiska wyłącznie wojskowego, lecz z punktu widzenia politycznego i filozoficznego”. Joubert, przed wyjazdem z Paryża, widział się z Kościuszką. „Taki on (Joubert) nasz przyjaciel, jak i Brune”, donosił z pociechą Dąbrowskiemu Naczelnik, który napewno co do Bruna był w błędzie i nie poznał się na jego sprycie i chytrości żołdackiej. Joubert niezawodnie szczerszy był od Bruna. Przyśpieszył też wydanie zaległości i efektów legionowych. Pozatem jednak do okazania przychylności swej Polakom niewiele miał sposobu, ani nawet czasu, sam zawikłany odrazu w medyolańskie intrygi i swary, a stąd w ostre zatargi z władzą dyrektoryalną paryską. Nagle, w parę tygodni zaledwo po jego instalacyi w Medyolanie, spadła tu wieść nieoczekiwana o wybuchu wojny w stronie południowej półwyspu. Zamiast oczekiwanego ataku Austryaków na Cyzalpinę, nastąpił znienacka atak Neapolitańczyków na Rzym. Legia pierwsza polska była w ogniu, była po raz pierwszy w wielkiej kampanii. Na tę wiadomość Dąbrowski, w początku grudnia 1798 r., pośpiesznie opuścił Medyolan i popędził z powrotem ku walczącym swoim legionistom.
W rzeczy samej, w drugiej połowie listopada 1798 r., upragniona ofensywa, gotowana zdawna przez królowę Karolinę, stała się czynem dokonanym. Armia neapolitańska, pod dowództwem austryackiego sztabowca, genialnego rzekomo strategika, aw istocie zarozumiałego fanfarona, generała Macka, w kilku miejscach przekroczyła granicę, kierując się wprost na Rzym. Liczyła ona naprawdę, wbrew utartym przesadnym podaniom, tylko 11 tysięcy wojsk regularnych oraz około 40 tysięcy uzbrojonego chłopstwa. Jak się zdaje, Mack, który podczas katastrofy, przeznaczonej mu po kilku leciech pod Ulmem, będzie aż do ostatniej chwili liczył na jakieś spiski rewolucyjne przeciw Napoleonowi, podobnież i teraz rachował więcej na jakieś tajne sprężyny paryskie i rzymskie, na niekarność żołnierzy i rozdwojenie generałów francuskich, aniżeli na własną siłę zbrojną. Armia francuska rzymska była chwilowo rozprószona, a więc niezdolna do skutecznego oporu. Zasilona jednak już w dniach najbliższych przez nadciągające znaczne posiłki, liczyła ogółem 24 tysięcy doskonałego regularnego żołnierza. Naczelne nad nią dowództwo-podporządkowane atoli komendzie głównej włoskiej, z prawem rekwirowania od rzymskiej, w razie nagłej potrzeby, całych oddziałów, a więc i legii pierwszej polskiej, – otrzymał w październiku Championnet. Był to generał bitny, talent drugorzędny, syn nieprawy chłopski, który w armiach nadreńskich z prostego grenadyera w lat kilka męstwem dosłużył się dywizyonerstwa, popierany przez Hocha i Klebera, a ostatnio przez Bernadetta, republikanin gorący, szlachetny w gruncie człowiek, lecz ograniczony i słaby, wiedziony na pasku przez niegodnych zauszników i doradców. Zjechawszy świeżo, w połowie listopada, do Rzymu, w najgorszych zaraz stosunkach stanął do zawistnego Macdonalda, który mu nie mógł darować utraconej komendy, a którego on znów podejrzewał o pokątne knowania rojalistyczne.
Natomiast przyjaźnie wyróżnił Championnet Kniaziewicza, okazał szczerą życzliwość jego legii iw pierwszej swojej proklamacyi do armii oddał hołd „tysiącom republikanów, przybiegłych zgłębi ujarzmionej Polski”. Ale już w kilka dni potem, zaskoczony najazdem neapolitańskim, musiał ustąpić z Rzymu. O drugiej po północy trzy wystrzały armatnie z zamku św. Anioła dały znak do wymarszu. Miasto poburzone podnosiło się znienacka przeciw Francuzom. Ubijano ich na ulicach w pojedynkę. Ścinano śród złorzeczeń drzewo wolności na Kapitolu. Deptano kokardę francuską i rzymską. Z dzwonów uderzono na trwogę; zewsząd rozlegał się okrzyk bojowy Evviva Maria. Legia polska, zgromadzona na placu Navone, stała tam pod bronią przez noc całą. Nazajutrz, okrywając odwrót armii, wyszła ostatnia w aryergadzie przez Porta del Popolo, tuż przed wkraczającą już z drugiej strony do miasta jazdą neapolitańską. Championnet za Tybrem koncentrował wszystkie swe siły. Mack, ze znacznem opóźnieniem, ruszył za nim, by „obtoczyć” go gruntownie uświęconym hofkriegsrathowskim sposobem. Z obu stron operowano nieosobliwie, poczęści na ślepo. Ale Francuzi, choć napozór słabsi liczebnie, mieli przewagę doświadczenia i bitności liniowego żołnierza. W tych warunkach wiele zależało od pierwszego spotkania. Przypadłe ono w udziale Polakom. Kniaziewicz, umieszczony ze swą legią na prawem skrzydle pod Macdonaldem, w początku grudnia 1798 r. przeprawił się napo wrót przez Tybr. Nagle, na czele trzeciego batalionu, uderzył z bagnetem w ręku na parę tysięcy okopanego w Maglianie nieprzyjaciela, wyparł go i rozproszył. „Polacy okazali waleczność niezwykłą”, wyrażał się Macdonald w osobnym o tej pięknej akcyi rozkazie dziennym.
Odtąd na całej linii przeważyła się szala na stronę Francuzów. Główne przytem zadanie spadło na skrzydło prawe, w walnej już po trzech dniach rozprawie między Falari a Civita-Castellana, dokąd zrazu podnaporem neapolitańskim cofnąć się musiano. Tutaj to, 4 grudnia 1798 r., Kniaziewicz ze swoim legionem i oddziałem ochotników rzymskich pod Jabłonowskim, w chwili stanowczej, mniemając, iż ma do czynienia z jedną tylko brygadą nieprzyjacielską, rzucił się pod Falari na samo centrum awansujących wojsk Macka, powstrzymał je, przełamał i tem rozstrzygnął zwycięstwo. Po raz trzeci pięknie odznaczył się znowuż w dni kilka, kiedy energicznym ruchem oskrzydlającym przyłożył się głównie do zabrania pod Calvi kilkotysięcznej kolumny nieprzyjacielskiej. Tutaj dognał legię śpieszący z Medyolanu Dąbrowski. Lecz zostawiając dowództwo Kniaziewiczowi, z początku asystował tylko jako „spektator“, w sztabie Macdonalda, dalszym powodzeniom broni legionowej. Armia francuska niezwłocznie całą masą ruszyła naprzód. Zajęła z powrotem Rzym, witana entuzyastycznie przez zmienne jak wiatr pospólstwo. Puściła się dalej w pościg za uchodzącym w popłochu nieprzyjacielem i przez błota pontyńskie wtargnęła do królestwa neapolitańskiego.
Dąbrowski od granicy przeniósł się ze sztabu Macdonalda do swej legii, idącej teraz w awangardzie. Championnet bowiem, coraz mocniej skłócony z zostawionym umyślnie w tyle Macdonaldem, odebrał mu Polaków i oddał pod rozkazy swego ulubieńca, generała Reya, „największego rabusia i tchórza", jak ze zgorszeniem postrzegał Dąbrowski. Żadnego już prawie nie spotykano odporu. Poprostu gnano przed sobą nieprzyjaciół, zmykających w strachu panicznym. W końcu grudnia, po kilku wystrzałach z granatników, poddała się legionistom potężna twierdza Gaeta z dwu tysięczną załogą i setką armat. „Nikczemna to kapitulacya,-obruszał się Dąbrowski – ... niewarto prowadzić wojny z Neapolitańczykami”. W początku stycznia 1799 r. poddała się Capua. Mack, rachujący niedawno na niesnaski francuskie, sam teraz przed zbuntowanymi swymi lazzaronami ratować się musiał ucieczką w niewolę do obozu francuskiego. Na trzeźwym Dąbrowskim, któremu wypadło odesłać go do Medyolanu i Paryża, zrobił on wrażenie „waryata, albo udającego waryatau. W drugiej połowie stycznia Championnet wszedł do Neapolu. Obalił królowanie Ferdynanda i ogłosił Republikę partenopejską właściwie całkiem wbrew intencyom Dyrektoryatu paryskiego, który pragnąłby raczej zachować Neapol jako zastaw do przyszłych układów. Odtąd armia francuska z rzymskiej przybrała nazwę neapolitańskiej. Wszakże na nową republikę, wzamian za zdjęte jarzmo bourbońskie, zwalono na początek kontrybucyę 50 milionów, wnet wyciśnięto z niej przeszło 200 milionów. Zaś na skargi żałosne stropionych republikantów neapolitańskich, udzielił Championnet węzłowatej odpowiedzi: „vae victis”. Zaczęły się grabieże wprost niesłychane, i to na tle najciemniejszych krętactw politycznych.
Nie miała żadnego w tych sromotnych rabunkach udziału legia polska. Umaczał w nich ręce jeden tylko przybłęda, łotr wyjątkowo wysokiej próby, dowcipny, śmiały, czuły, pobożny, bardzo barwny, Ignacy Chadzkiewicz. Syn regenta i sędziego ziemskiego wileńskiego, pochodził z majętnej szlachty litewskiej. Służył zamłodu w gwardyi koronnej. Wszedłszy w służbę rosyjską, do sybirskiego pułku grenadyerów, dorobił się pod Suworowem krzyża przy szturmie Oczakowa. Poczem, z abszytem kapitańskim, udał się do Paryża i brał udział w szturmie Bastylii. Za Targowicy wieszał się Szczęsnego Potockiego, którego okadzał, okpiwał i ogrywał. Osiadłszy w Wilnie, przyjaźniąc się i zgrywając z bohaterem insurekcyjnym Litwy, Jakóbem Jasińskim, pracował publicznie jako szuler a privatissime jako szpieg tajnej policyi rosyjskiej. Wydał jej też Działyńskiego, a nie wydał Jasińskiego przez osobliwszy karciarski punkt honoru, jeśli nie przez płatne wyrachowanie. By bowiem najpewniej agentem prowokatorem w służbie kliki petersburskiej Zubowa, życzącego sobie małej awantury powstańczej, jako pretekstu do nowego rozbioru. Po wybuchu insurekcyi w Wilnie, uczestniczył przy uwięzieniu, czy też przy ocaleniu, generała Arseniewa. Przybywszy stamtąd do Warszawy, jako wściekły działacz powstańczy, imieniem niby Jasińskiego, wnet dał się poznać stolicy i gardłował po jakóbińsku za terorem i szubienicą. Po upadku kraju baraszkował naprzód śród konfederatów na Wołoszczyźnie, przy serdecznym swym druhu, godnym siebie kompanie, zdrajcy Ksawerym Dąbrowskim. Z kolei urzędował w Widyniu przy Paswanie Ogłu; wiercił się też czas jakiś w Stambule, między bracią emigrancką a ambasadą rosyjską Koczubeja. Zjechawszy stąd do Francyi rewolucyjnej, wstąpił do ochotniczej legii północnej i gromił pod Kochem Wandejczyków. Następnie w Paryżu, jako prawy jakobin, odszukał znane sobie z wieszań warszawskich tęgie głowy deputacyjne. Zwąchał się szczególnie z Maliszewskim i przez niego dostał się do Bernadetta i Barrasa. Stąd też, śladem Maliszewskiego, podążył do Włoch, gdzie było czem mącić i czem się pożywić. Pojawił się zaraz w Rzymie, wnet po wyjeździe Dąbrowskiego, znów urzędownie jako szuler, a podobno z jakimś poufnym komisem paryskim, może rosyjsko-neapolitańskim. Trafił do Grabowskiego i Jabłonowskiego; wtarł się do Macdonalda i przez niego narzucony był Kniaziewiczowi na oficera nadliczbowego legii: W wybuchłej kampanii neapolitańskiej bił się żwawo; głównie przecie był zajęty „oświecaniem mieszkańców“, jak nazywał palenie wsi i miasteczek, a zwłaszcza rabunkiem na wielką skalę. Wnet spiknął się w tych pracach grabieżczych z faworytami samego wodza naczelnego, z głównym jego doradcą, eksmisyonarzem i ekskonwencyonistą, głębokim, machiawelskim hultajem, Bassalem, i przez niego pozyskał zaufanie i protekcyę Championneta. Podszywając się pod służbę francuską, jako romansownej pamięci „generał Lodoiska“, odtąd stale do najdrażliwszych zakulisowych przykładał się robót, wojskowych, politycznych, a zwłaszcza najulubieńszych sobie, finansowych. Sprawiał się z nich gracko, choć były to roboty, bez wyjątku pachnące kryminałem i szubienicą; aż wreszcie wygarnięty z nich zostanie nieborak twardą dłonią Bonapartego.
Ale z wyjątkiem Chadzkiewicza, którego rzadkie talenty trafnie chciał zaraz rozstrzelaniem nagrodzić Kniaziewicz, Polacy legioniści, tęgo wojskową swoją pełniąc powinność, a czujnie narodowego strzegąc honoru, jak przedtem w Lombardyi i Rzymie, tak teraz w Neapolu trzymali się zdała od rozgrywających się dokoła intryg i rozbojów. „My obadwaj z Kniaziewiczem – mówił Dąbrowski-mamy jeszcze czyste ręce i zachowamy je. Nasi oficerowie i żołnierze też dobrze się sprawują“. Na tym punkcie nie znał on żartów. Surowym rozkazem dziennym zapowiadał rozstrzelanie za każdy rabunek. Po wzięciu Gaety, nakazał ścisłą rewizyę osobistą żołnierzy. W mantelzakach francuskich znalazł kielichy kościelne, monstrancye i dukaty; w polskich conajwyżej świśnięty połeć słoniny i ciepłą kołdrę; a na to patrzeć musiał przez palce, gdyż po rozdrapaniu magazynów neapolitańskich przez wielkich złodziejów sztabowych francuskich, nie było ani co zjeść, ani czem się okryć.
Tymczasem, po łatwym spacerze zwycięskim do Neapolu, dopiero prawdziwe zaczynały się trudności. Na tyłach armii wybuchło powstanie pogranicznych górali, t. zw. scarpetti, grożące przecięciem komunikacyi z Rzymem. Dla stłumienia go otrzymał Dąbrowski od Championneta dowództwo dywizyi nad Gariglianem, złożonej, oprócz legii, z dwóch półbrygad i artyleryi francuskiej. Niełatwe miał zadanie ztą krwawą walką podjazdową. Ku największej swej „boleści i męce“, stracił w niej zaraz na wstępie nieodżałowanego Eliasza Tremona, wielu innych też oficerów, jednego z nich, porucznika Żelewskiego, spalonego żywcem przez bandytów. Dawał sobie przecie radę Dąbrowski, lecz głównie przy pomocy własnych swych legionistów. „Francuski żołnierz, – donosił Wielhorskiemu-który wraz z nami walczy, powiada: „To dzielne zuchy ci Polacy, nawet chłopów się nie strachają”, gdyż trzeba wiedzieć, że Francuzi baurów się boją“. Nie przepominał zresztą po swojemu o tuczeniu, rozwinięciu legii. Wynalazł w armii neapolitańskiej, śród niewolników i dezerterów, mnóstwo Polaków, zabłąkanych aż tak daleko, bądź ze służby austryackiej, piemonckiej czy hiszpańskiej, bądź też nawet, rzecz ledwo do wiary, z trzymanych przez króla Ferdynanda pułków macedońskich oraz dostarczanych mu od Porty posiłków albańskich. W istocie, aż do służby tureckiej i neapolitańskiej dostało się sporo biedaków polskich. Dostali się tam naprzód jeszcze z kawaleryi narodowej dywizyi ukraińskiej, skąd po drugim podziale zbiegano przed zabraniem w sołdaty przez Katarzynę; potem z rozbitków armii insurekcyjnej Kościuszki; wreszcie z ofiar konfederacyi wołoskiej. Wszystko to teraz, ile tylko się dało, Dąbrowski w Neapolu, jak przedtem w Medyolanie, porządnie rekrutował i wcielał do legii, do nowych kompanii grenadyersko-strzeleckich. Co więcej, mógł nareszcie urzeczywistnić myśl dawną stworzenia jazdy legionowej, zachęcony zwłaszcza odnalezieniem tu szczętów dawnej kawaleryi narodowej. Użył do tego rotmistrzów Brzechffy i Przyszychowskiego. Użył też dobrego kawalerzysty, pułkownika Berka Joselowicza, którego już w Rzymie serdecznie do legii przygarnął. Przy pomocy sprytnego tego rzeczoznawcy, zdobył kilkaset koni z rasowej stadniny królewskiej pod Casertą. Sformował też wnet dwa piękne szwadrony, w trzysta jeźdców ułańskich, pod generałem kościuszkowskim Karwowskim, ubranych na wzór kawaleryi narodowej polskiej. Uzyskał nadto od Championneta pozwolenie na artyleryę konną polską, zresztą również jak i względem jazdy, pod zastrzeżeniem aprobaty Jouberta i Cyzalpiny.
Coprawda stamtąd to, z Włoch północnych, fatalne tymczasem od Wielhorskiego przychodziły relacye o dalszej nieżyczliwości rządu cyzalpińskiego. Donosił stamtąd Dąbrowskiemu rozżalony Wielhorski o formalnych nawet uchwałach rządowych, kasujących artyleryę polską, narzucających kokardę cyzalpińską, a wstrzymanych jedynie dzięki oporowi zacnego Jouberta. Ale zarazem donosił o wielkich tam przygotowaniach francuskich do mającej wybuchnąć lada chwila wojny z cesarzem. Zapalił się Dąbrowski tym ostatnim mianowicie widokiem. Nie wątpił o zwycięstwie Francuzów i już widział ich maszerujących znów na Wiedeń. Postanowił zaś tym razem nie pozostać już w tyle, lecz bić się wprost za sprawę polską, „z wrogiem ojczyzny naszej, nie ze skarpettami”. Marzył znowuż o złączeniu obu legii, a bodaj nawet o nagłem z niemi „bryknięciu“ na Raguzę iWęgry do Galicyi, o wyprzedzeniu prawego skrzydła armii włosko-francuskiej przez śmiałą dywersyę na własną rękę. Jednocześnie, celem zabezpieczenia i rozszerzenia organizacyi legionowej, ułożył wyprawić umyślnego do Paryża wysłańca. Wybrał w tym celu Kniaziewicza, do którego zresztą temi czasy osobiście nieco ochłódł, odkąd ten za świetne swe czyny bojowe magrodzony został przez Championneta stopniem francuskiego generała brygady. Na jego miejsce pragnął Dąbrowski szefostwo legii przekazać zaufanemu, choć nierównie mniej wybitnemu Chamandowi. Posłał tedy w końcu stycznia 1799 r. z tą propozycyą samego Kniaziewicza do kwatery głównej do Neapolu. Tam podówczas gwałtowne trwały zatargi między wodzem naczelnym Championnetem, a naczelnym agentem politycznym Dyrektoryatu, komisarzem Faipoultem. Ten ostatni, wyszkolony przez Bonapartego, wyborny administrator, protestował stanowczo przeciw sztabowej orgii grabieżczej, za co też temi właśnie dniami został pozbawiony urzędu przez Championneta i sromotnie przepędzony z armii. Championnet, mocno już naraziwszy się swemu rządowi samowolnem ogłoszeniem Republiki partenopejskiej, a przewidując, jakie wrażenie ta nowa samowola wywoła w Paryżu, pragnął złagodzić je wagą swych zwycięstw i widokiem trofeów. Lecz posłać z niemi nikogo ze swoich, bez wyjątku skompromitowanych sztabowców, nie mógł, ani też żadnego z ludzi Macdonalda nie chciał. Tak więc nietylko chętnie udzielił zgody na misyę paryską czystego i lojalnego Kniaziewicza, lecz nadto z własnego natchnienia powierzył mu od siebie zaszczytne poselstwo, zawiezienie Dyrektoryatowi 35 wspaniałych, zdobytych na Neapolitańczykach, sztandarów. Z taką ekspedycyą podwójną, od legii i od armii, Kniaziewicz, w towarzystwie Kosseckiego, Drzewieckiego i młodego Dąbrowskiego, w początku lutego 1799 r., wyjechał na Rzym i Medyolan do Paryża.
Zanim jeszcze Kniaziewicz przybył na miejsce przeznaczenia, nastąpił upadek Championneta, który rozkazem Dyrektoryatu odwołany, a następnie nawet uwięziony i pod sąd oddany został. Już w końcu lutego musiał on zdać dowództwo armii neapolitańskiej czyhającemu na sukcesyę po nim Macdonaldowi. Równocześnie dowództwo armii włoskiej otrzymał, po odwołanym Joubercie, stary i schorowany Scherer, zastąpiony w ministeryum wojny przez generała Mileta. Dyrektoryat, usuwając wodzów „jakobińskich”, i to tak wybitnych, bojowych, Championneta, wsławionego świeżem zwycięstwem, Jouberta, pełnego inicyatywy i ognia, bardzo dziwnie jakoś sposobił się do wojny. Podejrzliwsi postrzegacze uważali nawet, że sposobił się rozmyślnie do porażki, w myśl intryg koalicyjno-restauracyjnych, będących istotnie temi czasy gorączkowo przy robocie w Paryżu. Zresztą w rządzie dyrektoryalnym, zaplątanym we własnej dwulicowości i krętactwie bezdennem, z drugiej znów strony niecałkiem jeszcze pozbywano się złudzeń, iż przecież może nie dojdzie do wojny powszechnej, ku której od Campoformia pchano bezustanku, a przed którą teraz poczynano się wzdrygać. Oddawano się w ostatniej już godzinie szczególniejszym zwłaszcza złudzeniom względem Rosyi. Jeszcze w lutym 1799 r., członek Instytutu francuskiego i Rady Pięciuset, były konwencyonista, zapalony republikant, naśladowca Roussa i oskarżyciel Bonapartego, popularny i brudny pismak Mercier, złożył Reubellowi obszerne „Uwagi o Rosyi io pobudkach, jakie skłonić powinny Pawła I do aliansu z Francyą”. Właściwym autorem tego pisma był niejaki Guttin, używany oddawna przez Dyrektoryat do rozlicznych tajnych misyi i planów, celem „zrewolucyonizowania” Rosyi. W rzeczy samej, znał on dobrze tameczne stosunki, ludzi i język, gdyż służył przedtem na dworze Katarzyny w Petersburgu, potem zaś najpewniej służył na dwie strony i był tajnym agentem rosyjskim w Paryżu. Próbował on też dla odmiany, obok projektów zbuntowania kozaków czarnomorskich lub urządzenia rewolucyi pałacowej nad Newą, występować w sposobnej porze z projektami zgody i przyjaźni francusko-rosyjskiej, w stylu przedrewolucyjnej polityki wersalskiej, pod hasłem dokonania do spółki rozbioru Porty albo nawet odbudowania Polski pod berłem rosyjskiem. Istotnie, przed trzema już laty, zaraz w początkach Dyrektoryatu, Guttin z podobną do rządu zgłaszał się ofertą. Owóż powracał on do niej obecnie w memoryale niniejszym. Wykazywał wymownie uderzającą wspólność interesów francusko-rosyjskich i rozwijał sposoby zawarcia przymierza między Republiką a Pawłem, za cenę podziału Turcyi oraz oddania carowi całej Polski dla W. Księcia Konstantego, jako króla polskiego. To wystąpienie Merciera i Guttina, ciekawy odgłos uprzedniej do Pawła odezwy Laharpa, inspirowanej przez Talleyranda, a ciekawa też zapowiedź późniejszego ku Rosyi nawrotu Bonapartego, było w chwili obecnej znamiennem świadectwem dziwnych ułud a raczej tumanień politycznych paryskich.
W tej samej właśnie chwili Rosya stawała na czele koalicyi i podawała hasło wojenne. W połowie lutego 1799 r. doszło w Petersburgu ostateczne porozumienie ofensywne austro-rosyjskie, pod znakiem zaręczyn przybyłego tam palatyna Józefa z W. Księżną Aleksandrą. Korpus 20 tysięczny rosyjski generała Rosenberga, wprowadzony już od końca r. z. z Brześcia przez Galicyę do kwater zimowych nad Dunajem, obecnie skierowany został wprost na linię operacyjną włoską i wsparty przez 10 tysięcy Rosyan generała Rehbindera. Drugi korpus 25 tysięczny, pod generałem Korsakowem, miał pomaszerować na linię nadreńsko-szwajcarską, a trzeci, pod generałem Hermannem, popłynąć do Holandyi. Na wyraźne życzenie Hofburgu, do głównej we Włoszech rozprawy wojennej ofiarował Paweł Austryakom najsłynniejszego swego wodza, pogromcę Turków i Polaków, starego feldmarszałka Suworowa, a nawet przydał mu W. Księcia Konstantego dla uświetnienia pogromu Francuzów. Już w początku marca Suworow, dotychczas w niełasce carskiej, sprowadzony śpiesznie do Petersburga, udał się stąd do Wiednia i na plac boju do Włoch. Paweł zabierał się do rzeczy odrazu na wielką skalę militarno-polityczną. Występował jako opatrznościowy obrońca tronu i ołtarza, protektor Habsburgów, Burbonów i papieża, głowa świętej krucyaty przeciw Francyi rewolucyjnej oraz wszelakim sprzymierzonym z nią duchom buntowniczym, a nienajmniej też buntownikom legionowym polskim. Szeroką dłonią dobroczynną sięgał okolnie, od Stambułu i Neapolu, aż do Londynu i Hagi. Wyprawiał na Zachód wysztyftowany przez siebie na Wołyniu i Podolu korpus emigrancki francuski. Układał się z gościem swoim mitawskim, Ludwikiem XVIII, względem nowego powstania w Wandei, popartego przez ekspedycyę rosyjską, mającą wylądować w Holandyi. Wydawał zarazem zarządzenia względem poruszenia sprężyn spiskowych w Paryżu, użycia generała Pichegru, zbiegłego do Anglii, przekupienia samego Barrasa, pozyskania jednej z armii francuskich, „która z republikańskiej zamieniłaby się na rojalistyczną”. Pod takiem, idącem z Petersburga, potężnem tchnieniem ożywczem, podniosły głowę w Paryżu wszelkie ciemne żywioły rozkładu i zdrady. Poczuła Francya po raz pierwszy na własnym karku dalekosiężne twarde wpływy rosyjskie. Ujrzała groźbę klęskową najazdu i rozszarpania, ciśniętą jej przed kilku laty zdała od Katarzyny, a zbliżającą się teraz z ręki Pawła, zanim dopełnioną zostanie zręki Aleksandra.
III.
Zwycięska dotychczas Republika do nowej, cięższej od wszystkich poprzednich rozprawy wojennej wstępowała dziwnie nieprzygotowana, jakgdyby z rozmysłu przez własnych swych rządców wydawana na pobicie. W chwili wybuchu niniejszej drugiej wojny koalicyjnej, mieli Francuzi w polu ogółem około 170 tysięcy ludzi, rozrzuconych od ujścia Renu aż do stóp Wezuwiusza. Tymczasem sami tylko Austryacy mieli teraz do rozporządzenia przeszło 250 tysięcy ludzi, do czego już dochodziło 30 tysięcy a wnet drugie tyle Rosyan. Rozpoczęły się w marcu 1799 r. kroki wojenne pod najniepomyślniejszą dla Francyi wróżbą. Na terenie bojowym niemieckim armia francuska pod generałem Jourdanem rozbita została przez przeważne siły austryackie pod arcyksięciem Karolem i wyparta za Ren. Równocześnie gorszy jeszcze obrót przybrały wypadki na terenie wołoskim. Stała tu armia austryacka, licząca przeszło 90 tysięcy ludzi, pod feldcechmistrzem Krayem, w zastępstwie wodza naczelnego Melasa, prócz 48 tys., trzymanych w odwodzie pod Bellegardem w Tyrolu, oraz 30 tysięcy nadciągających Rosyan. Naprzeciw tej potęgi Francuzi mieli rzeczywiście pod bronią w armii włoskiej Scherera, wystawionej na pierwsze natarcie, 47 tysięcy ludzi, zaś w armii neapolitańskiej Macdonalda, oddalonej jeszcze o całą długość półwyspu, 25 tysięcy ludzi. Te ostatnie mianowicie liczby rzeczywiste zbrojności francuskiej we Włoszech mieściły się w sytuacyi poufnej, udzielonej przez Scherera w końcu lutego swemu następcy w ministeryum wojny, Miletowi. Owóż ten arcyważny, arcytajny raport sytuacyjny, sposobem wielce znamiennym dla ówczesnych stosunków paryskich, wykradziony został niezwłocznie z tamecznych biur ministeryalnych, dostarczony do Berlina Paninowi, a przez niego podany do wiadomości Pawła oraz Suworowa. Była to dobra próbka wytrawnej sztuki wywiadowczej rosyjskiej. Zresztą Suworow i nadal, przez cały czas tej wojny, o swych przeciwnikach francuskich nadzwyczaj dokładnie był informowany. W połowie marca, stary nieporadny Scherer przybył do Medyolanu, objął komendę naczelną, założył kwaterę główną w Mantui. W poczuciu własnej słabości przybrał on sobie do pomocy generała Moreau. Ten ostatni bowiem, też zbyt zdolny, jak Joubert i Championnet, popadłszy w niełaskę rządową, zdegradowany był na inspektora armii włoskiej i teraz miał dowództwo drugorzędne nad śordkowym jej korpusem. W takich to warunkach, pod każdym względem opłakanych, wypadło otworzyć kampanię.
Do nieszczęsnej tej kampanii z największym zapałem gotowała się zostawiona w Cyzalpinie legia druga polska. Niewiele tam wiedziano o niepocieszających istotnych auspicyach wojennych. Pamiętano wielkie zwycięstwa Bonapartego i wierzono w gwiazdę francuską. Z uniesieniem witano nadeszłą nareszcie chwilę upragnioną zmierzenia się z rozbiorcami ojczyzny, pomszczenia jej i wskrzeszenia z bronią w ręku. Godebski w Dekadzie legionów, wydawanej przez siebie w Mantui, rozpisywanej ręcznie w niewielu egzemplarzach i czytywanej na głos legionistom przy rozkazach dziennych, zagrzewał umysły do bliskiego już boju. Podawał on tu wiadomości pomyślne, czerpane przeważnie z dzienników paryskich albo gazetki breściańskiej lub lugańskiej, a niestety z reguły bardzo dalekie od smutnej rzeczywistości. Ta rzeczywistość niebawem ujawnić się miała w całej grozie, skoro Scherer, przekroczywszy Mincio i Adygę, rozpoczął, pod koniec marca 1799 r., operacye zaczepne przeciw Austryakom w kierunku Verony.
Już w pierwszem zderzeniu, nieporządnych walkach od Pastrenga do Legnaga, pomimo częściowych powodzeń, okazały się ciężkie błędy francuskiego dowództwa i znaczna sił niewspółmierność, co zaraz dotkliwemi stratami okupiła legia. Biły się tu trzy bataliony polskie, każdy z osobna, rozdzielone między obadwa skrzydła i centrum armii francuskiej, gdyż niecałkiem jeszcze im dowierzano, jako byłym jeńcom i dezerterom austryackim. Biły się zapamiętale w tej najpierwszej próbie ogniowej przeciw wojskom cesarskim, skąd tak niedawno same były wyszły, a gdzie niestety i teraz sporo było rodaków, zwłaszcza w walczących tu pułkach kawaleryjskich austryackich. Zdobyły sobie niepodzielne uznanie starego żołnierza francuskiego. Okazały równą mu, nawet wytrzymalszą, podcinaną gniewem narodowym, waleczność. Ale zostały zdziesiątkowane. Zwłaszcza batalion pierwszy, pod szefem legii Rymkiewiczem, wciągnięty w porażkę prawego skrzydła francuskiego pod Legnagem, doznał fatalnych skutków „chaosu” i „szczytu nieporządku”,panującego w komendzie naczelnej. Szczęśliwiej natomiast powodziło się Wielhorskiemu, który, mając przy sobie batalion drugi, dowodził na lewem skrzydle brygadą francuską. Ogółem straciła legia tego dnia przeszło 750 ludzi, jedną czwartą całego swego stanu czynnego. Po dniach dziesięciu, 5 kwietnia 1799 r., nastąpiło pod Magnanem ponowne uderzenie zaczepne armii francuskiej na wyruszającego z Verony Kray a. Zakończyło się ono fatalnie, zupełną przegraną Francuzów i odwrotem na całej linii poza Mincio i Addę. W nieszczęśliwej tej bitwie, z równą sprawiając się dzielnością, straciła legia przeszło tysiąc ludzi w zabitych, rannych i wziętych do niewoli, a zaraz za dezercyę pędzonych przez rózgi austryackie. Tutaj też, pod upamiętnioną zgonem Liberadzkiego Veroną, straciła Rymkiewicza. Ranny dwukrotnie, śmiertelnie trafiony kulą karabinową w pachwinę, był on przez Moreau na placu boju mianowany generałem brygady francuskim. Lecz już po dwóch dniach, przeniesiony do szpitala w Medyolanie, skonał, śród śroższych, niż fizyczne, cierpień duszy. Zgnębiony poczuciem przegranej, umierał z powtarzaną w agonii skargą bolesną: „Czemu nie było mi sądzonem na swojej zginąć ziemi”. Nawet ostatniej posługi oddać mu nie mogli rodacy; zostawić musieli ciało w ręku nieprzyjacielskiem.
Nie wetowały takiej straty próżne pochwały Dyrektoryatu paryskiego, w osobnem piśmie dziękczynnem do legii. Objął nad nią po Rymkiewiczu komendę Wielhorski. Zostały z niej szczątki, około jednej trzeciej, tysiąc zaledwo ludzi. Przyrzekł wprawdzie Wielhorskiemu Scherer złączenie tych szczątkówz przywoływaną już z południa legią pierwszą. Lecz nie dotrzymując słowa, sam do śpiesznego zabierając się odwrotu, przeznaczył niedobitków legii drugiej na załogę do Mantui, na posterunek stracony i nieuniknioną zagładę. W rzeczy samej, już waliło się w gruzy panowanie francuskie we Włoszech. Waliła się Cyzalpina, opróżniona przez Francuzów, zalewana przez wojska austro-rosyjskie. Dyrektoryat i izby medyolańskie ratowały się ucieczką do Szwajcaryi i Francyi. Powracały do Lombardyi rządy habsburskie. Zaczynał się okres feralny „trzynastu miesięcy" (tredici mesi), restauracyi panowania cesarskiego i okrutnego odwetu za minioną jak sen, krótką dobę republikańską.
Zarazem, w połowie kwietnia 1799 r., przybył do Verony Suworow. Wódz niepospolity, największy, jakiego wydała Rosy a, „z duszą a bez głowy wielkiego generała", wedle sądu o nim Bonapartego, sam natomiast z zachwytem odzywał się on o Bonapartem, za srogie cięgi, zadane przezeń nienawistnym sobie w gruncie Austryakom. Teraz zjawiał się po nim na ziemi 'włoskiej, aby pospołu z Austryą zetrzeć ostatnie ślady bonapartowych czynów. Nadawał się do tego Suworow, jak nikt inny. Bożyszcze swych wojsk, umiał, jak nikt inny, rozpalać i wyzyskiwać do ostateczności ślepe, bezmyślne, karne bohaterstwo rosyjskiego żołnierza. Bezwzględny, śmiały, czujny, szybki, chytrość głęboką pod błazeńskim kryjąc pozorem, pełen niepożytej jeszcze energii, choć starością i brzydką nękany chorobą, żądny wciąż sławy dla siebie i rosyjskiego imienia, po raz pierwszy zanosił on zbrojną pięść rosyjską aż tak daleko, do kolebki kultury zachodniej. Tym czynem swoim zaczepnym, dziwaczną swoją po Bonaparcie zjawą na tle klasycznego świata, wcielił, jak nikt inny, biegunową Wschodu a Zachodu antytezę, skąd z kolei spłynie nawrót obronny przeciw Rosyi, podjęty przez pierworodnego syna łacińskiej kultury, Napoleona. Suworow, natychmiast po przybyciu, podjął energiczne, na swój sposób, uderzenie offensywne. Rozbił pod Cassanem armię francuską, dowodzoną obecnie, po odwołaniu Scherera, przez Moreau. Przed wziętym do niewoli Serurierem prawił już o inwazyi do Francyi, o marszu na Paryż. Jednocześnie, w końcu kwietnia, nastąpiło w Rastadzie tragiczne, niebywałe w stosunkach międzynarodowych, zamknięcie przewlekanej dotychczas fikcyi kongresowej, przez wymordowanie pełnomocników francuskich. Republika francuska zachwiała się w posadach. Zagrożona była wewnątrz wybuchłem ponownie powstaniem szuańsko – wandejskiem. Była naciskana zewnątrz zwycięskim naporem koalicyjnym, na całej linii Renu od Holandyi aż do Szwajcaryi. Szczególnie zaś pognębiona i narażona była od strony traconych Włoch. Tutaj, w sam dzień rastadzkiego mordu, padł Medyolan, zagarnięty zmiatającą wszystko przed sobą offensywą suworowowską. Tegoż dnia, w niedzielę wielkanocną rosyjską, odbył stary Scyta wjazd tryumfalny do langobardzkiej stolicy. Witany był uroczyście przed bramą miasta przez deputacyę obywatelską z arcybiskupem na czele, jako zbawca od francuskiego jarzma. Wśród bicia dzwonów i entuzyastycznych okrzyków pospólstwa, wjeżdżał do Medyolanu Suworow, na koniu kozackim, cały w bieli, w otwartej koszuli, podwiniętych płóciennych szarawarach, szerokich krótkich butach na gołych nogach, przeżegnywając się ciągle i naprzemiany błogosławiąc cisnące się ku niemu tłumy szerokim znakiem greckiego krzyża, czynionym bezustanku ręką prawą z której zwieszał się nahaj.
Raptownie odtąd szły po sobie dalsze postępy austrorosyjskie, pomimo rodzących się już w skrytości ostrych obustronnych tarć sprzymierzeńczych. Moreau zepchnięty został aż na Rivierę. Cała północna połać Włoch, od granic weneckich aż do Piemontu i Liguryi, dostała się w ręce koalicyjne. Padły wszystkie niemal znajdujące się tutaj twierdze francuskie. Już tylko z ledwością trzymała się obtoczona zewsząd najściślej Mantua, gdzie w beznadziejnej obronie trawiła się zamknięta, okaleczona legia druga polska.
Dąbrowski tymczasem, po odjeździe Kniaziewicza do Paryża, ucierał się nad Gariglianem z powstańcami neapolitańskimi, ze scarpettami, kontrabandzistami, brygantami, baurami, chłopstwem licznemi dzikiem, prowadzonem przez takich, jak sławny Fra Diavolo, partyzantów śmiałych i krwiożerczych. Codzienne męczące te walki przybierały postać coraz poważniejszą i zaciętszą, w miarę jak poczynały dobiegać już tutaj pierwsze z północy podmuchy burzy koalicyjnej. Trapił się tem Dąbrowski, ale i radował w duszy, gdyż w wielkiej wojnie z koalicyą pokładał wszak jedyne właściwe widoki całej imprezy legionowej. Tembardziej przecie śpieszno mu było z zaklętego kalabryjskiego kąta wydostać się z legią swoją na północ, do wspólnych z legią drugą działań na głównym terenie wojennym. O zwycięstwie Francuzów nad Austryakami ani wątpił. Trząsł się tylko na myśl, iż ono może przyjdzie znów zaprędko, i że sam mógłby znów spóźnić się do wzięcia czynnego w niem udziału z bronią legionową dla dobra Polski. Wtem, pod koniec marca 1799 r., odebrał od Wielhorskiego z Mantui wiadomość pewną o objęciu dowództwa przez Scherera i niezwłocznem rozpoczęciu kroków wojennych. Nie było chwili do stracenia. Ale rzeczą dość było drażliwą wypraszać się wprost z pod komendy niezbyt zresztą życzliwego Macdonalda, który w szczególności źle był usposobiony dla Dąbrowskiego osobiście, mając go za stronnika Bruna, Jouberta, Championneta, swych rywalów wojskowych i politycznych. Wysłał tedy Dąbrowski natychmiast do głównej kwatery armii włoskiej w Mantui wiernego Wybickiego, który przybył za nim z Medyolanu na neapolitańską wyprawę, oraz adjutanta swego Zawadzkiego. Powierzył im naglącą do Scherera prośbę o odwołanie do siebie legii pierwszej, celem użycia całego korpusu polskiego na prawem skrzydle armii, dla samodzielnej dywersyi zaczepnej i przedarcia się przez Węgry do Galicyi. Nakazywał wysłańcom „pośpiech jaknajwiększy, pod osobistą odpowiedzialnością”.
Jednocześnie próbował przygotowywać w tym sensie Macdonalda i czynił stosowne zarządzenia w legii i zakładach jej ankońskim i rzymskim. Kilka tygodni w niespokojnem minęło oczekiwaniu. Frasował się już Dąbrowski, czyli jeno na czas „otrzymamy rozkaz złączenia się z armią włoską, zanim ona podstąpi pod Wiedeń“. Nieborak mierzył wciąż rzeczy na miarę Bonapartego.
Naraz zaczęły do Neapolu dochodzić głuche odgłosy klęsk lombardzkich, aż wreszcie w drugiej połowie kwietnia z hiobową wieścią powrócił Zawadzki. Trafił on z Wybickim do Mantui nazajutrz po porażce pod Magnanem, kiedy armia francuska zabierała się do odwrotu a rząd cyzalpiński do ucieczki. Biedny Wybicki, zdjęty rozpaczą i przerażeniem, schronił się aż pod Genewę. Zawadzki, śpiesząc z powrotem, przywoził wprawdzie Dąbrowskiemu upragniony rozkaz marszu dla połączenia się z armią włoską, przecie nie w spodziewanym kierunku północno-wschodnim lecz zachodnim, przez Rzym, Sienę, Florencyę. A przywoził zarazem okrutną wiadomość o sromotnem pobiciu Francuzów, o śmierci Rymkiewicza, o zniszczeniu dwóch trzecich jego legii i zamknięciu okrwawionych jej ostatków, pospołu z batalionem artyleryi, na stracenie doszczętne w murach Mantui. Jęknął draśnięty w samo serce Dąbrowski na widok znikłej nagle jednej mozolnych prac swoich połowy, albo raczej i więcej, bo wraz z drogocenną artyleryą polską. Ale się wnet opamiętał i przedsięwziął z pozostałą czynić połową, co był zamierzał i całością. Niełatwo jeszcze przyszło wydobyć od Macdonalda pozwolenie ostateczne na odmarsz. Jeszcze dni parę czekać wypadło na zluzowanie na zajmowanych posterunkach przez oddziały francuskie. Nakoniec, pod koniec kwietnia 1799 r., można było wyruszyć w pochód powrotny, na walną rozprawę wojenną.
Droga trudna, niebezpieczna wiodła teraz wstecz przez całe Włochy, już wszędy burzone, podkopywane, podnoszone na nogi przez koalicyę i duchowieństwo, przez pomstę za ciemięstwa francuskie, przez szerzący się pogłos francuskich porażek. Wzdłuż przez wszystką przebogatą, przepiękną krainę italską, ku której od wieków pożądliwe obce parły plemiona, którą teraz wydzierali sobie gallijscy i germańscy najeźdźcy, piął się w górę z powrotem lechicki hufiec sierocy, rządzony jedną tylko myślą, jak od tych cudzoziemskich świetności i blasków do swojej wyzwolonej trafić ziemi szarej, głodny nie zdobyczy, nie panowania, lecz własnej swobodnej ojczyzny.
Legia w wybornym była stanie. Z półrocznej kampanii neapolitańskiej wracała liczniejsza i tęższa. Składała się z pięciu batalionów piechoty i dwóch szwadronów jazdy. Miała w szeregu blisko półczwarta tysiąca ludzi. Była porządnie uzbrojona, nieźle przyodziana; otrzymała w drodze brakujące mundury. Szła znów w cudną południową wiosnę, rzeźko, sprawnie, z animuszem dobrym. Szła wszak na północ, zawszeć bliżej, niż dalej domu. Kapela z czterdziestki muzykantów, w kurtkach karmazynowych, skocznego legionowego przygrywała mazurka: „marsz, marsz Dąbrowski, do Polski z ziemi włoskiej". A Dąbrowski z ciężkiem słuchał i prowadził sercem. Wiedział już dobrze, i on, i jego oficerowie, jak stały rzeczy. Wiedział, że prowadzi nie do Polski, lecz do pobitych Francuzów, na zwycięskich Austryaków i Rosyan, że może prowadzi na rzeź. Ale wiedział też, i on, i oficerowie szlachta, że w nich iw tym powierzonym im zbrojnym ludzie był jedyny jeszcze ostały złom oręża wielkiej Rzpltej, był promień starożytnej mocy i zadatek odrodzenia narodu. Tedy należało podtrzymać ducha żołnierza i nieść wysoko imię polskie.
Pod Terraciną wychylała się legia z cieśnin górskich Kalabryi na równinę pontyńską, w wojenną już strefę, w obręby zagrożonej już Republiki rzymskiej. Kroczyła odtąd zwartą kolumną, w pełnym szyku bojowym. Tutaj, z kwatery sztabowej w Mezy, w rozkazie dziennym do generał-marszu ze świtem, wydał Dąbrowski pierwsze hasło dla całej legii: „Wolność, Warszawa, Wanda". Nazajutrz, w Cisternie, wyszło hasło: „Kraków, Karność, Kościuszko”. Trzeciego dnia, w Gensanie: „Polak, Poczciwość, Patryotyzm“. Dnia następnego: „Szczęsny, Szelma, Szubienica”. Był to właśnie Trzeci maja 1799 r., i znów, jak równo przed rokiem, wstępowała legia do Rzymu. Wchodziła przez bramę Lateraneńską, wr paradzie, „w pełnym blasku”: pułk lansyerów z trębaczami na czele, dalej sztab na białych koniach, batalion grenadyerów, trzy bataliony fizylierów, batalion strzelców. Dziwowali się Rzymianie postawie dzielnej, większej niż przedtem liczbie i nowej jeździe legionowej; a choć wrogo już nastrojeni, wstrzymać się nie mogli od wiwatów i oklasków. Po dwudniowym ledwo spoczynku, ruszono z Rzymu dalej, pod hasłem: „Męstwo, Miecz, Mieczysław".
Zamiast na Sienę, zboczono nieco na Perugię, dokąd troskliwy Chamand sprowadził z ankońskiego zakładu pociąg ubiorczy, i gdzie do reszty ubrała się legia. Ale przez to odchylenie, pod kątem niebezpiecznym wstępowano do Toskanii. Dopiero co, w marcu, byli opanowali ją Francuzi, przepędziwszy W. Księcia Ferdynanda III, a oto już od początku maja cały kraj był z tej strony w powstaniu. Trzeba było przedzierać się przez silne oddziały powstańcze, mające działa i instruktorów austryackich, przez zatarasowane miasta Arezzo i Cortonę. Tutaj też, w marszu, w trudnem przejściu między górami a jeziorem Trasimeńskiem, w połowie maja, dotkliwe straty poniosła legia, a najdotkliwszą w osobie zabitego na miejscu kulą, nowego szefa swego, niepospolitego Chamanda. We Florencyi otrzymał Dąbrowski rozkaz spędzenia oddziałów austryackich, grożących już przecięciem komunikacyi z Genuą, dokąd pod wodzą Moreau wycofywała się pobita armia włoska. Żwawo wywiązał się z tego zadania. Wnet oczyścił z nieprzyaciół wszystkie wyloty apenińskie na Cyzalpinę. Po raz pierwszy prowadząc tu legię swoją przeciw Austryakom, pokazał Dąbrowski, iż potrafi wybornie dawać im radę.
IV.
Już jednak wielka otwierała się kampania. Śladem legionu polskiego, nadciągnął z całą armią neapolitańską, odwołany oddawna na pomoc włoskiej, ambitny Macdonald. Zrazu nienazbyt się śpiesząc, potem znów nadmiernie on się kwapił, na własną rękę, bez udziału Moreau, wyprzedzić go w zaszczycie wielkiej wygranej. Zszedłszy w dolinę Padu dla złączenia się z Moreau, lecz nie doczekawszy się jego przybycia, Macdonald posunął się aż nad Trebbię. Tutaj, w pozycyi niefortunnej, wsławionej hannibalowem nad Rzymianami zwycięstwem, w drugiej połowie czerwca 1799 r., uderzył na nadbiegłego z armią austro-rosyjską Suworowa, wydał mu trzydniową batalię i przegrał z kretesem. Siły w tem miejscu i chwili były niemal równe, około 30 tysięcy ludzi z każdej strony. Była nawet pierwotnie pewna raczej przewaga po stronie francuskiej, ale nie było głowy, i to spowodowało klęskę.
Dąbrowski z legią polską umieszczony był na skrzydle lewem. Ku nieszczęściu swemu i armii, miał on tutaj pod bokiem jazdę francuską pod niewytrawnym generałem Ruscą. A miał naprzeciw siebie wszystką prawie rosyjską połowę wojsk nieprzyjacielskich. Albowiem Suworow, powiadomiony wybornie o ruchach i rozłożę niu Francuzów, nawet o stanie czynnym ich batalionów i kompanii, skupił na prawem swem skrzydle najtęższe wojska własne. W szczególności zaś dbając o mściwe porachunki domowe rosyjskie, o dogodzenie Pawłowi zgruchotaniem Polaków, zdobywca Pragi osobliwie zawzinał się na nich i swego niegdy w Warszawie więźnia, Dąbrowskiego. Naprzód, pierwszego dnia, 17 czerwca 1799 r.. nad Tidonem, o wiorst kilka przed Trebbią, tym samym zupełnie manewrem, jak przed dwudziestu wiekami wódz punicki swych Numidów, wypuścił Suworow kilka pułków kozackich, które Ruscę wciągnęły w pościg za sobą i zasadzkę, co początkiem było bitwy i klęski. Natychmiast całą awangardę, pod bitnym Gruzinem, ulubieńcem swoim iW. Księżny Katarzyny Pawłówny, generał-majorem Bagrationem, zwalił znienacka na idących z odsieczą legionistów. Wtedy to, po dzielnej lecz daremnej obronie, wykłóty i wzięty został cały batalion strzelców polskich.
Nazajutrz, nad samą już Trebbią, legia polska, wedle fatalnej dyspozycyi Macdonalda, wystawiona bez osłony i oparcia na uderzenie atakujących dwóch pełnych dywizyi pieszych rosyjskich, dragonów austryackich i kozaków, w nieskończenie gorszych jeszcze znalazła się opałach. Poddać się musiał odcięty i otoczony zewsząd cały batalion trzeci, z Forestierem, szefem legii po Chamandzie. Rozbity, wycięty i zabrany został batalion grenadyerski. Z biedą i stratą znaczną, ledwo wybrnął okolnie w góry batalion pierwszy. Najsprawniej jeszcze pod Chłopickim, który w tej łaźni okazał rzadką zdatność bojową, przerżnął się w zamkniętym czworoboku batalion drugi. Sam Dąbrowski, ranny w rękę, szablą otwierać sobie musiał drogę przez piki kozackie.
Następnego, ostatniego dnia właściwej bitwy trebbiańskiej, znów od rana aż w późną noc, ze zmiennem szczęściem, lecz już ze świadomością przegranej, walczyły szczątki polskie z ośmieloną sukcesem przewagą nieprzyjacielską, zawsze w pierwszej linii z Rosyanami mając do czynienia. Nareszcie, w czwartym jeszcze dniu, upadające ze znużenia niedobitki legionowe, pod Dąbrowskim, od świtu w walce nad Nurą, okrywały w aryergardzie odwrót pobitej, zmniejszonej o połowę, armii francuskiej, odbywający się w największym bezładzie, podobniejszy do prostej ucieczki.
Co zaś wśród wojennego tego nieszczęścia znowuż okrutnym, zgrzytliwym było wyrazem bezprzykładnej narodowej tragedyi polskiej, to ta okoliczność, że podobnie, jak już pod Legnagem i Magnanem, przeciw lego drugiej, tak w wyższym jeszcze stopniu tutaj, pod Tidonem i Trebbią, przeciw legii pierwszej, podnosiła się bratobójcza ręka Polaków w służbie nieprzyjacielskiej. Tak więc, w szarżujących tu austryackich szwadronach szwoleżersko-dragońskich Karaiczay i Levenehr, nie brakło Polaków; był nawet między nimi brat przyrodni Sułkowskiego Józefa. A pełno ich było w idących tu na bagnety batalionach muszkieterskich i jegierskich rosyjskich. W samym sztabie głównym rosyjskim, na stanowiskach naczelnych, byli ludzie pochodzenia albo krwi polskiej. Był tu np. generał dywizyi Powała Świejkowski, który wybitne oddał usługi pod Trebbią iw ciągu całej obecnej kampanii włoskiej. Był generał lejtnant Aleksander Szembek, który bił się już przeciw Polsce pod Zieleńcami i Dubienką, a teraz przybywał do Włoch, na czele pułku muszkieterskiego nowogrodzkiego. W jednym tylko batalionie muszkieterskim pułku nizowskiego, biorącym udział wydatny, drugiego i trzeciego dnia bitwy trebbiańskiej, w bagnetowym na legię polską ataku, mnóstwo polskich było oficerów. Służyli tu mianowicie dwaj praporszczykowie książęta Lubeccy, Hieronim i Ksawery, późniejszy znakomity minister skarbu warszawski. W tymże batalionie służyli ze szlachty polskiej podporucznicy Miłkowski i Wysocki, porucznik Jurgaszko, kapitan Gołębiowski, major Zaremba i inni, którzy poczęści już dawniej bili się przeciw Polsce pod Zelwą, Dubienką, Chełmem i przy szturmie Pragi, a teraz, służąc przeciw legionistom, dorabiali się orderów Anny i Włodzimierza za akcye nad Trebbią i pod Novi. O dezercyi mowy tu nie było, ani też prawie nie było stąd niewolnika: bo nie było pogromcy, umiejącego rozwalać armie nieprzyjacielskie i wykrzesywać z nich polski materyał legionowy: nie było Bonapartego.
Przeciwnie, mnóstwo legionistów, powyżej tysiąca, dostało się tu do niewoli. Położenie ich było okropne. Niemiłosiernie traktowani byli od zwycięskich Rosyan. Sam młody W. Książę Konstanty, asystując tutaj kwaterze głównej Suworowa, choć bynajmniej nie odznaczył się w tej kampanii animuszem rycerskim, przecie dawał przykład nienawiści i pogardy dla broni polskiej, którą kiedyś będzie się szczycił, jako Wódz Naczelny Królestwa Kongresowego. Jeńcy polscy, natychmiast oczywiście, na polu bitwy, rozbierani byli gruntownie przez kozaków, tak że wielu nawet oficerów w jednej tylko znalazło się koszuli. Ale najgorszy był los prostych żołnierzy, oddawanych Austryakom i zaraz bez litości katowanych, wedle przepisów krygsrechtu, za zdradę cesarskiego sztandaru.
Naogół, w tej ciężkiej nad Trebbią potrzebie, legia polska pierwsza, jak przedtem druga pod Veroną, spełniła swoją powinność. Żołnierz legionowy rodem z Galicyi, słysząc tu nasampierw dzikie pogwizdy i wycia napierającego kozactwa, przeraźliwe okrzyki „wperiod, neboś, Praga, Praga“ szturmujących jegrów, nie stropił się, trzymał się twardo i dał się dobrze we znaki zwycięzcom. Nawet zachwianie się batalionu trzeciego, ku zgrozie oficerów, zrozpaczonych „straceniem reputacyi“, nie było wszak niczem, w porównaniu z wcześniejszą kapitulacyą całej prawie dywizyi francuskiej pod walecznym Serurierem, a było tak samo wynikiem nieodbitych ciężkich win komendy naczelnej, nie wojska.
W rzeczy samej, ani poświęcenie legionistów polskich, ani świetna brawura francuskiego żołnierza nie zdały się na nic, wobec tych fatalnych, rozkładowych warunków, śród jakich toczyła się obecnie nierówna walka Republiki z koalicyą. Jakkolwiek w legii polskiej nie miano należytego pojęcia o właściwych rozmiarach tego zgubnego u góry rozkładu, sięgającego od kwatery głównej aż do kół rządowych paryskich, to jednak opłakane stąd skutki na własnej odczuwano skórze, a niektóre też, nadzwyczaj znamienne objawy poczynano własnem stwierdzać doświadczeniem. Już w czerwcu, będąc w pełnym marszu na bitwę nad Trebbią, uczynił Dąbrowski zdumiewające odkrycie, iż między dostarczonemi mu dla legii ładunkami karabinowemi znajdowała się znaczna bardzo ilość mieszczących wewnątrz kule woskowe. Dawało to aż nadto do myślenia. Było bowiem namacalną skazowką, jak głęboko wżarła się zdrada, gdyż fabrykacya podobnych ładunków była rzeczą dość skomplikowaną, wymagającą czasu i uprzedniego porozumienia. Zadziwiony był również Dąbrowski zupełnem zaniedbaniem służby wywiadowczej ze strony francuskiej, niemożnością dostania porządnych przewodników i szpiegów, w obliczu świetnie informowanego nieprzyjaciela. Zadziwiony był bardziej jeszcze niesnaskami generalicyi, nieporządkiem w sztabie głównym, brakiem planu i najniezbędniejszych środków ostrożności, tuż przed oczekiwaną co chwila batalią. Po złączeniu się w Reggio z armią Macdonalda, na kilka dni przed Trebbią, uderzony był „panującym nieładem tak wielkim, że nikt nie wiedział czego się trzymać". W ciągu pierwszego dnia bitwy był świadkiem takiego w armii „zamieszania, iż trudno było przywrócić porządek". Kiedy zaś drugiego dnia, wobec zwalającej się na legię przewagi, żądał na gwałt pomocy od Macdonalda, zostawiono go na łasce losu, albowiem poprostu „armia nie była przygotowaną do boju” (l’armee n’etait pas preparee pour se battre). To proste orzeczenie, w poufnym raporcie Dąbrowskiego o Trebbii, przeznaczonym dla władz francuskich, a przeto z konieczności wstrzemięźliwym w swej stylizacyi, było nietylko gorzką skargą, lecz bezwzględnem potępieniem zbrodniczego niedołęstwa komendy naczelnej wogóle, a Macdonalda w szczególności. Zaś nierównie dobitniej jeszcze istotne przyczyny klęski napiętnowane zostały bez żadnych obsłonek w prywatnym opisie tej bitwy przez jednego z uczestniczących w niej oficerów legionowych. „Nieprzyjaźń wzajemna, niezgoda i bezgraniczna zawiść, – są słowa kapitana Tomaszewskiego – opanowała umysły wszystkich generałów francuskich... Honor, sława, zbawienie całej armii, dobro sprawy publicznej, az drugiej strony pohańbienie charakteru narodowego, wreszcie narażenie własnej reputacyi, wszystkie te pobudki nie starczyły do pojednania ich między sobą i powstrzymania od zgubnego dla armii nieładu". Nie było potężnej ręki i woli, górującej nad całością, trzymającej rzeczy w kupie: nie było Bonapartego: takie było powszechne uczucie pobitych Francuzów i rozbitej legii polskiej.
Legia pierwsza, podczas czterodniowych walk nad Tidonem, Trebbią i Nurą, straciła ogółem w zabitych, rannych i wziętych do niewoli conajmniej 1600 ludzi. Być może nawet, straty rzeczywiste sięgały wyżej jeszcze i dochodziły blisko dwóch trzecich całego stanu czynnego. Nadomiar, w tym samym czasie, przypadła zguba zupełna szczątków legii drugiej, zamkniętych w Mantui. Twierdza, zablokowana od kwietnia, następnie zaś, wnet po Trebbii, oblegana natarczywie od początku lipca przez 30-tysięczny korpus austryacki Kraya, przy udziale też Rosyan, pod najzawziętszym w tej kampanii przeciwnikiem Polaków, Bagrationem, po krótkiej, właściwie kilkotygodniowej zaledwo obronie czynnej, już z końcem lipca poddaną została przez komendanta francuskiego, Foissaca. Załoga bez broni wracała do Francyi pod warunkiem niewalczenia aż do wymiany, a oficerowie przy szpadzie bądź mogli również wracać pod podobną kondycyą wymienną, bądź też pozostawali w niewoli jako zakładnicy. W każdym razie generał Foissac, pomimo późniejszych wielomównych swych tłómaczeń, niezaszczytną odegrał rolę, wydając tak rychło potężną mantuańską warownię, której tak długo musiał dobywać Bonaparte. Nigdy też potem od Napoleona nie otrzyma on rehabilitacyi, ani prawa noszenia munduru. Najcięższą krzywdę wyrządził Polakom dwuznacznem brzmieniem kapitulacyi. Wprawdzie w jawnym jej artykule warowano wyraźnie, iż „wojska polskie będą uważane pod każdym względem jako wojska Republiki francuskiej“. Aliści w dodatkowym, ukrytym zrazu przed Polakami, artykule kapitulacyjnym, podstępnie zastrzeżono, iż „dezerterowie austryaccy będą wydani odpowiednim regimentom i batalionom”, z tem tylko zaręczeniem, iż nie będą karani śmiercią. Był to wyrok zagłady dla znajdujących się w Mantui, pod Wielhorskim, Kosińskim, Axamitowskim, legionistów polskich, stanowiących piątą część załogi. Było ich tu z początkiem oblężenia około półtora tysiąca ludzi, t. j. 1200 piechoty oraz cały batalion artyleryi. Pod koniec, po ciężkich stratach w zabitych, rannych i chorych w czasie oblężenia, a poczęści też skutkiem namowy dezercyjnej austryackiej, pozostało jeszcze pod bronią około 800 ludzi. Uczestniczyli oni dzielnie w obronie twierdzy. Zwłaszcza artylerzyści polscy, pod uczonym Jakubowskim, sprawnym Redlem, wytrwałym Hornowskim, niemałe oddali usługi. Teraz wszyscy padali ofiarą, wyłączeni od wymarszu i wymiany, skazani na powrót przymusowy karny do porzuconej służby cesarskiej.
Sądny to dla legionistów był dzień 30 lipca 1799 r., kiedy kapitulująca załoga mantuańska wychodziła z twierdzy, pomiędzy dwoma szeregami piechoty austryackiej z regimentów Deutschmeister i Terzy, rekrutowanych pomocniczo z Żółkwi i Lwowa, a więc dobrze ze zbiegami galicyjskimi obeznanych. Umyślnie puszczono przodem Francuzów, lecz nawet ze środka ich plutonów wyciągano chowających się tam Polaków. Rzucono się następnie na maszerującą w tyle kolumnę artylerzystów i fizylierów legionowych. Porwano im sztandar, zdzierano mundury, chwytano ich, oddawano pod sąd połowy, i ułaskawionych na rózgi porozsyłano po dawnych pułkach, albo na odsiadywanie kary po fortecach. Świadek naoczny, Godebski Cypryan, wychodząc wtedy z lazaretu mantuańskiego po ciężkiej pod Magnanem ranie, ze zgrozą patrzył się na te przeprawy okropne rodaków. Oddał szlachetny poeta legionowy hołd należny szczeremu dla polskich kolegów braterstwu prostego żołnierza francuskiego. Uwiecznił „wspaniałego granadyera filozofa", Jana Henry, szeregowca 14 półbrygady francuskiej. Ale wzdrygnął się na zdradliwą niewdzięczność francuskiej komendy. „Poznaliśmy wówczas, – orzekł z boleścią – co to jest walczyć za cudzą sprawę".
Taki był opłakany koniec legii drugiej. W tym samym czasie Dąbrowski, z pozostałą mu resztką legii pierwszej, na inny sposób niemniej opłakane przechodził koleje. Zapadało się panowanie francuskie w całych Włoszech. Ginęły wszystkie, powołane przez Francyę do życia, twory państwowe italskie. Znikały, zalane krwawym odwetem restauracyjnym, republiki partenopejska i rzymska. Zmiecioną doszczętnie została Cyzalpina, a tem samem „posiłkowe" jej wojska legionowe polskie traciły wszelką podstawę materyalną i nawet racyę bytu. Po klęsce nad Trebbią wypadło przed napierającym pościgiem wycofywać się w góry, chronić się głęboko między niegościnne urwiska apenińskie, gdzie legia niszczała z wyczerpania i głodu, kiedy natomiast nieprzyjaciel wylegiwał się na płodnych równinach Lombardyi i Toskanii. Zaraz w tydzień po bitwie, w końcu czerwca 1799 r., Dąbrowski wyprawił Jabłonowskiego, który ze straconej teraz służby rzymskiej znów powrócił do swoich i posunięty był na generała brygady po Rymkiewiczu, do Genui, do Moreau, z usilną prośbą o pomoc w reorganizacyi legii oraz o wydobycie jej z rąk Macdonalda i wzięcie do siebie, do armii włoskiej. Zresztą niebawem, po złączeniu się w połowie lipca z Moreau, sam Macdonald udał się do Paryża. Przysłany na jego miejsce roztropny Saint-Cyr objął dowództwo stopniałych jego wojsk, stanowiących obecnie prawe skrzydło armii włoskiej, przenoszonej etapami dalej wstecz, na jedyne jeszcze pozostałe jej we Włoszech schronisko, Rivierę genueńską.
Tutaj też, pod koniec lipca 1799 r., po mozolnej przez górskie szlaki nadmorskie włóczędze, nadciągnęła zbiedzona legia. Dąbrowski założył kwaterę w samej Genui, w Casa Lomellini. Bataliony dyzlokowano na przedmieściu, w Sampierarenie, i po nędznych wioskach okolicznych. Niezwłocznie zgłosił się Dąbrowski do Moreau ze szczegółowym o legiach memoryałem. Wykładał tu, w dziewięciu punktach, pytania najnaglejsze, względem przyszłego losu broni legionowej, a zwłaszcza względem wzięcia jej na koszt i żołd francuski, wobec upadku Cyzalpiny. Nie mógł jednak od wodza, pomimo osobistej jego życzliwości, uzyskać skutecznej pomocy materyalnej, gdyż nazbyt smutnem było położenie samejże armii francuskiej. Zyskał tyle tylko, że pozwolono mu przynajmniej zbierać nowozaciężnych i przenieść zakład legionowy do Nizzy. Trzeba było własnym przemysłem, z pustemi rękoma, śród najniepomyślniejszych warunków podejmować reorganizacyę zdziesiątkowanego i zbiedzonego korpusu polskiego. Co do sprawy najgłówniejszej, od której obecnie, po zniknięciu Cyzalpiny, zależała cała przyszłość legii, polskich t. j. co do stosunku ich do Francyi, udzieloną została jedynie ogólnikowa „ustna odpowiedź,... by zostawić żądania legionistów dalszemu losowi, a teraz niech się uważają, jakgdyby w służbie Republiki francuskiej“.
Ale o skutecznem na miejscu zaradzeniu niedoli legionowej nie mogło wcale być mowy dlatego już prostego powodu, że równocześnie zaszły znowu gwałtowne odmiany w komendzie naczelnej francuskiej. Moreau, przy najlepszej nawet chęci, nie miał sposobu uczynienia zadość żądaniom Dąbrowskiego. W tej samej bowiem chwili, kiedy odbierał od niego rzeczony memoryał, sam przestał już być wodzem armii włoskiej. Co więcej, nagłe rdzenne zmiany w dowództwie były bezpośredniem odbiciem nieustatkowanych zgoła stosunków, panujących przez cały przeciąg klęskowego tego okresu w rządzie centralnym paryskim. W Paryżu, w drugiej połowie czerwca 1799 r., właśnie w dzień klęski nad Trebbią, dokonany został t. zw. zamach stanu prairiala. Była to nadzwyczaj sprytnie przeprowadzona komedya polityczna, rzekome zwycięstwo ciała prawodawczego, a mianowicie republikańsko-jakóbińskich żywiołóww Radach, nad zohydzonym w opinii Dyrektoryatem. W rzeczywistości jednak pozostał nietknięty na stanowisku najohydniejszy dyrektor, główny tej komedyi reżyser, Barras; zaś na miejsce usuniętych czterech innych dyrektorów, wszedł powołany z Berlina Sieyes i trzech statystów bez znaczenia. Skutkiem tego nastąpiły też odpowiednie zmiany w zarządzie ministeryalnym. Ambitny i zręczny Bernadotte, narzucony Sieyesowi przez Barrasa, objął nasampierw ministeryum wojny po Milecie. Wkrótce potem, Reinhard wziął tekę spraw zagranicznych po Talleyrandzie. Jednocześnie zaś, zgodnie z radykalnemi pozorami całego tego przewrotu, już w początku lipca, ognisty republikanin Joubert otrzymał napowrót dowództwo armii włoskiej, a znany ze skrajnych swych przekonań Champion net dowództwo nowoutworzonej armii alpejskiej.
Wobec wywołanego tym sposobem nowego zupełnie położenia, Dąbrowski, całkiem zbity z tropu, w końcu lipca 1799 r., wyprawił z Genui, gdzie Moreau był już jakby na wylocie, a dokąd jeszcze nie przybył Joubert, dwóch zaufanych oficerów, majora Kaźmierza Konopkę i kapitana Biernackiego, do Paryża. Wybór tych wysłańców był w pewnej mierze przystosowany do przewidywanych nastrojów i okoliczności spółczesnych paryskich. Konopka, jak wspomniano, należał ongi do radykalniejszych w Warszawie działaczów za insurekcyi kościuszkowskiej. Biernacki, który wiosną roku zeszłego był jeździł od Dąbrowskiego do Wiednia, do ambasadora Bernadotta, miał tym razem trafić do niego, jako obecnego ministra wojny. Zabierali oni z sobą raport powinny do Naczelnika, dziennik działań legii pierwszej od wyjścia z Neapolu aż do przybycia do Genui, naglące listy Dąbrowskiego do Kościuszki i Kniaziewicza. Przedewszystkiem jednak misya ich polegała na wyjaśnieniu przyszłych losów legii, uzyskaniu od rządu najniezbędniejszych zasiłków doraźnych oraz poręczeń zasadniczych w sprawie kardynalnej: czy i jak Francya zamierza zastąpić legiom obaloną Cyzalpinę.
Rzecz sama przez się była równie doniosłą, jak trudną i drażliwą ze strony rządowej francuskiej. Na dobitkę zaś wchodziły tu w grę szczególnie niepomyślne powikłania ze strony emigracyjnej polskiej, godzące bezpośrednio w Dąbrowskiego. Najzawziętsi jego przeciwnicy osobiści i polityczni wynurzyli się znów i wzmocnili w Paryżu, dzięki przewrotowi prairiala. Wznowili też w te pędy dawną zaciekłą walkę fakcyjną przeciw znienawidzonemu twórcy legionów. Już w połowie lipca, z natchnienia kliki deputacyjnej, a mianowicie wiodącego w niej teraz rej Szaniawskiego, „patryota polski“ Neyman ogłosił drukiem w Paryżu w języku francuskim nowy paszkwil „O Dąbrowskim". Było to istne arcydzieło potwarczej czelności, gdzie wykazywano czarno na białem, jak Dąbrowski onego czasu, podczas insurekcyjnej swej wyprawy do Wielkopolski, nietylko był sromotnie bijany przez Prusaków, lecz, przekupiony przez nich, dawał bijać się rozmyślnie; jak następnie „czołgał się u stóp Suworowa”; jak wreszcie od rządów rozbiorowych otrzymał tajną „destynacyę” do Włoch, dla tem snadniejszego zdradzania Francuzów, pod pozorem swych robót legionowych. Nikczemne to pismo wydano w tym samym właśnie czasie, kiedy Dąbrowski, z raną, otrzymaną nad Trebbią, męczył się na czele swych legionistów, ucierał ze zwycięskim nieprzyjacielem i głodził wśród urwisk apenińskich. Piśmidło to rozpowszechniane było w znacznej ilości egzemplarzy, staraniem warcholących nad Sekwaną prawdziwych „patryotów”, rozdawane w Radzie Pięciuset, po ministeryach, klubach i redakcyach paryskich. Niedość na tern, postarano się jeszcze poprzeć ten paszkwil stosowną petycyą zbiorową, podpisaną imiennie przez wielu znajdujących się w Paryżu „patryotycznych” Polaków, i skierowaną wprost do ministeryum wojny, z żądaniem usunięcia Dąbrowskiego od komendy oraz oddania go pod sąd, dla wytłómaczenia się z wytoczonych przeciw niemu ciężkich zarzutów.
Owóż miano teraz pomocnych tej intrydze ludzi przy boku nowego ministra wojny, Bernadotta. Był tu dwuznaczny Rousselin, mianowany przez niego, zaraz po objęciu władzy, swoim sekretarzem generalnym. Był arcysprytny Maliszewski, parokrotnie aresztowany z rozkazu Dyrektoryatu przed przewrotem prairiala, z powodu ciemnych swych knowań politycznych, a obecnie z tego samego powodu przygarnięty przez swego opiekuna, Bernadotta, umieszczony na wpływowem w ministeryum stanowisku, a następnie mianowany komisarzem nadzorczym (agent controleur) przy armii Championneta. Był, ulokowany znów staraniem Maliszewskiego przy komisaryacie wojennym, Ignacy Zajączek, brat generała, superintendent kasowy mazowiecki, bardzo czynny w insurekcyi warszawskiej czerwieniec, do niedawna przez Austryaków więziony, „ponury, krwi i znaczenia chciwy, kat rewolucyjny”, naprawdę zaś człek tyleż mizerny co dwulicowy, fagas i donosiciel, jakim okaże się później, na wybitnej posadzie administracyjnej w Księstwie Warszawskiem. Razem z nimi wysunął się teraz emigrant wojskowy, mało dotychczas śród rodaków a najmniej w legionach znany, lepszy zapewne od tamtych głównych warchołów cywilnych, lecz aż nadto z nimi związany, Jan-Henryk Wołodkowicz. Pochodził z Mińszczyzny, bogaty z domu, rzecz na wychodźtwie rzadka i ceniona, żonaty z córką bankiera warszawskiego Teppera, oficer waleczny, bardzo piękny, „Henri le beau“, jak go potem nazywał Napoleon, ale głowa niespokojna, „Twój i publiczny nieprzyjaciel”, wedle ostrzeżenia, posłanego o nim, przez znającego go bliżej z domu Kniaziewicza, pod adresem Dąbrowskiego. Zdawna blisko z Chadzkiewiczem zaprzyjaźniony, Wołodkowicz, jako ochotnik poza legią, uczestniczył w kampanii neapolitańskiej przy sztabie Championneta. Uzyskał wtedy od niego nieurzędownie tytuł bez stopnia generała brygady, a obecnie w tym charakterze umieszczony został przy głównej kwaterze armii włoskiej pod Joubertem. Nakoniec pojawił się też oczywiście sam wszechstronny „generał Lodoiska“ – Chadzkiewicz, który, dawszy nura z upadkiem Championneta, wypłynął znowuż za jego powrotem do komendy. Z hałasem upominał się on teraz dla siebie, ponad głową Dąbrowskiego, o szefostwo jazdy polskiej i prawo werbowania oddziałów na własną rękę. Pocichu jednak, zwąchawszy się osobiście z Barrasem i Bernadottem, zatrudniony był nierównie grubszym, a wielce delikatnym interesem podwójnym. Od Barrasa, wzorującego się zresztą w tym względzie na wielkim przykładzie Wielkiego Fryderyka, pierwszego wynalazcy podobnej operacyi finansowo-wojennej, miał sobie mianowicie powierzone Chadzkiewicz, za wynagrodzeniem po dwadzieścia od sta, puszczanie w obieg wyrabianych w Paryżu, pod tajną egidą rządową, fałszywych bankocetli austryackich na sumy milionowe. Miał czelność zgłosić się z tem również po przyjacielsku do swego przeciwnika Dąbrowskiego, ofiarując mu za piękne te walory gładki skup wszystkich zaległości żołdu legionowego, lecz oczywiście spotkał się z odmową. Zarazem zaś podjął się on innej, daleko jeszcze subtelniejszej misyi, poruczonej sobie od Bernadotta, zapewne za pośrednictwem Rousselina i Maliszewskiego. Chodziło tu ani mniej ani więcej, jeno o planowy zamach wojskowy, celem obalenia całej istniejącej ustawy republikańskiej, wraz z pięciogłowym Dyrektoryatem, i zaprowadzenia natomiast „tryumwiratu“, dokąd wszedłby sam Bernadotte z innym jeszcze generałem, a dokąd liczył też wejść wtajemniczony w spisek Barras. Aliści niebezpieczna ta planta spiskowa, mająca najprawdopodobniej w ostatecznych swych konkluzyach pewną styczność ze snowanemi z drugiego końca widokami restauracyjnemi, wymagała koniecznie bliższego porozumienia z kuszonymi do niej generałami komenderującymi. Wymagała także wprzódy wypośrodkowania nastroju i intencyi ciała oficerskiego armii czynnych. Owóż tę to właśnie karkołomną czynność pośredniczącą wziął na siebie straceniec Chadzkiewicz.
To wszystko, w chwili niniejszej, gdy Neyman z Szaniawskim i towarzyszami podnosili głowę w Paryżu, gdy Maliszewski stanął przy Bernadocie, Wołodkowicz przy Joubercie, Chadzkiewicz przy Championnecie, fatalną tworzyło konjunkturę dla wyobrażanej przez Dąbrowskiego sprawy legionów włoskich, wstrząśnionych i nieledwie zdruzgotanych przez doznane straszliwe ciosy wojenne.
Ale jeszcze klęskom francuskim nie było końca. Nowy minister wojny Bernadotte we wspaniałych odezwach do armii zapowiadał potężne zbrojenia w dawnym stylu republikańskim, podjęcie energicznych kroków zaczepnych, powetowanie haniebnych porażek i odbój Włoch utraconych. Lecz od słów przemyślnego ministra polityka daleko było do czynu. Ciężar czynu wziął na siebie porywczy Joubert. W początku sierpnia 1799 r. przybył on do Genui i po Morea u przejął komendę. Przyrzeczonych sobie z Paryża wielkich posiłków doczekać się nie mógł, ale przyrzeczonej przez siebie śmiałej offensywy dopełnić postanowił. Ruszył tedy niezwłocznie na odsiecz Mantui, nie wiedząc jeszcze o dokonanym już jej upadku. W połowie sierpnia natknął się pod Novi, w 35 tysięcy ludzi, na armię rosyjsko-austryacką Suworowa i Melasa, liczącą 45 tysięcy i 13 tysięcy rezerw. Sam padł ugodzony śmiertelnym postrzałem zaraz na początku walki. Armia jego ciężką poniosła klęskę, i pod prowizorycznem znów dowództwem Moreau ledwo uratowana została od zguby zupełnej. Dąbrowski z legią pierwszą, po marszu całonocnym, przybywszy tego dnia na plac boju dopiero popołudniu, był świadkiem okropnej przegranej. Umieszczony na skrajnem skrzydle prawem pod Saint-Cyrem, przy dywizyi generała Watrina, znowuż musiał w straży tylnej osłaniać odwrót zmniejszonej o jedną trzecią armii francuskiej.
Ponownie przyszło wycofywać się marszem forsownym w „nieszczęsne góry“ liguryjskie, w ciągłych krwawych utarczkach aryergardowych, a w nędzy okropnej i powszechnym upadku ducha. Donosił Watrinowi w urzędowych raportach Dąbrowski, że mu żołnierze pośród akcyi padają z głodu. Zaledwie dowlókłszy się z powrotem do Genui, zaczął przecie mimo wszystko pracować na nowo nad reorganizacyą legii, z niezmordowanym uporem i nawet z pomyślnym stosunkowo wynikiem. Jak do magnesu zewsząd ciągnęli do niego zabłąkani jeszcze z Trebbii legioniści. Później z pod Mantui sporo przybywało niedobitków legii drugiej. A poczynali też potrosze znów napływać luźni dezerterzy i jeńcy austryaccy. Aż gdzieś z głębi Francyi wciąż przychodziły do Dąbrowskiego wzruszające zgłoszenia i akcesy. „Zabrany przemocą – pisał mu, we wrześniu 1799 r., z departamentu Jury, Michał z Korybutów Wigandtt, w regimencie I. pieszym buławy W. Księstwa Litewskiego bywszy podporucznik, aw wojsku cesarskiem oberkapral – od cesarskiego wojska do służby, wydobyłem się z tej... i teraz mam tu pod władzą głów 300 samych rodaków, czyli obywatelów polskich, którzy nie mają woli więcej powrócenia się do cesarza, a tych, chociaż są w biednym stanie,... utrzymuję od dezercyi i cieszę mocno tern, że jeszcze możemy tak powstać, iż będziemy wolnymi z pryzonu, a orzeł czarny porośnie w białe pióra, na czem zawisł los każdego rodaka ojczyzny naszej, a nie zostaniecie w tem despotycznem jarzmie niemieckiem,... i na tym fundamencie wszyscy oczekują rozrządzenia obywatela generała... Prześlij więc do nas kogo, lub z nami zrób jaki koniec, aby ja i ci ludzie, którzy pragną swojej ojczyźnie przywrócić sławę,... byli zaspokojeni w swoich zamysłach”.
Ale Dąbrowski był bezsilny, sam w opresyi okrutnej, wszelkich pozbawiony środków. Po krótkim postoju w Genui, znów musiał stąd wyruszyć w góry, na niezmiernie uciążliwą walkę podjazdową, przełamywać zaciskającą się zewsząd obręcz silnych forpocztów nieprzyjacielskich. „Najważniejsze miejsca-pisał w początku września 1799 r. Kniaziewiczowi-Polakami obsadzają, najważniejsze posterunki nam są powierzone... Żołnierze nasi źle żywieni i płatni. Mógłbym w krótkiem do kilkutysięcy ich mieć, ale ogołocony z sposobów truję się tym widokiem”. Codzienne drobne a mordercze potyczki wypadało odprawiać wciąż o dokuczliwym głodzie, w warunkach bojowych opłakanych a nawet niekiedy dość podejrzanych. Tak więc podówczas, we wrześniu, znowuż musiał Dąbrowski zwrócić się urzędownie do francuskiego zarządu parków artyleryi z ostrą skargą, iż śród przysłanych „100 tysięcy ładunków znajduje się wiele z kulami drewnianemi. Jestto wypadek największej wagi, zarówno ze względu na właściwe swe skutki, jakoteż na nieufność, jaką budzi w żołnierzu". Wtedy też pokazały się groźne niepokoje i dezercye, naprzód między Francuzami, potem również śród legionistów. Na wzór zeszłorocznych rozruchów’ rzymskich, jęły buntować się niepłatne wojska francuskie w Genui. Stojący tam załogą batalion pierwszy polski zachował i tym razem karność przykładną. Ale w rozłożonych dokoła w górskiem pustkowiu oddziałach poczynano z jesiennych zbiegać obozowisk, najgłówniej dlatego, że poprostu nie było co jeść.
Pod koniec września 1799 r. przybył do Genui Championnet i objął po Moreau przekazane sobie z kolei nowe dowództwo nad złączoną armią alpejsko-włoską. Odtąd na znękanego Dąbrowskiego większe jeszcze spadły kłopoty. Odtąd bowiem cała chmara paryskich jego pogromców, a wraz wybitnych mataczów emigracyjnych, ukazała się w Genui, uczepiona kwatery głównej Championneta. Przybywał ze swoją osobliwszą misyą tajną nieunikniony Chadzkiewicz. Maliszewski, który już roku zeszłego, jak namieniono, był działał przy armii włoskiej, w pokrewnej próbnej misyi spiskowo-wywiadowczej, zjeżdżał teraz do Genui, w urzędowej godności komisarskiej i towarzystwie Zajączka. Zjeżdżał tu również Wołodkowicz, w swym połowicznym stopniu generała brygady, powracając po zgonie Jouberta do sztabu Championneta, popierany gorąco przez wszystkich warchołów, w myśli wysadzenia a może zastąpienia nim Dąbrowskiego. Do tej samej kompanii należał nieposkromiony zawadyaka Mierosławski. Wyrobił on sobie u Championneta, niewiadomo z jakiego tytułu, szefostwo artyleryi polskiej, faktycznie wszak zabranej już w Mantui, a formalnie dowodzonej jeszcze przez wypuszczonego stamtąd Aamitowskiego. Zaś po drodze z Paryża do Genui, spotkawszy w Lyonie jadących w przeciwnym kierunku dwóch wysłańców Dąbrowskiego, Mierosławski na poczekaniu wyzwał i ciężko postrzelił Biernackiego. „Znamy rodzaj zwierząt krwiożerczych, – donosił z goryczą Wybickiemu świadek pojedynku, Konopka-ale ci nie swego, lecz obcego rodu krwią się karmiąu. Wreszcie nieomieszkał też pośpieszyć do Genui potwarca Neyman, dla osobistego wśród armii poparcia jadowitych swych oskarżeń. Gdy zaś Bernadotte uznał za stosowne posłać jego paszkwil z urzędu komendzie głównej, musiał tedy upokorzony Dąbrowski urzędownie tłómaczyć się z tego powodu przed Moreau i Championnetem. Wobec podobnego wrogiego zajazdu, przy nieprzychylnym zgóry nacisku a fatalnych warunkach ogólnego położenia wojennego, niewiadomo, na czemby się ostatecznie skończyło, być może naprawdę na utrąceniu Dąbrowskiego a przeto pogrzebaniu legii polskich we Włoszech.
W tym samym jednak czasie zaszły wypadki nieprzewidziane, które niejaką doraźną przyniosły folgę. Naprzód, w połowie września 1799 r., upadł nagle Bernadotte, którego knowania, śmiałe w zamyśle a niedociągnięte w czynie, poczęły wychodzić na jaw. Natychmiast Sieyes, podejrzewający go oddawna, wyczuwający w nim „Katylinę“, przeparł w Dyrektoryacie usunięcie go z ministeryum wojny, gdzie zastąpił go prowizorycznie poprzednik Milet, potem na stałe kompromisowy generał Dubois-Crance. Z obaleniem Bernadotta opadły skrzydła wszystkim francuskim, a i polskim poplecznikom dymisyonowanego ministra. Z drugiej strony, w operacyach wojennych, i to na dwóch naraz terenach, dokonał się w tej samej porze zwrot nader fortunny. Stosunki sprzymierzeńcze austro-rosyjskie ochłodziły się znacznie. Wpłynęło na to ostre spółzawodnictwo komend naczelnych rosyjskiej a austryackiej, zwłaszcza od zwycięstwa pod Novi, które niewątpliwie było przeważną zasługą Austryaków. Wpłynęły też przesłonione chwilowo, lecz bynajmniej nie usunięte, głębsze zatargi między dworami Pawła a Franciszka. W początku września Suworow, zostawiając Austryakom dokończenie kampanii włoskiej i przebicie się do Francyi południowej, wymaszerował zWłoch do Szwajcaryi, dla połączenia się z korpusem Korsakowa i wtargnięcia tamtędy na własną rękę do środka Francyi. Aliści wcześniej, w drugiej połowie września, Massena pod Zurychem pobił na głowę Korsakowa. Zaczem, w październiku 1799 r. nastąpił rozpaczliwy odwrót Suworowa z resztkami wojsk rosyjskich nad jezioro bodeńskie, i dalej wstecz, aż do Augsburga. Jednocześnie nie powiódł się planowany przeciw Francyi od północy najazd anglo-rosyjski na Holandyę. Korpus rosyjski, który wylądował tutaj, w połowie września, pod generałem Hermannem, został w kilka już dni rozgromiony pod Bergenem przez Bruna, sam Hermann wzięty do niewoli. Zaczem w październiku nastąpił kapitulacyjny odwrót Anglików i Rosyan z Republiki batawskiej.
Szczęśliwe te wypadki nie odbiły się przecie w pożądanym stopniu na najsmutniejszym ostatniemi czasy włoskim teatrze wojny. Tutaj biedny Championnet, ze znacznie wzmocnioną, przeszło 50 tysięczną armią alpejsko-włoską, zdobył się nareszcie, w październiku 1799 r., na uderzenie zaczepne, zejście do równin piemonckich. Rzecz pomyślnie zrazu rozpoczętą została operacyami prawego skrzydła, przy dzielnym udziale legii polskiej pod Dąbrowskim. Niebawem jednak cała ta spóźniona offensywa utknęła, skutkiem porażki, zadanej przez Austryaków środkowi armii francuskiej pod samym Championnetem. Ostatecznie zaś zakończyła się zupełnem niepowodzeniem i ponownym opłakanym do Liguryi odwrotem Francuzów. Tak więc, na późnym schyłku jesiennym niniejszego fatalnego 1799 r., koniec końcem, położenie ogólne pozostało niewyjaśnione pod względem wojennym, aw najwyższym stopniu powikłane i napięte pod względem wewnętrznym. Obadwa zagadnienia były najściślej z sobą związane. Jeśli bowiem obroty wojenne silnie oddziaływały na trwające wciąż w stanie utajonym przesilenie rządowe paryskie, to naodwrót, od gruntownego rozstrzygnięcia tego przesilenia zależały w znacznej mierze dalsze wyniki kampanii. W szczególności zaś, dla nieszczęsnej sprawy legionowej polskiej, znajdującej się od szeregu miesięcy w warunkach coraz smutniejszych i pod koniec wprost krytycznych, a zawisłej zarówno od losu wojny, jakoteż od postawy francuskiego rządu, klucz położenia mieścił się w Paryżu.
V.
Do Paryża tymczasem, w samem dopiero zaraniu tegorocznych wypadków polityczno-wojennych, był zjechał w początku marca 1799 r., Kniaziewicz. Przybywał, wyprawiony z Neapolu w fortunnej, zwycięskiej jeszcze godzinie, z powierzonemi sobie od Championneta chlubnemi trofeami, oraz z żądaniami Dąbrowskiego, imieniem pełnych jeszcze otuchy i siły legionów. Po serdecznem nasamprzód powitaniu Naczelnika Kościuszki, którego nie widział od Maciejowic, Kniaziewicz, wzięty pod ojcowską jego opiekę, zaraz przez niego był zawieziony do ministeryum wojny i Dyrektoryatu. Oddał tam uwierzytelniające swe pisma, ale zarazem już dowiedział się o ówczesnym upadku swego mocodawcy, Championneta. Był też nazajutrz ze swymi adjutantami z wizytą urzędową u posłaCyzalpiny, Serbelloniego, lecz spotkał się z przyjęciem chłodnem, wymówkami z powodu noszonej u czapek kokardy francuskiej zamiast cyzalpińskiej, skargami na legie i Dąbrowskiego.
Trzeciego dnia, w święto „szczepienia drzewa wolności" na cześć świeżych, neapolitańskich sukcesów broni francuskiej, odbyło się z wielką wystawnością w pałacu Luksemburskim wręczenie przywiezionych sztandarów. W samo południe, w obecności zgromadzonego Dyrektoryatu, ministrów, członków Rad prawodawczych, posłów zagranicznych a wśród nich i Kościuszki, municypalności stołecznej, magistratur naczelnych, ciał naukowych, szkół publicznych i wielu gości, przez ministra wojny Mileta wprowadzony był Kniaziewicz, w towarzystwie dwóch adjutantów legionowych polskich, i uroczyście okryty został niesionemi przez 35 inwalidów wspaniałemi chorągwiami neapolitańskiemi, jaśniejącemi w promieniach wiosennego słońca bogactwem kolorów i haftów złotolitych. Przedstawiony przez Mileta w zaszczytnych słowach zgromadzeniu, Kniaziewicz, którego olbrzymia, rycerska postać przepięknie do takiego nadawała się obrzędu, składając zdobyte sztandary w ręce rządu Francyi, wygłosił zwięzłą, pełną smaku i prostoty przemowę. Pominął w niej zasługi własne, lecz nieomieszkał wspomnieć o „spółrodakach swoich, ...ożywionych nadzieją w życzliwość Wielkiego Narodu”. Odpowiedział mu Barras imieniem Dyrektoryatu długą i nadętą oracyą. Zmroził „walecznych Polaków" łaskawem oświadczeniem dziękczynnem, iż „Republika (francuska) ich adoptowała i Francya jest ich ojczyzną". Znamienną było rzeczą, iż Serbelloni, czy to zrażony sprawą kokardy, czy też powstrzymany stosowną instrukcyą rządu medyolańskiego, nie pokazał się podczas całego tego obchodu i przyszedł dopiero na końcową ceremonię szczepienia drzewa wolności. Ostry zatarg między legiami polskiemi a „posiłkowaną” Republiką cyzalpińską tym sposobem odrazu wychodził na jaw w Paryżu.
Owóż głównem zadaniem Kniaziewicza, zleconem mu przez Dąbrowskiego, było wszak rozstrzygnięcie tego zatargu, uzyskanie przy pomocy Kościuszki od Dyrektoryatu paryskiego skutecznej pomocy przeciw wstrętom, doznawanym od Cyzalpiny. A nawet, gdyby się tylko dało, miał on starać się wprost o „przestawienie (legii) na rząd francuski”. Pora do takich starań była o tyle dogodna, iż właśnie następował wielki wybuch koalicyjny. W tydzień niespełna po powyższym uroczystym obchodzie, Dyrektoryat urzędownie wypowiedział wojnę Austryi. Już armia Jourdana przekroczyła Ren; już rozkazy offensywne poszły do Scherera do Medyolanu. Skorzystał z chwili Kniaziewicz i niezwłocznie, w połowie marca 1799 r., podał Miletowi „petycyę”, względem legii polskich we Włoszech. Wobec jawnej złej woli władz medyolańskich, powoływał się on na obowiązujący traktat francusko-cyzalpiński. Domagał się, aby rząd francuski? „jako ojciec legionów polskich”, zobowiązał Cyzalpinę do zawarcia z niemi nowej konwencyi, „pod poręką (auspices)”, Francyi, na zasadach zawartej ongi przez Dąbrowskiego, pod poręką Bonapartego, pierwotnej umowy zaprzeszłorocznej z Lombardyą. Prosił jednak przytem o wyraźne ustalenie pełnego składu obu legii, w sześciu batalionach piechoty, dwóch szwadronach jazdy, czterech kompaniach artyleryi pieszej i konnej.
Równocześnie Kościuszko, w memoryale wniesionem wprost na ręce Dyrektoryatu, poparł od siebie powyższą ogólną prośbę Kniaziewicza, złożoną ministrowi wojny. Zarazem zaś poruszył w szczególności zasadniczą, a bardzo drażliwą sprawę kokardy legionowej. Draźliwość tej sprawy polegała, między innemi, na tern, iż właściwie Dąbrowski, w drugiej, nieratyfikowanej przez Cyzalpinę, umowie legionowej z listopada 1797 r., zgodził się na czerwono-biało-zieloną kokardę cyzalpińską, zamiast biało-niebiesko-czerwonej francuskiej, zawarowanej w pierwotnej konwencyi ze stycznia t. r. Potem jednak, wobec stanowczego oporu legionistów, a zwłaszcza oficerów legionowych, korzystającz nieratyfikowania tej ostatniej umowy przez Cyzalpinę, wycofał się Dąbrowski z tego dotkliwego warunku. Pozostał tedy nadal przy kokardzie francuskiej i za nic od niej odstąpić nie chciał. Natomiast Cyzalpina, wciąż kwestyonując samą umowę i należyte rozwinięcie zbrojne legii, upierała się przy tym mianowicie warunku, przy swojej kokardzie, jako widomym znaku pełnej od siebie zawisłości korpusu polskiego. Wchodziło tu zresztą również w grę znaczenie specyficzne, nader żywo podówczas odczuwane, świeżej trójkolorowej barwy francuskiej. Wprawdzie istotne jej źródło nie zostało podziśdzień wyjaśnione z pożądaną ścisłością naukową. Niepodobna też orzec napewno, czy ona powstała z połączenia trzech barw dawnych Stanów francuskich, szlacheckiego (czerwona), duchownego (biała), mieszczańskiego (niebieska), czy też, co wydaje się prawdopodobniejszem, zrodziła się z połączenia trzech barw stopni wolnomularskich, „mistrzowskiego“ (niebieska), „kapitulnego” (czerwona, także barwa Rose-Croix), „filozoficznego“ (biała, także barwa t. zw. 33° stopnia). W każdym jednak razie, ten trójkolor francuski był uznawany podówczas powszechnie, jako odznaka rewolucyjno-republikańska par excellence, jako symbol prawa, swobody i postępu wszystkich ludów walczących o niepodległość, wolność i równość. Kościuszko, na te podniosłe hasła ogólnoludzkie bardzo czuły, a zarazem przenikniony właściwem sobie Wysokiem poczuciem godności narodowej, mocno wziął do serca tę sprawę, napozór drobną pod względem formalnym, lecz ważną w istocie pod względem moralno-politycznym. Gdy zaś w chwili niniejszej, jeszcze przed upadkiem Cyzalpiny i rozpaleniem się w całej pełni walki na śmierci życie między Francy ą a koalicyą, przewidywał trudności z powodu zachowania czystej kokardy francuskiej, wystąpił on przeto obecnie z najtrafniejszym wnioskiem środkującym: nadania legiom kokardy narodowej polskiej, granatowo-karmazynowo-białej.
Takiej kokardy właściwie dotychczas nie było wcale. Za Rzpltej, o ile w wojsku noszono kokardy, to tylko białe, koloru Orła narodowego, podobnie jak w dawnej Francyi koloru białej lilii królewskiej. Jedynie województwo krakowskie, kawalerya narodowa i korpus kadetów warszawski, miały w mundurach swoich trzy kolory biały, granatowy i karmazynowy. Ale te kolory, związane z prastarą stolicą wawelską, sławną bronią kawaleryjską, ukochaną szkołą wojskową, nadawały się najlepiej na troisty zespół barwy narodowej. Skądinąd zaś zbliżały się one najwięcej do republikańskiej francuskiej, od której różniły się jedynie ciemniejszym odcieniem granatu i karmazynu. Miło stwierdzić, iż tym sposobem Polska trójkolor swój narodowy otrzymała właściwie z rąk Najwyższego Naczelnika Kościuszki, ustalony przez niego podówczas, w marcu 1799 r., za wspólną z Kniaziewiczem w Paryżu naradą.
Co się tycze Dyrektoryatu, to odmawiając narazie, jak było z góry do przewidzenia. Polakom w legiach włoskich kokardy francuskiej, chętnie udzielił on zgody na nową polską. Powiadomiony o tem został urzędownie Kościuszko, a zarazem odpowiednie zlecenie poszło od Talleyranda do posła francuskiego w Medyolanie Rivauda. Nie doszło tam zresztą wcale do wprowadzenia tej inowacyi, wobec dopełnionego niebawem upadku samejże Cyzalpiny. Jeśli jednak w tej sprawie formalnej chętnie tanią okazano łatwość, to tem wstrzemięźliwiej zachowano się względem strony ściśle rzeczowej powyższych żądań legii polsko-włoskich. Zostawiono mianowicie w zawieszeniu prośbę o nową dla nich konwencyę i etat, ograniczając się do „ustnej odpowiedzi na nalegania Kniaziewicza“, iż odłożyć to należy póki nie wyjaśni się kampania na półwyspie. Natomiast, równocześnie z taką wymijającą odprawą w interesie legionów polskich we Włoszech, wyszła obecnie z paryskiego ministeryum wojny, t. j. oczywiście za jego pośrednictwem od samego Dyrektoryatu, inna całkiem „insynuacya" pod adresem Kościuszki i Kniaziewicza, dotycząca utworzenia nowej legii polskiej nad Dunajem, czyli właściwie nad Renem.
Kościuszko, jak wspomniano, wkrótce po swojem przybyciu do Paryża i po przywiezieniu mu pierwszych odezw legionowych przez Tremona i Wasilewskiego, zwrócił się do Dyrektoryatu, w sierpniu 1798 r., z memoryałem w sprawie pomnożenia legionów Dąbrowskiego we Włoszech. Rzecz wtedy żadnego nie wzięła skutku. Zresztą sam Dąbrowski zastrzegł się wyraźnie przeciw nowej legii przy Republice rzymskiej, nad czem wówczas pracowali jego przeciwnicy. „Względem powiększenia nowych legii, – odpisał on wtedy Kościuszce – gdy się Naczelnik starać będzie,... nie pozostaje jak formować je w Genui, Szwajcaryi i Holandyi”. Istotnie, Kościuszko, nawracając do pierwotnych w tym kierunku zamysłów Dąbrowskiego i późniejszych projektów Sokolnickiego, był wszedł do Dyrektoryatu, w październiku 1798 r., z nowym memoryałem. Z uwagi, iż Austrya zaczęła posyłać do Włoch przeważnie pułki niemiecko-węgierskie a rekrutów polskich kierować nad Ren, zalecał on mianowicie „utworzenie jądra (noyau) nowych legii (polskich) nad Renem“, przy armii Jourdana. Jak się zdaje, Kościuszko osobiście nawet wyjeżdżał wówczas potajemnie w tej sprawie z Paryża do Moguncyi, czy do Brukseli. Projekt ten brany był chwilowo pod rozwagę. Co więcej, ze strony rządu francuskiego zaofiarowano podówczas Kościuszce objęcie dowództwa, bądź nad nowym korpusem nadreńskim, bądź też naczelnie nad powszechnością broni legionowej polskiej. Ani jednego przecie, ani drugiego on nie przyjął, polecając natomiast do komendy legionowej reńskiej Kniaziewicza albo Rymkiewicza. Narazie, jesienią 1798 r., póki jeszcze łudzono się w Paryżu pokojowem rozwikłaniem nadciągającego europejskiego przesilenia, cały ten projekt wpadł w wodę. A niewiele też wówczas, w kołach rządowych paryskich, troszczono się naprawdę o samego Kościuszkę.
Przypomniano go sobie dopiero, kiedy poczuto na karku bliską już groźbę rosyjską. Wtedy spiesznie zażądano od niego opinii rzeczoznawcy o wojskach rosyjskich i nakreśloną przezeń „Zapiskę o Rosyanach“ rozesłano komenderującym generałom francuskim. Z kolei zasięgnięto też podobnej opinii od Kniaziewicza, który nadto udzielił cennych wskazówek, uzupełniających nieścisłe i przestarzałe wiadomości, jakie posiadano w Paryżu o dyzlokacyi i etatach armii rosyjskiej. Zarazem zaś obecnie, wiosną 1799 r., stawając już oko w oko z ogromną nawałą koalicyjną, a nie czując się zgoła na siłach do sprostania jej liczebnie, przypomniano sobie tamten jesienny projekt zeszłoroczny nowej nadreńskiej legii polskiej. Zwrócono się tedy z paryskiego ministeryum wojny do Kościuszki i Kniaziewicza z zapytaniem poufnem, „czyby nie można dezorganizować części wojska tak austryackiego, jak i rosyjskiego”, przez nową formacyę legionową? Pomiędzy niniejszą „insynuacyą” rządową a poprzednim czynem twórczym Bonapartego była różnica rdzenna w samem ujęciu rzeczy. Bonaparte stworzył legie polskie, jako żywą siłę bojową, na mocy swych zwycięstw, przedewszystkiem z wielotysięcznej masy gotowego już polskiego jeńca, niezawiśle od przygodnego zbiegowskiego potem przydatku. Dyrektoryat, bez żadnych jeszcze zwycięstw, aw przededniu klęsk srogich, szukał w nowej legii nietyle rzeczywistych kadrów bojowych, ile najgłówniej narzędzia do wywołania dezercyi. Wszak o samym Kościuszce na kilka tygodni przedtem odzywał się Reubell, jako o „partyzancie, którego na wypadek wojny możnaby użyć conajwyżej w stopniu generała brygady, dla podmawiania do zbiegostwa (pour debaucher) Polaków, znajdujących się w armiach cesarskich". Nikczemność i mizerya przedsiębranych sposobów, tak w tej rzeczy, jak iw całokształcie przygotowań wojennych, była całkiem na poziomie marności rządowej paryskiej i odpowiadała też niebawnym opłakanym wynikom otwierającej się walki.
Ale tych wyników jeszcze w tej chwili przewidzieć było niesposób. Owszem, wolno było oczekiwać podobnych jak dotychczas tryumfów francuskich. Jakkolwiekbądź, trzeba było z nadarzonej sposobności skorzystać dla dobra sprawy legionowej i narodowej polskiej. Niezwłocznie też, w drugiej połowie marca 1799 r., Kniaziewicz, w ścisłem z Kościuszką porozumieniu, wypracował naprzód dla Mileta krótkie „propozycye" w 11 punktach, a następnie złożył Dyrektoryatowi zaprojektowaną szczegółowo w 19 punktach „konwencyę, względem utworzenia legii polskich posiłkowych Republiki batawskiej“. Obowiązywał się „formować korpus Polaków w tej części Niemiec, na którą się rozciąga teatr wojny obecnej", z dezerterów i niewolników, „w liczbie, do której tylko można będzie go doprowadzić", t. j., jak rachował, aż do 10 tysięcy, złożony z piechoty, jazdy, artyleryi pieszej i konnej. Przyjętą zostaje kokarda narodowa polska, widocznie zaprojektowana jednocześnie przez Kościuszkę dla legii włoskich, właśnie w myśli zastosowania jej zaraz do nadreńskiej; kolory batawskie wchodzą jedynie na kontrepolety, z napisem sakramentalnym o braterstwie ludów wolnych. Pozatem mundur i komenda będą czysto polskie; regulamin, żołd i t. d. – francuskie. Dane będą fundusze ze skarbu francuskiego na oporządzenie, zakup koni i t. p.; poręczone rangi i patenty przechodzących z Cyzalpiny oficerów polskich; zachowane, mutatis mutandis, inne przepisy porządkowe pierwotnej konwencyi polsko-lombardzkiej. Wreszcie, „kiedy zdarzenia wojenne – głosił przejęty stamtąd osobny artykuł – zbliżą epokę powstania Polski, która wskazaną zostanie legionistom przez rząd Wielkiego Narodu (francuskiego), wolno będzie tymże biedź na obronę ojczyzny z bronią, końmi i artyleryą, obowiązując się, imieniem narodu polskiego, zwrócić wartość tychże Republice batawskiej“.
Dyrektoryat rad był z tego projektu i niebardzo myślał targować się o szczegóły. Troszczył się wszak nietyle o rzecz samą, ile o jej pozory i skutki dezercyjne. Polecił tedy dalsze traktowanie sprawy ministrowi wojny, a tymczasem powziął uchwałę osobliwszą, wyznaczając Kościuszce „pensyę“ (traitement) roczną 18 tysięcy franków, płatną jednorazowo tytułem zaległości, a nadal comiesięcznie. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że Kościuszko odmówił przyjęcia tej pensyi. Żadnego zgoła niema śladu, aby ją kiedykolwiek podniósł. Lecz jeśliby nawet drobną tę kwotę przyjął, to oczywiście nie dla siebie oczywiście, gdyż potrzeb on nie miał zgoła żadnych, żył jaknajskromniej pod przyjacielskim dachem Barssa, a z własnych wysług amerykańskich oraz nadsyłanych z kraju ofiar hojnie zasilał ubogich na wygnaniu rodaków. Mogłoby tu więc conajwyżej chodzić jedynie o jakiś nikły awans na najpilniejsze potrzeby przedorganizacyjne dla nowej legii, o co upominał się Kniaziewicz, a na co przed formalnem załatwieniem tej sprawy nie chciano wyznaczać funduszów.
Tymczasem jednak sama sprawa utknęła zaraz na wstępie, skutkiem trudności wynikłych ze strony Republiki batawskiej. Przy wyborze Holandyi na ostoję nowej legii, Kościuszko z Kniaziewiczem mieli zapewne również na uwadzę, iż komendę naczelną sprawował tam teraz Brune, znany z pomocy, okazanej przedtem legiom we Włoszech. Ale cały projekt rozbił się odrazu o stanowczą odmowę rządu batawskiego. Praktyczni Holendrży, mającw Rosyi dług 80 milionów guldenów, ani myśleli narażać się Pawłowi przez stosunki z Kościuszką i legią polską, a to tembardziej, iż w owej chwili, w połowie marca 1799 r., poseł batawski w Paryżu, wytrawny Jan Schimmelpenninck, miał już wiadomość o gotowanej groźnej ekspedycyi anglo-rosyjskiej do Holandyi. Wobec tego, nie tracąc czasu, projekt powyższy przerobiono w ten sposób, iż zamiast Republiki batawskiej podstawiono helwecką. W tej też postaci, bez żadnej zresztą zmiany, z wyjątkiem tylko zielono-czerwono-żółtej barwy helweckiej zamiast batawskiej na półszlifach, projekt niniejszy został ostatecznie złożony Dyrektoryatowi przez Kniaziewicza. Dyrektoryat, któremu wszystko było jedno, Batawia czy Helwecya, byle corychlej pod nazwą legii polskiej mieć narzędzie dezercyjne nad Renem, polecił przyśpieszenie sprawy Miletowi, który też już pod koniec marca wystąpił z przychylnym w tej mierze raportem.
Aliści przedewszystkiem chodziło teraz o uprzednie porozumienie się ze Szwajcaryą, Młoda Helwetyka przedstawiała podówczas jaknajzawilszy splot stosunków stronniczych. Obok partyi ludowo-radykalnej, wcielonej w historyku i trybunie bazylejskim, ognistym Piotrze Ochsie, trzymało się tam podawnemu, w zmienionym jeno kształcie, stronnictwo bankiersko-patrycyuszowskie możnych oligarchów berneńskich, stanowiących i nadal, dzięki sprytnemu przystosowaniu się do nowego stanu rzeczy, walną w kraju potęgę polityczną. Pierwsi bezwzględnie szukali oparcia we Francyi republikańskiej; drudzy oportunistycznie rachowali się z nią do czasu, t. j. do wyzwolenia od niej przez broń koalicyjną. Zręcznie lawirował śród tych powikłań wewnętrznych i zewnętrznych, śmiertelny wróg Berneńczykow, jeden z głównych sprawców interwencyi francuskiej w Szwajcaryi, teraz wydatny, mądrze środkujący działacz rządowy, prezydent dyrektoryum helweckiego, Laharpe. Ten dużej miary działacz i patryota szwajcarski, lecz z nawskroś odrębnym odcieniem patryotyzmu lemańskiego, człowiek ambitny, namiętny i bardzo osobisty, polityk wyrachowany, giętki i kręty, nigdy nie był przyjacielem Polski. Przeciwnie, stale związany z Petersburgiem, jeszcze po leciech kilkunastu, kiedy w ciężkiej dobie 1814 r. Polska, a jej imieniem również i Kościuszko, szukać będzie ratunku z ręki Aleksandra I, złączy się liberał Laharpe z najzawziętszymi wrogami sprawy polskiej, aby od jej podniesienia powstrzymać cesarskiego swego wychowanka. A i później, w cięższej jeszcze dobie 1831 r., ten syn wolnej Szwajcaryi nie zawaha się cisnąć kamieniem na rozpaczliwy wysiłek wyzwoleńczy rewolucyi listopadowej polskiej. W porze niniejszej umocowani byli w Paryżu przy Dyrektoryacie francuskim dwaj przedstawiciele Republiki helweckiej, nadzwyczajny wysłannik Bogumił Jenner, z berneńskiej rodziny bankierskiej, dawny agent skarbowy berneński, oraz minister pełnomocny Franciszek-Piotr-Józef Zeltner. Ten ostatni pochodził ze starej radcowskiej rodziny solurskiej, rodził się z matki Francuski, żonaty był z Francuską, służył zamłodu w gwardyi szwajcarskiej Ludwika XVI, ciągnął zawsze ku Francyi, a po rewolucyi ku Republice francuskiej. Wiosną 1798 r. wysłany był do Paryża, naprzód jako deputowany swego kantonu solurskiego, zaś wkrótce potem, jako pierwszy poseł pełnomocny rzeczypospolitej helweckiej przy rządzie republikańskim francuskim. Wziąwszy sukcesyę i małą pod Paryżem posiadłość po wuju, bankierze Bervillu, lecz prowadzącw Paryżu dom wystawny i wdawszy się w nieszczęśliwe operacye giełdowe, Zeltner w ciągłych odtąd był kłopotach pieniężnych. Człowiek nie bez zalet, miły w obejściu, ukształcony, lecz powierzchowny, lekkomyślny, ograniczony, nic nie znał się na zawiłych stosunkach politycznych paryskich, i w drażliwych sprawach tutejszych był zwykle prowadzony na pasku przez przy danego sobie szczwanego Jennera. Pozatem był on właściwie powolną kreaturą Laharpa. Naogół, pod pozorami egzaltacyi patryotycznej, był Zeltner bardzo niejasny politycznie; był słaby, niesamodzielny, a tembardziej mimowolnie zdradliwy, że miał pewną ujmującą dobroduszność człowieka prywatnego i ojca rodziny. Obadwaj ci wysłańcy, Jenner i Zeltner, działalność swoją publiczną w Paryżu zaczęli od tego, że kubanem miliona franków kupili Talleyranda, zyskali go tym sposobem całkowicie dla interesów rządowych helweckich i w najściślejszą z nim weszli zażyłość.
Owóż rządzący Szwajcarzy radzi byliby właściwie, pośrodku zawieruchy europejskiej, bezpieczną zachować neutralność. Poczęści nawet, zwłaszcza w oligarchicznym odłamie swym berneńskim, tajnie sprzyjali koalicyi i tylko gwałtem byli zmuszeni śladem Francyi do wypowiedzenia wojny cesarzowi. To też w gruncie rzeczy, równie mało jak i Holendrzy, życzyli oni sobie obecnie, wiosną 1799 r., posiłkowej legii polskiej. Ułożyli tedy z oddanym sobie Talleyrandem sprytną grę podwójną. Wobec paryskiego Dyrektoryatu, ministra wojny, Kościuszki i Kniaziewicza, oświadczali się z zupełną gotowością przyjęcia tych nieproszonych „posiłków”. Zarazem zaś, przez oddanego sobie ministra spraw zagranicznych, pod najrozmaitszemi pretekstami czynili wszystko dla odwłóczenia, a tem samem uniemożliwienia całej sprawy legionowej, jaknajbardziej niemiłej im wszystkim ze względu na sąsiednią Austryę, a osobiście Laharpowi ze względu na jego bliskie z Rosyą stosunki. W rzeczy samej Talleyrand, mistrz w tego rodzaju robotach dylatoryjnych, przez odpowiednie kunsztowne zlecenia swoje do posła francuskiego przy Helwetyce, Perrochela, pogrzebał rzecz w zarodku, zgrabnie pokrywając przytem odpowiedzialność i swoją, i szwajcarskich swoich przyjaciół. Kniaziewicz, niedomyślając się niczego, jeszcze w końcu kwietnia 1799 r., złożył Talleyrandowi wymowny „Wywód korzyści z odbudowania Polski dla Francyi“. Przekładał mu tu gorąco potrzebę uznania „wzajemności pożytków (reciprocite d’ avantages)" francuskich a polskich, i serdecznie powierzał łaskawemu jego wstawiennictwu poparcie u rządu sprawy nowego legionu. Ze swej strony Kościuszko, w ciągu kwietnia i maja, nie przestawał w tej mierze naglić Dyrektoryatu o pośpiech. Do próśb swoich prostoduszny Naczelnik dołączał listy przyjacielskie posłów szwajcarskich, zapewniających go solennie o swych życzliwych rzekomo dla tej sprawy uczuciach, choć naprawdę grzebali ją równocześnie wszelkiemi pokątnemi sposoby. Daleki od przypuszczenia podobnej przewrotności, Kościuszko obu tych republikańskich posłów Helwetów pełnem darzył zaufaniem. Zwłaszcza zaś zawierzył Zeltnerowi, „do którego przywiązała go bardziej żona tegoż, zacna, roztropna i przyjemna kobieta". Urodzona Drouyn de Vaudeuil de Lhuys, z dobrej i aż do końca rojalistycznie usposobionej rodziny szlacheckiej francuskiej, troskliwa matka rodziny, wysokiej ogłady towarzyskiej i subtelności niewieściej, pod względem umysłu i serca nieskończenie więcej warta od męża, pani Angelika Zeltnerowa oczywiście jednak żadnej za niego bezpiecznej nie dawała poręki politycznej.
Tymczasem sam projekt legionowy nadreński nie posuwał się ani na krok naprzód. Było to rzeczą z rozlicznych względów nader dotkliwą. Do Paryża poczynali znów napływać, bądź z kraju, bądź też następnie z Włoch po biedach tamecznych, oficerowie polscy, poczęści niepospolici. Byli śród nich ludzie tej miary, co wierny Fiszer Stanisław, niegdy adjutant Naczelnika, ulubiony jego „Fiszerek“; szlachetny i dzielny pułkownik Gawroński, jeden z obrońców Dubienki i Warszawy; serdeczny piewca-żołnierz Godebski, i wielu innych, wyczekujących teraz nadaremnie nad Sekwaną, w nędzy najcięższej i gorszej jeszcze niepewności. Samemu Kniaziewiczowi wcale było nie na rękę bez żadnego wyniku przeciągać tak długo pobyt w Paryżu i oddalenie swoje od legii włoskich i Dąbrowskiego, okazującego już z tego powodu podejrzliwy niepokój i nieukontentowanie. A tu z dnia na dzień coraz opłakańsze nadchodziły wieści z teatru wojny, o porażkach Jourdana i Scherera, o zgonie Rymkiewicza i zniesieniu legii drugiej, o upadku Cyzalpiny i zalaniu jej przez nieprzyjaciół, a przeto zniknięciu tamecznej dotychczas podwaliny prawno-państwowej i materyalnej legionów polskich.
Nadomiar w tym samym czasie jęły znowuż wikłać się niezmiernie stosunki we Francyi i Paryżu. Wiosenne wybory odnawiające do Rad prawodawczych wypadły w duchu skrajnym, jakobińskim, przeciw Dyrektoryatowi. Zarazem fatalny przebieg wojny podkopywał do reszty powagę rządu. Arcydziwne przytem było zachowanie się wielu dzienników paryskich, gdzie skwapliwie starano się ę wszelkich francuskich donosić porażkach, podkreślać wielkie postępy koalicyi, ogłaszać nawet proklamacye Suworowa i Pawła. Wyglądało to tak, jak gdyby chciano nietylko podkopać stanowisko rządu, lecz zachwiać samą opinię publiczną, przygotować ją do nieuniknionej katastrofy wojennej, przewrotu wewnętrznego a bodaj w końcu do restauracyi monarchicznej. Były w tem najniezawodniej podziemne, agitacyjne i korupcyjne, wpływy rozkładowe nieprzyjacielskie, anglo-austryackie, a nienajmniej też rosyjskie, mające pośrodku toczącej się wojny tajny przystęp do sfer rządowych, stronniczych i redakcyjnych paryskich. A była też w tem niewątpliwie ręka byłego wicehrabiego a obecnego dyrektora Barrasa, który, czując, iż grunt ostatecznie usuwa się z pod nóg rządowej klice dyrektoryalnej, zawczasu gotował sobie odwrót. Nawiązał on tedy na wszelki wypadek tajne stosunki z pretendentem Ludwikiem XVIII. Zarazem, przy pomocy farbowanych czerwieńców, jak Fouche i kompania, wypuszczał rozmyślnie grozę jakobińską, aby użyć jej do pierwszych na własny swój rząd ataków, wejść tędy na płaszczyznę pochyłą nowych gwałtownych przewrotów, sprowadzić naprzód pożądane zmiany osobowe w rządzie, z zachowaniem w nim oczywiście własnej roli górującej. Następnie zaś, przy pomocy ambitnych, jak Bernadotte i kompania, generałów, myślał sprowadzić stosowne zasadnicze odmiany ustawowe, i nareszcie w miarę okoliczności przystąpić do paktowania ze zwycięską sprawą koalicyjno-restauracyjną. W tem był sęk owej, jak się rzekło, przemisternej politycznej komedyi prairialowej, która miała rozegrać się obecnie, w której szczerzy zapaleńcy republikańsko-jakóbińscy mieli raz jeszcze za mimowolne służyć narzędzia, na której mieli chwilowo zarobić Barras, Bernadotte i towarzysze, lecz którą najnieoczekiwaniej miał własnym dramatycznym zamknąć epilogiem i na własny benefis obrócić Bonaparte. Zaczęła się tymczasem, wedle ułożonego zgóry planu, walka Rad z Dyrektoryatem, z „koalicyą złodziejów, gorszą od koalicyi królów“, jak wykrzykiwano ze sprawiedliwem oburzeniem z trybuny Rady Starszych. Tędy, pod hasłem walki z korupcyą oraz obrony zasad rewolucyjnych, doprowadzono szczęśliwie do wyrzucenia najszczerszych republikanów i ludzi najuczciwszych z łona Dyrektoryatu. Po sztucznie wylosowanym Reubellu, ustąpił stąd z kolei Treilhard, a wreszcie, przez t. zw. zamach prairiala, wylecieli Lareveillere i Merlin. Natomiast niezachwianie utrzymał się przy sterze główny złodziej i zdrajca, Barras. Dla pokrycia gry tak przejrzystej poświęcono drobniejszego złodzieja iw imię moralności publicznej przepędzono z ministeryum nieboraka Talleyranda. Głównie zaś pokryto się mądrym do Dyrektoryatu wyborem poważnego Sieyesa, który, z całym swym autorytetem i zarozumieniem, odegrał tu, chcąc niechcąc, śmieszną w gruncie rolę moralno-politycznego parawanu. Nastąpiły, w ciągu lata 1799 r., wskazane zmiany w obsadzie władz cywilnych i wojskowych, wysunięcie zwłaszcza Bernadetta, którego utrącenie miało później być pierwszym wyrazem czynnego odwetu ze strony Sieyesa, usiłującego z narzuconej sobie roli figuranta przejść do samoistnych działań na własną rękę.
Owóż cały ten, prawie nierozwikłany, zamęt rządowy paryski musiał bardzo silnie odbić się bezpośrednio na nadsekwańskich stosunkach emigracyjnych a pośrednio także i na krajowych polskich. I bez tego zresztą znajdowały się one podówczas same przez się w stanie aż nadto zaostrzonym i zmąconym. Nowy czynnik do tych stosunków było wniosło, jak zaznaczono, przybycie Kościuszki latem 1798 r., jego zrazu związanie się przez Barssa z partyą agencyjną i podważenie przez to deputacyjnej. Ta ostatnia, równocześnie podcięta ze szczętem przez wznowioną latem i jesienią t. r. wielką akcyę policyjno-śledczą austryacką i wynikły stąd upadek zupełny Centralizacyi lwowskiej, umyśliła podawnemu ratować się przez jedną jeszcze fikcyę organizacyjno-spiskową, przez powołanie do życia, na miejsce gasnącej lwowskiej, nowej centralnej organizacyi tajnej w Warszawie. Nie było tam wprawdzie podówczas, jak okazano, żadnej istotnej chęci ani podstawy konspiracyjnej; był przeciwnie nastrój pokojowy, nawet ugodowy. Ale zawszeć, śród tamecznych niedobitków insurekcyjnych, a zwłaszcza wolnomularskich pogrobowców byłego Wielkiego Wschodu polskiego, pogrzebanego wraz z upadkiem powstania Kościuszki, można było znaleść trochę ofiarnych prostaków i dosyć usłużnych mataczów dla postawienia na nogi potrzebnej fikcyi związkowej. Tym sposobem, z jednej strony, umyślono pokrzyżować widoki prusofilskie agencyjnych swych spółzawodników, zapomocą zaszczepionego w ośrodku dzielnicy pruskiej spisku. Z drugiej zaś, – stołecznym autorytetem konspiratorskim warszawskim, bliskim sercu Naczelnika przez pamięć na dobę przedinsurekcyjną, chciano oddziałać na Kościuszkę, odbić go przeciwnikom i ku sobie przeciągnąć. Wykonaniem tego planu zajął się pierwszy teraz Machiawel deputacyjny, Szaniawski. Skorzystawszy w tym celu z gorącej odezwy okólnej rzymskiej Rymkiewicza, imieniem Składu korespondencyi, do związków emigranckich i krajowych, przez ruchliwego związkowca, Erazma Mycielskiego, posłał on ją do Warszawy. Zarazem zaś Szaniawski posłał tam ułożone przez samego siebie „punkta“ nowej organizacyi spiskowej, rzekomo „podane wydziałowi patryotycznemu w Paryżu przez osoby od francuskiego rządu wyznaczone”.
Na tej zasadzie, z końcem września 1798 r., zebrało się w Warszawie pięciu nastawionych mężów zaufania, „członki ze związku patryotycznego w loży masońskiej”, Erazm Mycielski, Aloizy Orchowski, Bartłomiej Szulicki, Karol Eisbach i Andrzej Dumański. Ci osobliwsi przywódcy narodu na poczekaniu założyli powszechne tajne Towarzystwo Republikanów polskich, na wszystką byłą Rzpltę, na 36 województw, kierując jednakowoż cały wysiłek i affiliacyę spiskową najgłówniej na dzielnicę pruską, na Prusy Południowe i Nowowschodnie, a zwłaszcza na samą Warszawę. Zarazem, wedle owych, dostarczonych sobie z Paryża „punktów”, ułożyli i zaprzysięgli na poczekaniu ustawę związkową, czyli „umowę przedspołeczną”, w 28 artykułach, bardzo ostrą, radykalną, rewolucyjną. Zapowiadano tu, w artykule 26, „ogłoszenie pryncypiów wolności i równości dla zainteresowania nietylko masy ludu polskiego, ale i ościennych krajów, surowość względem dawniejszych zdrajców lub świeżych"; w artykule 28 „levee en masse wszystkich mieszkańców bez różnicy"; a w związkowo-republikańskiej rocie przysięgi, „nienawiść tyranii, bezrządowi i monarchizmowi". Właściwie założyciele Towarzystwa, choć niektórzy z nich, jak gorliwy Mycielski, napewno wbrew własnemu przekonaniu i woli, pędzili wodę na młyn koalicyjny, austryacki. Koniec końcem bowiem, cała ta organizacya, rzekomo wszechpolsko-powstańcza, obracała się tuż na miejscu wyłącznie przeciw Prusom, a tędy pośrednio przeciw Francyi, starającej się wciąż najusilniej o alians i sukurs pruski w spadłej na nią ciężkiej potrzebie wojennej. W rzeczy samej, kiedy wkrótce po wybuchu wojny, wiosną 1799 r., przed pamiętną wielkanocną rocznicą insurekcyjną, zaszły drobne rozruchy w Warszawie, rząd pruski z żywym niespokojem wyczuwał w tem ukrytą rękę sąsiedzką. Poseł francuski w Dreźnie, Helfflinger jednocześnie donosił Talleyrandowi wprost o działalności „emisaryuszów austryackich w Polsce pruskiej, a szczególniej w Warszawie, celem spowodowania tam nisurekcyi i zajęcia tym sposobem króla pruskiego".
Rzeczy te szczególniejszem echem odbiły się też natychmiast nad Sekwaną. Niebawem po rozpoczęciu kroków wojennych wyprawiony został do Paryża od nowego związku warszawskiego jeden z jego fundatorów, krętacz zawołany, Orchowski, głównie dla skaptowania Kościuszki. Zawoził on do niego pismo urzędowe od naczelnej władzy związkowej. Zarazem „najcelniejszym obowiązkiem (Orchowskiego) – wedle danej mu instrukcyi, sprytnie obliczonej na wciągnięcie Kościuszki, – będzie podać p. Naczelnikowi punkta do poprawy organizacyi Towarzystwa..., z prośbą, aby raczył przydać do tego uwagi swoje, zwłaszcza iż Towarzystwo, uznając Go za członka swojego, zdanie Jego ważnem dla siebie uznaje“. Inny, nadzwyczaj ciekawy ustęp tej instrukcyi zalecał żądać od Kościuszki sprecyzowania istotnych dla Polski nadziei, czynionych jej przez Francyę, zaś wobec oczywistej wątpliwości tych nadziei, podsunąć mu potrzebę zwrócenia się przez osobnego emisaryusza do Anglii, „do republikanów tamtejszych", i to „jaknajtajemniej, dla nieobrażenia rządu francuskiego". Ta osobliwsza insynuacya angielska w niniejszej chwili wojennej miała zapach wręcz koalicyjny. Pod koniec kwietnia 1799 r. Orchowski przybył do Paryża z pełnomocną republikańską powagą krajową, imieniem rzekomo 2400 stowarzyszonych. Było to czyste brzuchomówstwo konspiracyjne, gdyż wszystko, nawet instrukcyę Orchowskiego, nadmuchiwał z Paryża Szaniawski, a liczba związkowców nie dochodziła dwustu. Zaczęło się zaraz przy pomocy Orchowskiego mocne oddziaływanie na Kościuszkę, celem odciągnięcia go od partyi przeciwnej i zupełnego jej pognębienia. Pierwiastkowo z pewną jeszcze robiono to wstrzemięźliwością. Odkąd jednak, latem 1799 r., po przewrocie prairiala, pomyślna dla wszystkich intryg deputacyjnych wynikła konstelacya, chwycono się, środków bezwzględnych. Urządzono brutalną napaść Neymana na Dąbrowskiego, gwałtowną nagankę na Kniaziewicza i Barssa, az największą też natarczywością ciągać i niepokoić poczęto Kościuszkę.
VI.
Kościuszko, niemając sposobu rozeznać się w tajnikach odmiany prairiala, z mieszanem przyjął ją uczuciem. Dotknięty on był niemile upadkiem przyjaciela swego Lareveillera, lecz znów spółczuwał rzekomemu zwycięstwu Rad ludowładczych, oraz powrotowi generałów republikańskich, Jouberta i Championneta. W istocie, wyszło to zrazu na pożytek głównej sprawy legionowej, nad którą on i Kniaziewicz daremnie od kilku pracowali miesięcy. Nowy rząd, odebrawszy na samym wstępie straszliwą wiadomość o Trebbii, stanął wobec dokonanej ostatecznie utraty całych Włoch i całej prawie Szwajcaryi. Musiał tedy z konieczności pomyśleć o wszystkich posiadanych w tej stronie, a zawieszonych teraz w powietrzu, cudzoziemskich wojskach posiłkowych, zatem między innemi także o włosko-polskich, i tymczasowo wziąć je wszystkie razem na żołd własny Republiki francuskiej. Przez to samo zaś stała się znów aktualną również i odwłóczona dotychczas sprawa nowej legii nadreńskiej polskiej, którą za jednym zachodem wziętoby podobnież wprost na żołd francuski. Obiedwie te sprawy żywo zostały poparte przez Jouberta i Championneta, bawiących wtedy w Paryżu przed wyjazdem na objęcie dowództwa. Zostały też obiedwie w krótkim czasie opracowane łącznie w ministeryum wojny, pod świeżym zarządem Bernadotta, i wedle jego przełożeń zdecydowane zaraz przez Dyrektoryat.
Już w początku lipca 1799 r. orędziem dyrektoryalnem przekazano do uchwalenia Radom prawodawczym dwa stosowne podwójne wnioski rządowe. Jeden mówił ogólnikowo o wzięciu na żołd francuski legii szwajcarskiej, piemonckiej, cyzalpińskiej, jakoteż włosko-polskich Dąbrowskiego. Drugi zapowiadał osobno utworzenie na żołdzie francuskim, obok kreowanej jednocześnie „nowej legii cudzoziemskiej italskiej “ (italique) ze zbiegów włoskich we Francyi, również i „nowej legii polskiej”. Miała ona wejść w skład armii naddunajskiej, dowodzonej poprzednio przez Jourdana, a następnie, po odłączeniu od niej odrębnej jednostki reńskiej, przez Massenę. Jednakowoż, skoro obecnie tę nową legię polską, zamiast zwalić na kark batawski czy helwecki, wypadło wziąć na własny rachunek francuski, nie omieszkano też odpowiednich ścieśniających poczynić zastrzeżeń. Tak więc jak najostrzej zrewidowano teraz i okrojono pierwotny projekt legionowy Kościuszki i Kniaziewicza. Odbiło się to na projekcie pod niejednym względem czysto wojskowym, n. p. w znacznem obcięciu żądanej broni artyleryjskiej, przez co poderwane zostało znaczenie legii jako samodzielnej formacyi bojowej. Przedewszystkiem atoli odbiło się pod względem politycznym. Zamiast dozwolonej już poprzednio kokardy polskiej, dano teraz francuską. Ustanowiono jednolity, ściśle przepisany, mundur legionowy, nie czysto polski, lecz tylko zbliżony do polskiego, bez odmian batalionowych na wzór dawnych pułków Rzpltej, jak w legiach Dąbrowskiego. Obcięto przyznane tamtym legiom przywileje autonomiczne; przyjęte tam zasady wyborcze prezentacyi, awansu i t. p. zastąpiono tutaj we wszystkiem przez przepisy zwyczajne francuskie. Usunięto całkowicie żądaną, a przyznaną swego czasu Dąbrowskiemu, ważną porękę zasadniczą względem powrotu z bronią do kraju, w porze sposobnej do podniesienia niepodległej Polski.
Słowem, w tym rządowym projekcie legionowym jaknajstaranniej wygarnięto wszystko, co przedsięwzięciu legionowemu nadałoby naprawdę piętno wyzwoleńczo-narodowe. Poprostu rzecz całą traktowano jako kłopotliwy środek doraźny, nieprzesądzający niczego względem spraw cyzalpińskich czy piemonckich, a cóż dopiero polskiej. Co więcej, względem tej ostatniej tembardziej miano się teraz na baczności i unikano wszelkich ustępstw kompromitujących, iż liczono się teraz nadzwyczajnie z jednym z głównych rozbiorców Polski, przyjaznym dworem berlińskim. W obecnych bowiem okrutnych opałach wojennych rząd francuski więcej niż kiedykolwiek oglądał się na Prusy i zabiegał gorączkowo o ratunkowe ich wdanie się sprzymierzeńcze. Podwójnie przeto w tej chwili wystrzegał się urażenia ich czemkolwiek w drażliwej materyi polskiej, a więc zwłaszcza unikał zagrożenia ich stanu posiadania polskiego przez zbyt wyraźną legionową pobudkę niepodległości polskiej. Raczej pragnąłby podawnemu zyskiwać je sobie przez widoki pruskiego w całej Polsce królowania. Jakkolwiekbądź, niniejsza redakcya wniosku legionowego, spłodzona przez republikanta Bernadetta, przyjęta przez „oczyszczony” Dyrektoryat prairialowy, a następnie w tym samym kształcie uchwalona przez demokratyczne Rady, była pod każdym względem nierównie gorszą i twardszą dla Polski, aniżeli konwencya legionowa polsko-lombardzka, nadana onego czasu samorzutnie przez Bonapartego. Odczuł to z żalem i boleścią Kościuszko. Dotknięty on był do żywego bezwzględną cenzurą, jakiej ze strony rządu poddano pierwotny projekt legionowy polski, z ujmą dla jego charakteru narodowego. Zaskoczony był nieoczekiwanemi restrykcyami, wprowadzonemi przez Bernadotta, za którym widział złośliwego Maliszewskiego. Był oburzony chłodną obojętnością Dyrektoryatu, względami i rachubami na króla pruskiego. Zgorszony był nawet ustępliwością Kniaziewicza, w którym dostrzegał pewną skłonność do poddania się warunkom dotkliwym, lecz narazie nieuniknionym. Nie ukrywał swego nieukontentowania i uchylał się w tych okolicznościach od objęcia ofiarowanej sobie ponownie komendy naczelnej nad wszystkiemi korpusami polskiemi. Czynił najsłuszniej: on nie był dowódcą legionowym; był Najwyższym Naczelnikiem narodu; miejsce jego komendy było w kraju; jakże mógłby o niej myśleć, skoro mu zgóry odmawiano prawa zbrojnego do kraju powrotu? W tym stanie gorzkiego rozżalenia skutkiem doznanego od obcych nowego zawodu, Kościuszko stał się tem wrażliwszym na podniecające wpływy radykalnej emigracyi paryskiej i jej z kraju spólników, emisaryuszów związkowych warszawskich. Nadomiar zaś podobnym skrajnym podnietom ulegał on tem łacniej, że w głębi serca nurtowany był nieustannie bolesną reakcyą psychiczną przeciw wyłudzonej na sobie ongi w Petersburgu chwilowej kapitulacyi własnej, nieszczęsnej swojej dla Pawła przysiędze wiernopoddańczej. Wiedzieli o tem wybornie intryganci deputacyjni, i celowo dążąc do opanowania Kościuszki, milczący nacisk moralnego niejako szantażu na jego przeczuloną wywierali duszę. Tak więc, koniec końcem, stary, sterany Naczelnik, skłoniwszy się obecnie czuciem bardziej ku stronie krajowej i myśli nieprzejednanej, poddał się idącym stamtąd namowom spiskowym i postanowił przystąpić do Towarzystwa republikanów warszawskich. W początku sierpnia 1799 r., w najściślejszej tajemnicy, doręczył on osobiście Orchowskiemu swój akces, pod postacią własnoręcznej swojej przysięgi związkowej. Przysięga obowiązywała, jak wskazano, do „nienawiści... monarchizmowi,... oswobodzenia narodu... i uformowania rządu demokratycznego na zasadach prawdziwej równości i praw człowieka". Odpowiadała ona właściwie obowiązującej we Francyi od obalenia bourbońskiego tronu przysiędze konstytucyjnej o „nienawiści dla królów” (haine a la royaute). Ale w zastosowaniu do Polski wyłączała tem samem Ustawę majową i wszelką myśl o restauracyi monarchicznej wogóle, a przez dom królewski pruski w szczególności. Dobrowolne, pisemne związanie się Naczelnika podobną przysięgą, w ówczesnej zwłaszcza ciężkiej porze wojennej, wybitną posiadało doniosłość. Wedle myśli Kościuszki, ta jego przysięga republikancka miała jakgdyby wytępić do cna ślad petersburskiej. Miała być jakgdyby nawrotem do tak niedawnych, z przed lat sześciu zaledwo, spiskowych przysiąg przedinsurekcyjnych, przygotowaniem poniekąd i zapowiedzią nowej może pod jego przewodem insurekcyi narodowej. To były szlachetne marzenia Naczelnika wygnańca, który nie zdawał sobie sprawy z tego, iż wrócić dnia wczorajszego, wznawiać rzeczy przepadłej, przeżywać życia po raz wtóry, niepodobna. W rzeczywistości, przez ten wyłudzony na dobrej jego wierze akces i przysięgę, dogadzał on jedynie wyrachowanej taktyce stronniczej i oddawał się jej w niewolę.
W kilka dni potem u Kościuszki, w domu Barssa, byli na obiedzie Kniaziewicz i Garat, przysłany zapewne w misyi pośredniczącej od rządu. Wynikła zasadnicza rozmowa polityczna. G-arat, z przejrzystą aluzyą do widoków pruskich, podnosił zalety Ustawy majowej, dopuszczającej tron dziedziczny w Polsce pod obcym monarchą. Przyłączyli się do jego wywodów Barss i krewki Kniaziewicz. Wyrazili obadwaj przeświadczenie, „że Francya za nas nikomu wojny wydawać nie będzie, i że tylko wspólny interes Francyi z jedną potencyą z trzech dzielących Polskę wskrzesić może“. Obruszył się na to z żywością Kościuszko w imię czystych haseł niepodległości i republikaństwa. Żachnął się oczywiście tem mocniej, iż dopiero co wręcz przeciwną tajemną spełnił przysięgę związkową. „Oświadczył, że wcale nie myśli o królu i tej konstytucyi (majowej)“. Uniesiono się ze stron obu; doszło do sprzeczki ostrej, którą napróżno ułagodzić starał się Garat. Nazajutrz Kościuszko wyprowadził się od Barssa i na inne prowizoryczne, potem na własne przeniósł się mieszkanie. Wystąpiła na jaw różnica charakterów, a i stanowisk. Kościuszko chciał niepodległej wewnątrz i zewnątrz Polski. Chciał jej i Kniaziewicz, lecz tymczasem osiągnięcia jej nie widząc sposobu, chciał jaknajprędzej legii. Jeden pragnął być bliżej ideału, drugi – rzeczywistości: każdy w pewnem znaczeniu miał słuszność. Słuszne były nieufne wstręty Kościuszki, do fikcyjnych, oszukańczych widoków pruskich. Ale słuszne też zewszechmiar były ostrzeżenia Kniaziewicza przed oszukańczą fikcyą spiskową, przed szaleństwem „rewolucyi w kraju“, przed niepewnym Orchowskim, niedorzecznemi „asocyacyami“, nierozważnemi przysięgami republikańskiemi. „Chcę moją ojczyznę widzieć wolną, – tak z powodu tego zatargu odzywał się on do Kościuszki – i nikt bardziej nademnie tego żądać nie ma prawa..., (ale) zdanie moje otwarcie powiem, choćby się całemu światu niepodobało: że jeżeli tego politycznego gmachu, który każdy cnotliwy Polak budować chce, razem postawić nie można, iż go po części stawić należy Była w tem oświadczeniu prawda najoczywistsza, która w niedługim już czasie miała wcielić się dotykalnie w dziejowym tworze Księstwa Warszawskiego.
Nieporozumienie zasadnicze, ujawnione w rzeczonym zatargu w pierwszej połowie sierpnia 1799 r., nie pozostało bez wpływu na dalszy układ stosunków wewnętrznych emigracyi polskiej w Paryżu. Już przez samo wydalenie się swoje z domu Barssa stawał się odtąd Kościuszko coraz przystępniejszym dla wpływów przeciwnych. Odtąd też pewien cień padł na tak serdeczny dotychczas jego stosunek do Kniazie wieża. Jednakowoż zbyt wielką była obu poczciwość, zbyt żywą troska o rzecz publiczną, iżby pomimo wynikłej różnicy poglądów nie mieli i nadal obadwaj wspólnie pracować nad ważną i pilną sprawą legionową. Sprawa ta tymczasem znów była ugrzęzła. Odpowiednie legionowe wnioski rządowe, tyle pozostawiające do życzenia, nadomiar po przekazaniu już do Rad utknęły tam bez ruchu przez blisko dwa miesiące. Rząd najwidoczniej nie kwapił się wcale z pozyskaniem dla nich sankcyi prawodawczej i zostawiał sobie wolną rękę względem wprowadzenia ich wogóle w życie. Istniała zresztą pewna trudność zasadnicza w wyraźnym zakazie dyrektoryalnej ustawy konstytucyjnej, bezwzględnie wzbraniającym wcielania wojsk cudzoziemskich do armii Republiki francuskiej. Wprawdzie życzliwi sprawie polskiej reprezentanci, Talot, członek Rady Pięciuset, i Lacuee, członek Rady Starszych, podsunęli obejście tego zakazu pod pozorem, jakoby nowa legia nadreńska miała być uważaną tylko za cząstkowe przekształcenie istniejących już włoskich, i jakoby w tem znaczeniu brano ją tylko zastępczo na koszt francuski zamiast czyzalpińskiego; była to przecie, bądźcobądź, fikcya dość przejrzysta. Co jednak główna, Dyrektoryat wciąż oczekiwał wieści z włoskiego teatru wojny od Jouberta. Jego sukcesy, odmieniając fortunę wojenną, może uczyniłyby jeszcze zbytecznym cały niemiły w gruncie rządowi kłopot i ciężar fundacyi legionowych na rachunek francuski.
To też dopiero po nadejściu wiadomości o okropnej klęsce pod Novi i zgonie Jouberta, wzięto się pod koniec sierpnia 1799 r. bardziej naseryo do rzeczy. Spiesznie teraz wprowadzono orędzie rządowe na wokandę obu Izb, i po przyjęciu go przez Radę Pięciuset i sankcyonowaniu przez Radę Starszych, zamieniono nareszcie w prawo. Mocą tego prawa 8 września 1799 r., na zasadach wskazanych we wniosku dyrektoryalnym, zapowiedziane zostało utworzenie nowej legii polskiej, zresztą bez bliższej narazie skazówki o jej przeznaczeniu, w składzie czterech batalionów piechoty po 1230 ludzi łącznie z oficerami, czterech szwadronów lekkiej jazdy po 106 ludzi i jednej kompanii lekkiej artyleryi, na żołdzie Republiki francuskiej, z asygnatą na organizacyę i żołd jednoroczny kwoty 3, 3 milionów franków. Sama istota tego aktu fundacyjnego legii polskiej przy Francyi, nie mówiąc już o merytorycznej jego zawartości, wystawiała pod względem prawno-politycznym dotkliwe pogorszenie, w stosunku do uprzedniej fundacyi legii polskich we Włoszech. To był akt zgoła jednostronny, wedle woli i widzimisia samejże Francyi; nie był akt umowy dwustronnej między posiłkowaną republiką a posiłkującem wojskiem polskiem. Ale na to nie było rady. Tak czy owak, rzecz przynajmniej przybrała postać prawomocną, aczkolwiek jeszcze do wykonania było dość daleko.
Kościuszko, zaraz po zapadnięciu powyższej uchwały, próbował wyprosić ladajaką choćby do niej poprawkę od samego rządu. Tłómaczył Dyrektoryatowi, iż „nowa formacya legionowa polska, uchwalona przez ciało prawodawcze, nie daje Polakom żadnej z tych korzyści, jakie zapewniała im pierwsza" – i tu składał jako dowód ową pierwszą, korzystniejszą umowę, t. j. konwencyę, nadaną ongi Dąbrowskiemu przez Bonapartego. Dopraszał się przynajmniej o „niejakie pocieszające obietnice" (quelques promesses consolatrices), o „jakieś światełko nadziei". Inaczej oczywiście o jego komendzie naczelnej wcale nie mogło być mowy, nawet w moralnem tylko znaczeniu. Chodziło mu najgłówniej o uznanie przynajmniej w zasadzie prawa legii do powrotu kiedyś w pomyślnej chwili do kraju, dla walczenia o własną sprawę narodową, co wyraźnie wszak było dopuszczone w konwencyi Bonapartego. Zresztą, wobec zapadłej już a przemilczającej o tem uchwały, „nie żądał bynajmniej deklaracyi formalnej ani publicznej” w tym względzie; gotów był poprzestać na poufnem do siebie piśmie, „bez żadnej dla rządu kompromitacyi”, byleby mógł poufnie okazać je rodakom dla uspokojenia ich i zachęty. Nowy minister spraw zagranicznych, Reinhard, do którego również z tą prośbą udał się Kościuszko, w złożonym Dyrektoryatowi raporcie uznał za możliwe udzielenie tak niewinnego zapewnienia. Opuszczono jednak wszelką wzmiankę o powrocie z bronią w ręku; zamiast „powrotu do ojczyzny, gdyby tego wymagały okoliczności", zostawiono głuche tylko stwierdzenie „możności powrotu". Zakwestyonowano też, czy stosowne pismo ma być wydane na ręce „generała Kościuszki", „naczelnika narodu polskiego", czy też „szefa legii polskiej". W dodatku, przez zbytek ostrożności, zastrzeżono wyraźnie, że to pismo wyjść może jedynie od ministra wojny, „nie zaś imieniem ministeryum spraw zagranicznych, ażeby niezawisłość tego ostatniego wydziału nie została narażoną (compromise) przez deklaracyę, która mogłaby kiedyś znaleść się w sprzeczności z wynikiem ogólniejszych kombinacyi naszego systematu politycznego". Nie wiadomo dokładnie, w jakiem ostatecznie brzmieniu i na czyje ręce taka deklaracya została wydaną przez ówczesnego ministra wojny, Dubois-Crancógo. W każdym razie poruszenie tej sprawy, nawet w tak skromnej postaci, było zasługą troskliwości Kościuszki. Rzecz sama w następstwie okaże się niepozbawioną pewnego moralnego znaczenia, kiedy wynikną trudności z powodu masowego dymisyonowania się polskich oficerów legionowych.
Jednocześnie nie omieszkał Kościuszko wystąpić także do rządu w interesie nieszczęsnych legii włoskich, których imieniem od września 1799 r. zabiegali w Paryżu przysłani od Dąbrowskiego Konopka i Biernacki. Te legie, wraz z całem wojskiem cyzalpińskiem, przechodziły również na żołd francuski. Zależało więc na tern, aby ułatwić szybką ich odnowę, ubezpieczyć znaczne ich zaległości pieniężne, zapewnić im zgóry od rządu francuskiego, ze względu na przyszłą ich reorganizacyę, możliwie wysoki etat, około 8 tysięcy ludzi, zbliżony do poprzedniego ich stanu przed rozbiciem wojennem. Niewiele tu mógł zdaleka wskórać Dąbrowski, w ciężkiem swojem pod Genuą położeniu, odcięty od Paryża, a trawiony też niepokojem z powodu przedłużającej się nieobecności Kniaziewicza, nękany obawą zupełnego upadku swych legii włoskich, pochłonięcia ich przez nową formacyę nadreńską, gryzący się przeczuciem osobistej degradacyi z zajmowanego dotychczas stanowiska. Kościuszko, aczkolwiek wciąż mocno przeciw niemu przez jego wrogów podbechtywany, pamiętał wszakże o naglących potrzebach legii włoskich i gorliwie wstawiał się za niemi u Dyrektoryatu iw ministeryach. Była to jednak rzecz bądźcobądź na dalszym planie. Nierównie aktualniejszą była obecnie w Paryżu sprawa nowego korpusu polskiego w Niemczech. Ale i ta nie była jeszcze bynajmniej na drodze do niezwłocznego urzeczywistnienia. Nie ruszała się z miejsca przez cały miesiąc, już po zapadłej na papierze prawomocnej uchwale fundacyjnej. Dopiero w początku października 1799 r., po nadejściu wiadomości o wygranych Bruna w Holandyi, szczególniej zaś Masseny w Szwajcaryi, zdecydowano się przystąpić, wciąż zresztą bez wielkiej skwapliwości, do zrealizowania nareszcie nowej legii polskiej. Ze względu na Prusy nie otrzymała ona przeznaczonej sobie pierwotnie nazwy legii nadreńskiej. Jako legia naddunajska (du Danube), wzięła nazwę urzędową od przynależności swojej do armii Masseny. Miejsce zakładowe miała sobie wyznaczone w Phalsburgu, małej ufortyfikowanej mieścinie lotaryńskiej, w zdrowotnem na równinie położeniu, z ludnością poczciwą, życzliwie dla Polaków usposobioną przez pamięć na „króla dobroczyńcę", starego Leszczyńskiego. Przygotowano tam koszary na 3 tysiące ludzi, lecz żadnych pozatem nie udzielono środków, ani najniezbędniejszych nie przedsięwzięto zarządzeń.
W pierwszej połowie października 1799 r., przy ciągłych wstrętach ze strony ministeryum wojny, Kniaziewicz prowizorycznie dopiero przeznaczony został na dowódcę legii naddunajskiej i upoważniony do rozpoczęcia tymczasowych jedynie czynności organizacyjnych. Wezwał on zaraz przebywających w Paryżu oficerów Polaków do złożenia swych stanów służby. Oprócz Kosseckiego wziął sobie do pomocy Godebskiego, którego zaprosił, jako wypróbowanego towarzysza Rymkiewicza, do udzielenia opinii o podających się do umieszczenia w legii oficerach. Porozumiewał się zresztą we wszystkiem z Kościuszką i do jego stosował skazówek. Niestety, nie obeszło się przytem bez pewnych rozdźwięków. Tak więc Kościuszko, w myśl złożonej przez siebie samego przysięgi związkowej, i mocno obstawając przy swojem politycznem wyznaniu wiary republikańskiem i demokratycznem, wbrew zdaniu Kniaziewicza wystąpił na własną rękę do ministra wojny, Crancego, z kategorycznem żądaniem, ażeby wszyscy nowomianowani oficerowie legii, wraz z Kniaziewiczem, jeszcze przed wyjazdem z Paryża, a następnie podobnież wszyscy szeregowcy legionowi, złożyli przysięgę na „nienawiść królom i arystokracyi“. A jakkolwiek nie uzyskał na to zgody ministeryalnej, przecież i nadal wielkim swym wpływem osobistym popierał gorąco wypełnianie tej przysięgi przez legionistów, co źródłem rozlicznych stawało się nieporozumień. Inne też tarcia przygodne wynikły z popieranych przez niego forsztelacyi, n. p. Turskiego-Sarmaty, którego nie życzył sobie Kniaziewicz. Z tem wszystkiem atoli Kościuszko opiekuńczą swą powagą przykładał się najtroskliwiej, ile tylko było w jego mocy, do ułatwienia niniejszych bardzo trudnych początków organizacyjnych legii naddunajskiej. Układał łącznie z Kniaziewiczem listę ciała oficerskiego, polecał ją rządowi do zatwierdzenia, upominał się o pośpiech w dostarczeniu potrzebnych funduszów, efektów i t. p. Cóż, kiedy cała robota szła jak z kamienia, skutkiem równie obojętnej, jak opieszałej postawy rządu. Ze strony polskiej nic nie stało na przeszkodzie corychlejszemu wysztyftowaniu silnej i dzielnej legii. Zaprojektowany w dwóch listach Kościuszki i Kniaziewicza skład oficerski przedstawiał się bardzo pięknie, poczęści świetnie. Podani byli na szefa sztabu legii naddunajskiej doskonały artylerzysta Gawroński; w piechocie, na szefa brygady wypróbowany Chłopicki, a na szefów batalionów wytrawny Fiszer, utalentowany Sokolnicki, Zajdlic i Drzewiecki; w jeździe, na szefa brygady Turski a na pierwszego szefa szwadronu Rożniecki, lichy charakter, lecz kawalerzysta niepospolity; na niższe rangi kilkudziesięciu oficerów wyższej przeważnie wartości. Nadzwyczaj licznie napływali też szeregowcy ze zbiegów i jeńców polskich z wojsk austrorosyjskich, zwłaszcza po ostatnich pomyślnych akcyach w Szwajcaryi. Niebawem zaczęło roić się od rekrutów polskich w cichym Phalsburgu. Już w październiku 1799 r., „od pułku polskiego pod Suworowem zaczęli dezerterować do legii". Samych Rusinów, t. j. Małorosyan z kordonu i wojska carskiego, przyszło odrazu półtorastu, paru nawet przystało podoficerów Rosyan. A pełno pozatem zgłaszało się luźnych niedobitków z obu polskich legii we Włoszech.
Ale to wszystko nie zdało się na nic, póki ze strony rządu francuskiego skutecznej materyalnej nie było pomocy. Trzeba było na gwałt ubioru, broni, funduszów, a tego doprosić się zgoła nie było sposobu. Przyczyna tkwiła tyleż w braku istotnej życzliwości dla sprawy legionowej polskiej, ile w głębszych czynnikach ogólniejszych, w nikczemności całej ówczesnej polityki rządowej i machiny administracyjnej paryskiej. W wydziale wojny, pod Dubois-Crancem, za przykładem jego poprzednika i przyjaciela Bernadetta, gorączkowa napozór ruchliwość źle ukrywała zupełny w gruncie zastój, graniczący z anarchią. O całem ówczesnem ministeryum wojny, tak jak znalazł je niebawem Bonaparte, wydał on sąd rzeczoznawcy w kilku lapidarnych wyrazach. „Był to istny chaos... DuboisCrance, rzecz nie do wiary, nie był w stanie dostarczyć (mi) ani jednego etatu sytuacyjnego armii... Zapytywano go: „Płacicie wszak armię, zatem możecie przynajmniej przedstawić etaty żołdu". „Nie płacimy jej". „Żywicie armię, dajcie więc etaty biura żywności“. „Nie żywimy jej“. „Ubieracie armię, złóżcie choć etaty biura ubiorczego“. „Nie ubieramy jej“. Miesiąca czasu było potrzeba zanim udało się zestawić etat armii, i odtąd dopiero można było przystąpić do jej reorganizacyi". W zupełnej z tym obrazem zgodzie są urzędowe świadectwa Moreau, Bruna i innych generałów komenderujących, o ówczesnym niesłychanym stanie nędzy i wręcz „rozkładu" wojsk francuskich na linii bojowej, skutkiem zupełnego zaniedbania najpilniejszych ich potrzeb przez centralną administracyę wojenną. Oczywiście zaś najsrożej cierpieć na tem musiały traktowane po macoszemu, będące na szarym końcu, legie polskie. Agonizowały tedy, pomimo wszelkich na papierze przyrzeczeń, puszczone całkiem w niepamięć, głodne i nagie szczęty legii włoskich Dąbrowskiego. Ani też nie mogły wejść w życie, pomimo wszelkich papierowych uchwał, zdane na łaskę losu, nagie i głodne szczątki legii naddunajskiej Kniaziewicza. „Gdybyś mógł patrzeć się – tak Kosseckiemu do Paryża pisał z Phalsburga jeden z pierwszych oficerów wysłanych tam dla urządzenia zakładu, – na ten kwiat młodzieży krajowej, gdybyś ujrzał ich nie wyrównaną nędzę, z tem wszystkiem najszlachetniejsze dusze i prawdziwą ojczyzny miłość,... zapłakałbyś na myśl podobną". W zakładzie bowiem byli tylko goli ludzie i gołe koszary; pieniędzy, oręża, mundurów, butów, chleba, doczekać się nie było można od rządu.
W dodatku, niepodobna było jaśnie rozróżnić, gdzie kończyło się samo zaniedbanie rządu, a gdzie zaczynała zła wola. Niepodobna przewidzieć, co z tym rządem, co z Francyą już w najbliższej będzie przyszłości. Niepodobna rozeznać się w trwającem i rosnącem bez przerwy zamieszaniu i zaćmieniu wszystkich zewnętrznych i wewnętrznych stosunków Republiki francuskiej. Pomimo ostatnich częściowych sukcesów jesiennych, holenderskoszwajcarskich, położenie wojenne Francyi pozostawało wciąż niezmiernie groźnem. Pomimo pozornej ciszy po ostatnim przewrocie prairiala, położenie polityczne w Paryżu było wciąż brzemienne nowym większym wybuchem. Straty we Włoszech i nad Renem ciągle nie były powetowane, ani nawet możliwość inwazyi zażegnaną. Nie była też bynajmniej usuniętą możliwość restauracyi; owszem, w tej lub innej postaci ustawicznie wisiała w powietrzu. Przedewszystkiem zaś, tak czy owak, była wprost nieuniknioną w najbliższym już czasie gwałtowna odmiana i śmierć panującego, przegniłego do kości, cuchnącego trupem, dyrektoryalnego porządku, t. j. nierządu rzeczy. Odczuwano to w całej Francyi, zwłaszcza w stolicy. Ale nikt dobrze nie wiedział ani widział wyjścia z tych powikłań i biedy, kędy zabrnęła Republika; a najmniej wiedzieć i widzieć mogli Polacy.
Wtem po Paryżu, a wnet i po legionowych polskich obozowiskach, gruchnęła wieść piorunująca. Bonaparte powrócił z Egiptu.