Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Rozdział III. Leoben – campoformio.


I.

Tymczasem w powszechnem położeniu europejskiem, niezawiśle od przewalającej się z ziem włoskich do austryackich, do biegającej chwilowo swego kresu, piorunowej rozprawy Bonapartego z potęgą habsburską, dokonywały się inne jeszcze przeobrażenia arcydoniosłe, które pośredniem swojem odbiciem wywrzeć miały wpływ niemałoważny zarówno na obrót i skutki obecnego przesilenia wojennego, jako też na powiązane z niem, od cudzej łaski i interesu tak znacznie zawisłe, dalsze losy polityczne Polski. Najgłówniejszy w tym względzie wypadek stanowiła, jak namieniono, zmiana tronu w Petersburgu. W rzeczy samej, Rosya, choć w ostatnich zmaganiach się zachodnich z rozmysłu nieczynna, wciąż atoli ogromnem, biernem swem ciśnieniem nie przestawała napierać na szalę europejską, zanim znowuż ciężki swój oręż na nią ciśnie. Zarazem zaś, główna podziału Rzpltej sprężyna, główna rozszarpanych jej dzierżaw w trzech blisko czwartych posiadaczka, pozostała podawnemu, jak w przedrozbiorowej i rozbiorowej dobie, najsilniejszym i nadal spółczynnikiem następnego kształtowania się rzeczy polskich w okresie porozbiorowym. Owóż dotychczasowa Rosyi a właściwie i Polski władczyni, Katarzyna II, tknięta apopleksyą, skonała w połowie listopada 1796 r. Przez lat z górą trzydzieści dzierżyła ona zdobytą zamachem stanu, strąceniem Piotra III, koronę wszechrosyjską, przynależną z prawa jej synowi, Pawłowi. Tak długo za życia oddaliwszy go od tronu, myślała naostatek nawet po swej śmierci pozbawić syna sukcesyi, przeznaczając następstwo po sobie ulubionemu starszemu wnukowi, W. Księciu Aleksandrowi. Paweł I, po czekaniu tyloletniem, omal zgoła nie utraconą obejmując nareszcie władzę, rozpoczynał rządy pełen nienawiści do matki, pod znakiem bezwzględnego potępienia całej jej polityki, zewnętrznej i wewnętrznej. Ona pod koniec szła namiętnie wbrew Prusom, a wiązała się z Austryą, której przyrzekała sukurs zbrojny przeciw Francyi. On zaczynał od przyjaznego nawrotu ku Prusom, a tem samem w pewnej mierze nawet ku pogodzonej z niemi Republice francuskiej, oraz od rozluźnienia stosunku z Austryą i wymówienia jej obiecanych posiłków. Ona potrzykroć złamała Polskę, więziła przywódców i działaczów ostatniego powstania polskiego. On zaczynał od uwolnienia Kościuszki, Ignacego Potockiego i towarzyszów, zaproszenia do Petersburga detronizowanego Stanisława-Augusta, wypuszczenia kilkunastu tysięcy Polaków z więzień i Syberyi, wydania amnestyi polskiej. Wiadomość o objęciu rządów przez Pawła, wstrzymana przez cały tydzień z jego rozkazu, dopiero w ciągu grudnia 1796 r. doszła do Berlina, Wiednia, Paryża. Za nią zaś w net poszła wiadomość o nadspodzianych faworach polskich nowego władcy. Pierw sza oczywiście mogła tylko wywołać uciechę w Berlinie a zgnębienie w Wiedniu. Druga natomiast zaniepokoiła obadwa dwory, a nawet w wyższym poniekąd stopniu pruski, mający więcej od austryackiego do stracenia w Polsce. 

Zdawać się mogło z początku, jakoby istotnie na taką zanosiło się stratę. Wspominano stare pomysły zjednoczenia wszystkiej Polski przy Rosyi, bądź pod wspólnem wprost berłem imperatorskiem, bądź też pod pośrednią postacią ofiarowanej swego czasu z samej Warszawy, w r. 1792 i 1794 r., korony królewskiej polskiej dla młodszego W. Księcia Konstantego. Wzdrygały się na podobną możliwość trzymające łup warszawski Prusy. Prędzej już, acz niechętnie, byłaby z musu dała na nią zgodę obciążona łupem galicyjskim Austrya. „Gdyby skłonność do zniszczenia wszystkiego, co zrobiła nieboszczka imperatorowa, – pisał Thugut posłowi swemu w Petersburgu, Cobenzlowi, na pierw sze zaraz wieści alarmujące o łaskach polskich nad Newą, – miała dzięki intrygom Polaków zrodzić w głowie cesarza Pawła projekt przywrócenia królestwa polskiego, nie mielibyśmy powodu sprzeciwiania się podobnej myśli... Austrya bowiem zyskałaby na tem w gruncie rzeczy, o ile byłoby możliwem przywrócić Polskę w ustanowionych po pierwszym podziale granicach". Oznaczałoby to zachowanie przy Austryi działu starogalicyjskiego a przy Prusach samego tylko zachodniopruskiego, bez Wielkopolski i Warszawy. Oczywiście zresztą Thugutowi nietyle szło tu naprawdę o istotne wykonanie podobnej zachcianki imperatorskiej, ile o ustępliwe pogłaskanie cara, odstręczenie go od Prus, a pozyskanie tymczasem dla siebie zakwestyonowanej pomocy rosyjskiej przeciw Francyi. W rzeczywistości jednak, będące przedmiotem tylu obaw i rachub przeciwieństwo polityczne między Pawłem a Katarzyną, choć niewątpliwie bardzo głębokie i jaskrawe, nie w wykraczał wszakże poza pewne granice, zakreślone przez wyższą ponad wolę jednostki konieczność dziejową. W tych granicach racya stanu rosyjska, wyobrażana przez matkę, również i dla syna, pomimo właściwych mu szlachetnych czy dzikich, rozumnych czy szalonych, wybryków osobistych, pozostała w mocy. Zapewne, Paweł wszczynał rzeczy wręcz naopak, aniżeli kończyła Katarzyna. Pośpieszył zaraz na wstępie zbliżyć się do Prus. Z dawna żywił do nich sympatyę. Wiązały go z niemi ojcowskie tradycye pruskie cara Piotra, a nawet wdzięczność osobista za subwencye poufne, udzielane mu ongi, jako następcy tronu, od dworu berlińskiego. Nie omieszkał jednocześnie odstrychnąć się zrazu od Austryi. Z dawna żywił ku niej niechęć. Jeszcze jako następca tronu, był spisyw ał w łasnoręcznie najszczegółowszy plan kampanii przeciw Austryi, przewidujący ani mniej ani więcej, jeno zabór Galicyi, w kroczenie na Węgry, odebranie od stanów madziarskich przysięgi wierności na rzecz Rosyi, wreszcie zdobycie Wiednia i zburzenie monarchii habsburskiej. Ale obecnie, jako imperator, swoje pierwotne sympatye pruskie i antypatye austryackie on miarkował i warunkował znacznie przez względy interesu państwowego, odziedziczonej racyi stanu rosyjskiej. Tak więc, w gruncie rzeczy całkiem podobnie jak Katarzyna, opierał się on dosłownie na gwarancyi św. państw a rzymskiego, przyswojonej sobie przez carową przed kilkunastu laty, czasu zeszłej prusko-austryackiej o sukcesyę bawarską w ojny. Z tytułu tej gwarancyi zmierzał on obecnie, od samego początku, podobnie jak matka, nieco odmiennemi tylko sposoby, do odzyskania dla Rosyi superarbitralnego w Europie stanowiska pomiędzy czterema wielkiemi mocarstwami, Austryą, Prusami, Anglią a Francyą. Tak samo też, jak matka, raptowniejszą tylko przy gwałtownym swym temperamencie koleją, w ciągu niespełna pięcioletniego swego panowania dokona on potrójnej zmiany frontu. Tak samo, jak ona, zacznie od polityki pruskiej na rzecz Fryderyka-Wilhelma, przejdzie do austryackiej na rzecz Franciszka, skończy na francuskiej na rzecz Bonapartego, obok przeważnej naogół, pośród zboczeń przechodnich, oryentacyi przeciw angielskiej. W tem wszystkiem właściwie postąpi on sobie całkiem podobnie jak Katarzyna, która również była zaczęła od związku pruskiego z Fryderykiem, przeszła do austryackiego z Józefem, a skończyłaby niechybnie, gdyby nie niespodzianka rewolucyjna, na francuskim z Ludwikiem. 

W szczególności zaś, co się tycze sprawy polskiej, Paweł wprawdzie, niepozbawiony na swój sposób żywego uczucia prawości, jawnie potępiał, jako gwałt bezecny, dzieło rozbiorowe Katarzyny. Ale zarazem uznawał on je za czyn dokonany, o którego odrobieniu nie może wcale być mowy. Co więcej, jeszcze tam tą, nadzwyczaj ciekawą, wielkoksiążęcą swą plantę wojenną przeciw austryacką on był otwierał od pierwszego słowa oświadczeniem stanowczem, iż „położenie granic (rosyjskich) tego jest rodzaju, że niepodobna nie wkroczyć do Polski, a nawet w niej się nie utwierdzić, (gdyż) generalnie niczego niepodobna przedsięwziąć..., nie ubezpieczywszy się ze strony ziemi polskiej, przez zajęcie jej dla przeszkodzenia w tem nieprzyjacielowi". To też obecnie, jeśli jednym z najpierwszych aktów wewnętrznych jego panowania było szlachetne wyzwolenie Kościuszki i ludzki ukaz amnestyjny polski, to przecie towarzyszyło tej łasce wydobycie na oswobodzonych w Tięźniach bardzo dobitnej przysięgi wiernopoddańczej rosyjskiej. Niedość na tem, niemal równocześnie, do najpierwszych czynności międzynarodowych nowego cesarza należały trzy akty uroczyste, ostatecznie grzebiące Polskę. Pierwszym było rozsądzenie, polubownem jego orzeczeniem carskiem, z grudnia 1796 r., dzielnicowych sporów demarkacyjnych prusko-austryackich. Drugim było dopełnienie, pod carską jego powagą, podpisanej w Petersburgu, w styczniu 1797 r., dodatkowej konwencyi rozbiorczej prusko-rosyjskiej, wraz z jednoczesnym tam że akcesem austryackim, stanowiącej właściwe pomiędzy trzema spólnikami zamknięcie zupełnego rozebrania Rzpltej. Wreszcie, po kilku już miesiącach, całokształt umownego aparatu trzeciopodziałowego, ta kwintesencya międzynarodowej mądrości stanu dogasającego stulecia, za zgodą i przy udziale naczelnym Pawła, zyska najwyższą sankcyę prawną, wejdzie z urzędu do europejskiego corpus juris. Stanie się to w lipcu 1797 r., gdy traktaty i konwencye trzeciego podziału Polski, imieniem trzech dworów, petersburskiego, wiedeńskiego, berlińskiego, uroczyście złożone będą w wysokiej Kancelaryi Świętego Państwa Rzymskiego w Ratyzbonie, i „pod dyrektoryalną pieczęcią” Rzeszy wzięte na wieczną rzeczy pamiątkę “ad acta lmperii”. Starożytne imperyum święte rzymskie nacyi niemieckiej, które niegdyś, przed ośmiu wiekami, u szczytu ottonowej potęgi i chwały, było z powinną rekognicyą chrzestną stanęło nad kolebką Polski państwowej, a teraz, na szczeblu najniższym własnej niemocy i znikczemnienia, nad jej trumną udzielało rekognicyi pogrzebowej sprawcom jej zabójstwa, samo na siebie moralny wydało wyrok śmierci. A tu już stał nad niem, wyznaczony przez sprawiedliwość dziejową, mistrz z gołym mieczem, który wnet spuści go na tę tradycyjną uspołecznionej Europy głowę rzymsko-germańską, rzekomą ju ż tylko, bezduszną i spróchniałą, a obróci go także rozmachem straszliwym przeciw rzeczywistym gospodarzom samowładnym sponiewieranego bezprawiem domu europejskiego. I koniec końcem, nie jakim ciś lekkomyślnym porywem wyobraźni, lecz sam ą siłą rzeczy, po złudnem wprzódy, raz po razie, oglądaniu się na tę starą macochę Europę, na tych narzuconych panów swoich, Fryderyka-Wilhelma, Franciszka, czy też, jak obecnie, chwilowego dobroczyńcę Pawła, nie ku nim, ale ku tamtemu ich pogromcy, Napoleonowi, obrócić się będzie musiała wyczekująca swego prawa i zmartwychwstania Polska.

O objęciu władzy przez Pawła i pierwszych jego krokach, wieść pewna, po wątpliwych wcześniej pogłosach, doszła do Paryża drogą na Berlin, w połowie grudnia 1796 r. Wywarła ona silne wrażenie na rządzie dyrektoryalnym. Pierwszym jej skutkiem było przyśpieszone zerwanie tutejszych dylatoryjnych z Anglią rokowań. Nastąpiło brutalne przegnanie Malmesburego, z czem zresztą czekano aż do chwili, gdy flota Hocha wypłynąć mogła na wyprawę irlandzką. Zarazem nastąpiło wstrzymanie gotowanej na Katarzynę dywersji tureckiej, wobec przypuszczalnego teraz zawieszenia posiłków rosyjskich dla Austryi. Równocześnie podjęte zostały niezwłoczne usilne starania, celem bezpośredniego zbliżenia się do Rosyi. Rząd przedrewolucyjny francuski, jak wskazano, wyparłszy się Polski, w osobie Vergenna i jego następców ciągnął tkliwie ku Katarzynie II. Rząd rewolucyjny, jak się rzekło, pomimo przeciwnych pozorów, oględnie z nią się liczył, a w osobie ostatniego Komitetu ocalenia publicznego pokornie podawał jej rękę, odepchniętą przez nią z pogardą. Teraz z kolei rząd dyrektoryalny tem skwapliwiej jął zabiegać o względy łaskawe PawłaI. Zaraz nazajutrz po odebraniu wiadomości o jego wstąpieniu na tron, zwrócił się Reubell osobiście do Sandoza o przyjacielskie pośrednictw o pruskie w sprawie porozumienia francuskorosyjskiego. O to samo również zlecono starać się Caillardowi w Berlinie, prawiąc, całkiem w duchu Vergennówi Segurów, o „interesie handlu naszego, którego stosunki z Rosyą tak długo przerwane i tak silnie podcięte zostały“, o potrzebie wznowienia traktatu handlowego 1787 r. i dawnej zażyłości francusko-rosyjskiej. Zaroiło się w kancelaryach rządowych paryskich od przemyślnych i usłużnych projektów na zyskanie sobie Rosyi za wszelką cenę. Doszło wnet do takich objawów lokajstwa, jak powstrzymanie w druku zbyt prawdomównych wspomnień petersburskich byłego majora rosyjskiego Massona, na rozkaz Reubella, przez policyę paryską. Wszczęte też zostały istotnie przez Berlin najpoufniejsze rokowania między Paryżem a Petersburgiem. Z redagowana przez Caillarda w tym celu nota o „przywróceniu stosunków pokojowych i przyjacielskich“ francusko-rosyjskich, bez żadnej oczywiście ani jedne, słowem wzmianki o drażliwej, szpetnej sprawie polskiej, doręczona została przez przedstawiciela Prus rządowi petersburskiemu. Zarysowały się też stopniowo niejakie objawy pojednawcze, przyczem Dyrektoryat wciąż występował w roli mizernej petenta, Paweł w pysznej postawie łaskawcy. 

Nareszcie, przez „notę ustną“ kanclerza Bezborodki do pośrednika pruskiego, car raczył oświadczyć, iż „nie znajduje się w stanie wojny z Francyą” i gotów jest dopuścić ją do „zbliżenia” w interesie pokoju powszechnego. Raczył też zezwolić na nieurzędowne pogadanki Caillarda z posłem rosyjskim w Berlinie, opryskliwym Kałyczewem, a potem z jego następcą, równie wrogim dla Francyi, całkiem oddanym Anglii, Paninem. Oczywiście Paweł miał jedynie na widoku zdobycie sobie tym tanim sposobem stanowiska medyatora w toczącej się na Zachodzie w walce. Liczył zresztą na rychły przewrót rojalistyczny we Francyi, do której obecnych stosunków republikańskich czuł wstręt urodzonego autokraty. To też przepisywał swemu posłowi rokować z Caillardem jedynie o jak najbardziej ogólnikową umowę względem „zgody“ francusko-rosyjskiej, bez wznowienia traktatu handlowego, a nawet bez przywrócenia z obopólnej reprezentacyi dyplomatycznej w Petersburgu i  Paryżu ale wyraźnie nakazywał wnieść do tej umowy osobny artykuł, warujący, iż poddani w zajem ni, którzy bezpośrednio lub pośrednio poważą się wszczynać zaburzenia w drugiem państwie, ulegną natychmiast deportacyi. „Gdyby zaś – głosiła nadto instrukcya Panina – rząd francuski miał bezczelność (bujstwo) swoją do tego doprowadzić stopnia, iżby uczynił Panu wniosek o zwrocie ziem, przyłączonych do cesarstwa Naszego od byłej Polski, to, uchylając takowy jako niedorzeczny (nieskładnoje), gdyż w tej sprawie stanowimy jedność wspólną i nierozdzielną ze sprzymierzeńcami Naszymi, cesarzem i królem pruskim, w razie dalszego natręctw a uwydatnisz całe głupstwo (nieljepost) podobnych zaczepek i nieuniknione stąd skutki, skoro obrażona zostaje godność Nasza i całość powierzonego Nam od Boga państwa, a w razie dłuższego w tej mierze uporu zerwiesz zgoła układy, donosząc o tem Nam i powiadamiając dwory berliński i wiedeński, celem przedsięwzięcia środków należytych przeciw tak szkodliwym zamysłom”. Dyrektoryatowi francuskiemu, rzecz prosta, ani śniły się podobne okropne „zamysły”. Nie było ich śladu w jego instrukcyach dla Caillarda, którem u zalecano, przeciwnie, dogadzać na wszelki sposób Pawłowi. Wprawdzie niestety niepodobna było zgodzić się na zbyt jaskrawy artykuł „deportacyjny”. Jednak w uchwalonym nieco później przez samychże dyrektorów kontrprojekcie ułożono ten artykuł w dość dobitnem brzmieniu, iż Francya „nie będzie mogła, czy to zewnętrznie czy wewnętrznie, ani pod jakimkolwiek bądź pozorem, dostarczać w rogom (Rosyi) żadnej pomocy”. Starczyłoby to w zupełności na pogrzebanie wszelakich widoków emigracyi polskiej w Paryżu, a dawało miarę, jak mało z nią się liczono podczas niniejszych, bezowocnych zresztą i zakończonych sromotnem fiaskiem, nadskakiwać dyrektoryalnych o względy rosyjskie. 

W kołach wychodźczych paryskich i skojarzonych z niemi związkach krajowych polskich wiadomość o zgonie Katarzyny i życzliwem zrazu wystąpieniu Pawła powiększyła do reszty zupełne pogmatwanie pojęć i dążeń, „magnum chaos”, wedle słów wybitnego wychodźcy, jakie z konieczności istniało śród nieszczęśliwych pogrobowców Rzpltej. Nad Sekwaną trwały w najlepsze opłakane swary dwóch obozów emigranckich. Wciąż nie dawał za wygraną samozwańczy „tryumwirat” deputacyjny, Mniewski, Taszycki, a szczególnie Dmochowski, przypisujący sobie wprost „przelaną w siebie powagą i władzę naczelnika narodowego'’. Przeciwnie, im bardziej skompromitowali sią oni przez ostatnie nierozważne swe działania, im bardziej natomiast zyskiwała na znaczeniu strona przeciwna przez fortunny zwłaszcza obrót sprawy legionowej we Włoszech, tem mocniej zacinali sią w nieprzejednanej fakcyjnej i osobistej zaciekłości. Krzyżowali, jak mogli, robotą Dąbrowskiego. Zniesławiali go, a po równo i Barssa, Wybickiego, wracającego z Lombardyi do Paryża Woyczyńskiego, w podawanych do rządu donosach. Dotkliwiej jeszcze szkodzili w kraju, w przeważnie przez siebie owładniątej sferze tajnej związkowej, gdzie, po wspomnianych aresztach warszawskich z wiosny 1796 r., ster główny ujęła Centralizalicya lwowska. Usiłowali tedy zarazem stawiać ołtarz przeciw ołtarzowi, przeciw legiom włoskim forytować wołoskie, przeciw znienawidzonemu Henrykowi wysuwać dogodniejszego, jak mniemali, Ksawerego Dąbrowskiego. Był w tem, niezawiśle od śmiertelnego grzechu rozdwojenia, w najistotniejszym rdzeniu rzeczy skryty fałsz niesłychany. Cała konspiracya galicyjska i wyprawa wołoska rzekomo godziły w Austryą, i tak też poprostu przez gorących młodych spiskowców tamecznych były pojmowane. W rzeczywistości, przez zakulisowych w Galicyi i Paryżu przywódców właściwych, pod pozorem jakobińskim i powstańczym, obadwa przedsięwzięcia prowadzone były naprawdą w duchu nawskróś austrofilskim. Musiano też ostatecznie uwikłać sią bez ratunku w sidłach paradoksalnego tego fałszu. 

Na schyłku 1796 r., Ogiński, po próżnych u Porty zabiegach, opuścił Stambuł. W podróży powrotnej, od Ksawerego Dąbrowskiego, rozpoczynającego grą własną, nachnioną pewnie od ściany rosyjskiej, dowńedział sią w Bukareszcie o zawiązanej tam poci nim, jako „wodzem naczelnym wojsk polskich i litewskich”, odrębnej konfederacyi wojskowej, gotującej się do najazdu zbrojnego na Galicyę. Z frasobliwą tą nowiną, a wraz z chwyconym w dalszej drodze odgłosem śmierci Katarzyny, przybył Ogiński pod koniec grudnia 1796 r. do Jabłonowa. Tu, w pałacu Waleryana Dzieduszyckiego, jednego z najcelniejszych działaczów roboty patryotycznej galicyjskiej, zwołane zostało walne zgromadzenie tajne Centralizacyi lwowskiej. Było czego zafrasować się nie na żarty. Najezdnicza planta konfederacka wołoska była nietylko jawnem szaleństwem, ale biła srodze w samo sedno ciążącego ku Austryi kierunku, przy którym, w najlepszej zresztą intencyi narodowej, stał wtedy zacny Dzieduszycki, podobnie jak stary Czartoryski, Stanisław Zamoyski, Ossoliński i wielu innych. Z drugiej znów strony, trzeba było koniecznie liczyć się z zapaleńcami spiskowymi we własnym obozie, oraz z wpływową, a stronniczo w sensie antypruskim pokrewną, Deputacyą paryską. Wymyślono tedy w Jabłonowie połączenie ognia i wody. Uchwalono zredagowaną przez jednego z głównych „centralistów”, Wincentego Grzymałę, bardzo niby ostrą a bardzo wymędrkowaną odezwę. Występowano w niej przedewszystkiem ogniście przecim Prusom i pokładanym na nich widokom. Ostro też zwracano się przeciw winowajcy przymierza polsko-pruskiego, Sejmowi Wielkiemu, i jego rzekomej mocy przedstawicielskiej. Jak najsurowiej oczywiście piętnowano całą robotę agencyjną paryską, a tem samem pośrednio opowiadano się za deputacyjną. Zarazem zaś, sposobem nader gwałtownym, lecz całkiem nieokreślonym, grożono aktem rozpaczy, wybuchem insurekcyjnym. „Trzebaż się nam napierać – pomstowała odezwa – konstytucyi pierwszej (3 Maja), której nietylko ci nie bronili, o których ona milczała (t. j. włościanie), ale ani ci, którzy ją dla swojej tylko klasy napisali? Trzebaż nam, na miejsce mówienia za wolnością ludu polskiego i pomiarkowaną szczęśliwością wszystkich, mówić za osłabieniem potencyi nieprzyjaznych królówi pruskiemu (t. j. Austryi, albo i Rosyi) a za zwiększeniem jego? Odmianaż to panowania, czyli dynastyi panujących, nie zaś wolność nasza będą przedmiotem negocyacyi Waszych?... Winni jesteśmy, idąc za impulsyą prawdziwego patryotyzmu, rzetelnego honorująć się w szelkich sposobów, bez obowiązku odpowiedzialności za nierozsądek, który nigdy w układy postępowania, rozpaczą prowadzonego, nie wchodzi”. Tę bajeczną odezwę, quasi powstańczą, w istocie zaś tylko antypruską. austrofilską, a podobnie jak akt konfederacki krakowski z początku t. r., na wsparcie Deputacyi i pogrążenie jej przeciwników obliczoną, dano w oryginale Ogińskiemu dla zaprodukowania jej w Paryżu. Ten jednak, drogę dalszą obróciwszy na Prusy, widział się tam ze swym bratem przyrodnim, Feliksem Łubieńskim, i marszałkiem Raczyńskim, zyskanym i całkiem dla rządu pruskiego. Był też Ogiński w Berlinie u Caillarda; nasłuchał się zapewnień o najpiękniejszych dla Polski zamiarach pruskich. To też, po przybyciu swem do Paryża, w początku lutego 1797 r., wolał zająć tu wygodne stanowisko pośrednie. Trzymając napoły z Deputacyą, napoły z jej przeciwnikami, starał się, z właściwą sobie mieszaniną dobroduszności, giętkości i fanfaronady, występować w roli wraz ugodowej i kierowniczej pośród powaśnionych ziomków tutejszych, jako też ich imieniem wobec rządu francuskiego. Szeroko już wtedy po całej emigracji rozeszły się posłuchy nietylko o objęciu rządów przez Pawła, lecz także o jego pierwszych nadspodzianych dla Polaków względach. Wiedziano o tem w Wenecyi i Medyolanie od samego już początku 1797 r. W Corriere Milanese ukazała się, w połowie stycznia t. r., ręką polską oczywiście podana, korespondencya z Mitawy, z połowy grudnia r. z., o uwolnieniu Kościuszki i współwięźniów petersburskich, wypuszczeniu 14.000 Polaków z Syberyi. Była radość wielka, ale też i zakłopotanie nielada. Było na emigracyi stronnictwo patryotyczne, rachujące się z Prusami, inne z Austryą; jedno poniekąd w bliższym myślowym związku genetycznym z Wielkim Sejmem, wtóre z powstaniem Kościuszki. Lecz nie było tam dotychcżas żadnego, rachującego na Rosyę, dokąd pod koniec był prowadził jeno fatalny ślad Stanisława-Augusta i Targowicy, a teraz dopiero nagle jakaś nowa zdawała się otwierać droga. 

Stropione niepomału niespodzianką petersburską było stronnictw o umiarkowane wychodźcze. Do ostatka jeszcze, wciąż w guście widoków Wielkiego Sejmu, karmiło się ono niepochwytną polsko-pruską, przy udziale francuskim, przeciw Austryi i Rosyi, ułudą wojenną. Teraz próbowało pocieszać się tą jeszcze osobliwszą złudą pokojową, iż, co miał oręż wymódz na Katarzynie, tego może „operacye polityczne... na Pawle dokażą”. Skoro bowiem pod razami Bonapartego „kolos austryacki się obali”, będzie można „kalkulować na związku Prusaka z Pawłem”, którzy, odebrawszy Austryi Galicyę, „wystawiliby państwo (polskie) między sobą pośredniczące”. Jednocześnie poczynano już także „kalkulować”, azali na odbudowanym tą drogą polubowną tronie polskim, zamiast księcia pruskiego, nie osiądzie pożeniony naprędce z infantką saską, sukcesorką korony polskiej, W. Książę Konstanty Pawłowicz. Tego zaś właśnie najczujniej nadsłuchiwały zaniepokojone Prusy. Poseł pruski w Paryżu, Sandoz, starał się w tym względzie ciągnąć za język Wybickiego, prawiąc mu najpochlebniejsze niedorzeczności. Poseł pruski przy dworze wiedeńskim, Lucchesini, niegdy w Warszawie sprawca i zdrajca polsko-pruskiego przeciw Rosyi sojuszu, teraz, wybierając się na poufne spotkanie z Bonapartem, wpadł nagle w lutym 1797 r. do Wenecyi, kręcił się w masce po hucznym przedśmiertnym karnawale weneckim i ciągał za język tutejszych wychodźców polskich. 

Stropione było jeszcze bardziej od przeciwników petersburską nowiną skrajne stronnictw o deputacyjne. Znajdowało się ono wprost w położeniu bez wyjścia, wobec powodzenia sprawy legionowej we Włoszech, świeżych z tej strony srogich Austryi porażek, a teraz, na dobitkę, nieoczekiwanego zjawienia się i postawy Pawła. Śród tak powikłanych okoliczności, zaczęto w emigracyi paryskiej z obu stron, przy pośrednictwie Ogińskiego, iść na zgodę. Pragnęły jej szczerze żywioły umiarkowane; znacznie mniej szczerze „tryumwirat”, wzmocniony w tym czasie przez zdolnego a marnego działacza, przewrotnego Szaniawskiego, przybyłego w lutym z Warszawy od związkowców tamecznych. Z obu stro n zresztą wypatrywano niecierpliwie ukazania się na wychodźctwie wypuszczonych przez Pawła z niewoli petersburskiej wielkich przywódców ostatniego powstania, których powaga przechylić mogła szalę opinii publicznej na emigracyi i w kraju. Czekano na prawicy zwłaszcza poparcia Ignacego Potockiego, ojca wszak przymierza z Prusami, zanim został sternikiem politycznym insurekcyi. Natomiast na lewicy życzono raczej sukursu od mocnej głowy radykalnej Kołłątaja i przemyśliwano nad wydobyciem go z twierdzy austryackiej. Przedewszystkiem jednak obustronnie wyglądano prawowitego Naczelnika narodu, Kościuszki. To też, na pierwszą niepewną wieść o rzekomem wylądowaniu Kościuszki w Hamburgu, zaraz w marcu 1797 r. pobiegli tam z Paryża szukać go i zyskać na wyścigi Dmochowski i Woyczyński, każdy na swoją rękę, od swego obozu. 

Naraz, w początku kwietnia 1797 r. minister spraw zagranicznych, Delacroix, wezwał do siebie Ogińskiego na poufną naradę. Oświadczył mu na cztery oczy, że wobec postępów Bonapartego, marszu jego na Wiedeń, a potężnych też rokoszów gotowanych przez Francyę na Węgrzech, w Chorwacyi, Siedmiogrodzie, nadeszła „chwila najsposobniejsza do działania na rzecz Polski przez rozpoczęcie powstania w Galicyi”. Wprawdzie „Dyrektoryat nie może kompromitować się“ jawnem wydaniem hasła powstańczego Polakom. Poczuwa się jednak do obowiązku uwiadomienia ich, „iż godzina odrodzenia Polski wybiła”. W konkluzyi zażądał Delacroix „złożenia na piśmie planu” powstańczego, w postaci zbiorowej, imieniem wszystkich, obecnych w Paryżu, „kompatryotów” polskich. „Plan” ten musiałby zostać opatrzony w poważną liczbę podpisów, podobnie jak i stosowna odezwa powstańcza do Galicyan. Rzeczą jest niepodpadającą żadnej zgoła wątpliwości, leżącą w prost na dłoni, że Dyrektoryat w chwili niniejszej, powstrzymując rozmyślnie dwie wielkie swe armie od przejścia Renu, ani myśląc o jakiejś eksterminacyjnej wojnie z Austryą, przeciwnie myśląc jak najbardziej o pokoju, a mianowicie o zawarciu go czemprędzej ponad głową Bonapartego na własną rękę, w tym to właśnie najgłówniej celu, jako jeden z atutów do rokowań pokojowych, pragnął mieć w garści autentyczną, czarno na białem, ofertę powstańczą galicyjską. Wobec sensacyjnego wynurzenia ministeryalnego ucichnąć musiały waśnie stronnicze. Nastąpiła tedy zgoda doraźna; poróżnieni bracia na wspólne zebrali się narady. Pułapka była tak widoczna, że poznali się na niej nawet statyści emigracyjni, a podobno właśnie deputacyjni, będący w położeniu najdrażliwszem względem żądanej tak obcesowo akcyi powstańczej w Galicyi. Uradzono odpowiedzieć wcale roztropnie, że podobna „dywersya”, połączona z niemałemi ofiarami, mogłaby tylko przyśpieszyć pokój francusko-austryacki, poczem powstańcy znaleźliby się na lodzie; że zatem podjąć jej niepodobna inaczej, jak mając wprzódy od Dyrektoryatu „rękojmię pozytywną” w sprawie odbudowania Polski. Ale Delacroix, usłyszawszy taką odpowiedź, ostro wsiadł na Ogińskiego. Gniewnie wyrzucał mu „brak zaufania”; groził utratą jedynej okazyi ratunku; wyznaczył kategorycznie trzydniowy termin na dostarczenie sobie wymaganego „planu”. Tułacze nieboracy się ulękli; żądany projekt powstańczy, z pewną, chyłkiem wtrąconą odmianą, złożyli; zabrali się do jego wykonania. Wedle tego projektu miały legie polskie z Włoch, w sile 5 do 6 tysięcy ludzi, przez Dalmacyę przedostać się na Węgry. Złączywszy się tam z wychodźcam i z Wołoszczyzny, miały popierać „rewolucyę” węgierską i mocnić się rekrutem z Polski, „nie zbliżając się atoli – jak zastrzegła ostrożna odmiana redakcy i deputacyjnej – do granic galicyjskich, ani też tem mniej nie wkraczając do wnętrza tej prowincyi”. Szczególniejszy ten projekt powstania polskiego na Węgrzech aprobowany został bez żadnej trudności przez Dyrektoryat, któremu wszak nie szło o rzecz, lecz jedynie o jej pozór. Zarazem Delacroix udzielił Ogińskiemu żądanych paszportów na wyjazd do kwatery głównej Bonapartego, dla wszczęcia właściwych kroków przygotowawczych. Pod wrażeniem rzekomego tego sukcesu wybierano się już zbiorowo w drogę. Wystosowano też odpowiednią odezwę do „obywateli galicyjskich”, między innym i także do Czartoryskiego, Zamoyskiego, Dzieduszyckiego a nawet Ignacego Potockiego, uwydatniającą mimowoli całą dwuznaczność chybionego w samem założeniu przedsięwzięcia. 

A liści nagle, tegoż samego dnia, w połowie kwietnia, nadbiegł do stolicy kuryer od Bonaparte go z wiadomością o zawartym rozejmie. Przecinało to znienacka wszelkie rachuby i widoki paryskie. Jeszcze przez dni kilka można było się łudzić, gdyż zaskoczony Dyrektoryat teraz na gwałt pchnął armie reńskie naprzód, by w ostatniej jeszcze godzinie pacyfikacyę ratować dla siebie. Ale wybrano się z tem zapóźno. Niebawem od Bonapartego otrzymał Dyrektoryat zawiadomienie o podpisanych preliminarzach i musiał, zgrzytając zębami, udzielić swej ratyfikacyi. Tem samemi fikcya powstańcza węgiersko-galicyjska na szczęście upadła z kretesem. Ale rzetelniejsi idealiści wychodźctwa nie chcieli tak łatwo dać za wygranę. Wybicki zwłaszcza, zapalony do tak pięknie zapowiadającej się, jedynej dotychczas realnej roboty legionowej we Włoszech, pragnął wyzyskać ją niezwłocznie. Pragnął mianowicie oprzeć na niej piastowaną oddawna, nawiązywaną do niej właściwie od początku, w pierwotnych swoich i Dąbrowskiego projektach, sprawę wznowienia reprezentacyi narodowej polskiej, przez zwołanie zawieszonego Sejmu Wielkiego do Lombardyi, pod opieką broni legionowej. Urzeczywistnienie tej myśli w porze obecnej uznawał za tem bardziej pożądane i pilne, iż w zawartych preliminarzach leobeńskich zapowiadane były dalsze układy o pokój ostateczny i powszechny. Owóż w tych układach mogłaby o przynależne sobie prawa upomnieć się taka wrcielona reprezentacya legalna Rzpltej. Pomimo oporu mężów Deputacyi, zaklętych przeciwników majowego Sejmu, Wybicki prośbą, naleganiem i kompromisowemu ustępstwami w szczegółach, pod koniec kwietnia, w dwa tygodnie po tamtej nieudanej pierwszej odezwie względem powstania polskiego na Węgrzech, wymógł wyprawienie do kraju odezwy powtórnej, względem przedstawicielstwa polskiego we Włoszech. „Przybycie obywateli cnotliwych, – głosiło to drugie pismo zbiorowe paryskie- mających ufność narodu i godnych konsyderacyi powszechnej, do Włoch, w najlepszym czasie, uformować może reprezentacyę narodową, której potrzeba ile jest gwałtowną, wątpić o tem niemożna. Spodziewać się trzeba, że rząd tutejszy skutecznie słuchać jej będzie i protegować oną w Lombardyi zaleci”. Odezwa była nastrojona dość oględnie i warunkowo. Adresowana była nie bezpośrednio do Stanów sejmowych, lecz ogólnie „do współziomków, w kraju pozostałych, a mianowicie do ks. Adama Czartoryskiego, Ignacego Potockiego, Małachow skiego etc. etc.“, z położeniem nazwiska marszałka sejmowego na dalszem dopiero miejscu. Zresztą odezwa wyrażała się w sposobie o tyle kompromisowym, iż nie przesądzała bezwzględnej tożsamości byłego Sejmu a przyszłej reprezentacyi.

Mimo to przecie rzecz cała szła bezwarunkowo wbrew prądom deputacyjnym. W Deputacyi zwalczano myśl sejmową nietylko dla niepozbawionych pewnej słusznej podstawy zastrzeżeń zasadniczych przeciw dziełu majowemu, przedawnionemu już poniekąd duchowo, prześcigniętemu przez wypadki, przeważonemu przez dzieło insurekcyjne kościuszkowskie. Zwalczano tam tę myśl dla pobudek czysto fakcyjnych, z obawy przed unicestwieniem roli i wpływów swoich a wygórowaniem przeciwników, z chwilą objęcia steru sprawy emigracyjnej i wszystkiej narodowej przez odrodzoną powagę Sejmu. Tutaj też sklecona po wierzchu wnet pękła zgoda; napowrót dawna rozgorzała scysya. Wycofał się niebawem z całej afery niefortunny medyator Ogiński. Deputacya zrazu skrycie i urywkowo, potem na całej linii ostrzejszą niż kiedykolwiek stronniczą wznowiła kampanię, siląc się w szczególności przed swojską opinią wychodźczą i domową, jako też przed rządem francuskim, na zohydzenie projektu sejmowego i jego zwolenników. Ci znów starali się ze swej strony jak najmocniej popierać ten projekt w kraju, a zwłaszcza w Paryżu. Tu w ministeryum gorliwie wspomagał ich przyjazny Francuz, wspomniany Bonneau, były konsul generalny w Warszawie, świeżo wypuszczony z niewoli rosyjskiej. Zwołanie Sejmu Wielkiego na emigracyi w bezpośrednim było związku ze sprawą zapewnienia Polsce stosownego przedstawicielstwa na przewidywanym kongresie pokojowym. Tę sprawę kongresową, tak ściśle złączoną z sejmową, Wybicki wraz  przyjaciółmi przełożył Dyrektorya to i w obszernej „Zapisce o sposobie udzielenia narodowi polskiemu uczestnictwa w rokowaniach pokojowych“, podanej umyślnie w samą pamiętną rocznicę 3 maja 1797 r. Nie nawiele to jednak się zdało. Zapiska poszła do kosza i pozostała bez odpowiedzi. Dyrektoryatrów niemało całą nieboszczkę Rzpltę, ile o Sejm jej się troszczył; wszelkie w tym względzie przełożenia, jako próżne i niewygodne natręctwo wzgardliwym wzruszeniem ramion zbywał; a we wzajemnem zjadaniu się emigracyjnem aż nadto pozorów do umycia rąk od spraw y polskiej znajdował. W maju 1797 r., z poleceniami od Wybickiego, Barssa i towarzyszy, wyjechał do Medyolanu Wielhorski, by pozyskać wpływowych emigrantów weneckich dla spraw y sejmowej a zarazem przyjść z sukursem Dąbrowskiemu w legionowej. Po dłuższych jeszcze daremnych nad Sekwaną mitręgach, sam poczciwy optymista Wybicki, zrażony do obojętnego rządu, zjadliwego poswarku i bezpłodnego fatyganctwa paryskiego, a z nadarzonej pomyślniejszej napozór konjunktury zaraz nowe snując nadzieje, postanowił również wybrać się do Włoch. Udawał się do jedynego człowieka, który, wedle prostego jego rozumienia, cośkolwiek dotychczas istotnie dla Polaków sprawił, do generała Bonapartego; do powstałych tam z jego ręki legionów polskich; do ich twórcy i wodza, Dąbrowskiego.

II.

Dąbrowski, na postoju w Palmanovie, rozogniony tryumfalnym przed sobą widokiem pochodu Bonapartego na Wiedeń, a na dobitkę, jakby ostrogą ukłóty nadbiegłym z Paryża niejasnym odgłosem ministeryalnego „planu" powstańczego, porwał się, jak w skazano, z energicznym, nie węgierskim, lecz wręcz galicyjskim, planem własnym i gnał z nim bryczką pocztową do kwatery głównej. Ale już w Yillachu ugodziła weń gromem całkiem pewna „najnieszczęśliwsza dla nas wiadomość” o zawartym rozejmie i preliminarzach pokojowych. Potwierdził mu ją napotkany generał Massena, który z umową leobeńską od Bonapartego udać się miał do Paryża. „Można sobie wyobrazić, – słowa są Dąbrowskiego – jak mi było na duszy.,. Ale moje przysłowie (jest), iż należy zawsze wykonać myśl swoją pierwszą i niczem nie dać się zniechęcić. Puściłem się tedy dalej w drogę. Spotkałem Bernadotta z całą jego dywizyą, który wedle zawartego traktatu już w tył ustępował. Gadał mi on o służbie francuskiej, o nagrodzie za gorliwość naszą: ani słowa o Polsce, ani słowa o naszej ojczyźnie. WG razu spotkałem Bonapartego. Był gotów do wyjazdu. Miał nazajutrz przez Trydent udać się do Medyolanu. Cała armia była w pełnym odwrocie, dając miejsce Austryakom. Poszedłem natychmiast do Bonapartego. Rozśmiał się na mój widok. Cieszył się, że w tak krótkim czasie zdążyliśmy tak dobrze i mocno zorganizować się. Po różnych dyskursach, spytałem go o los Polski, o nasz los, szczególniej zaś, czyli mamy nadzieję kiedyś przez jego traktaty ujrzeć oswobodzoną ojczyznę naszą? Odrzekł mi: „Zapewnij spółrodaków swoich, iż nie powinniby tracić męstwa i nadziei. Traktat powszechny jeszcze nie zawarty i długo nie pozostanie pokojem. Co się Legii tycze, osobiście o was troskać się będ(ę)“. Nie było więc co robić. Pokazałem mu mój plan. Przeczytał go i rzekł: „Szkoda, że nie może być wykonany; ale będzie jeszcze dość na to czasu“. Zapewne, była to odprawa, lecz nieunikniona. Nie było w niej nic, prócz twardej prawdy, z samego składu rzeczy płynącej, bez wykrętów, a nawet nie bez szczerej życzliwości. Nie było ani krzty bezecnego, prowokatorskiego fałszu dyrektoryalnego. Co więcej, odprawa w tym wypadku była raczej dobrodziejstwem. Jasną bowiem jest rzeczą, że planowane przedsięwzięcie partyzanckie, czy to w niedorzecznej postaci węgierskiej, czy też logiczniejszej galicyjskiej, było prostem szaleństwem, prowadzącem niechybnie do rzezi i zguby. 

Po wyjeździe Bonapartego tejże nocy z Grazu, nazajutrz omal nie wpadłszy w ręce nadciągającym już Austryakom, wydostał się z miasta Dąbrowski i powrócił znękany do swych legionistów. W parę dni potem miał przynajmniej to zadośćuczynienie, że mógł ich zaprezentować Bonapartemu przybyłemu na Tryest do Palmanovy. „Grenadyerzy nasi stanęli w paradzie. Chwalił bardzo naszą postawę i konduitę, o której z Mantui, Medyolanu i t. d. tyle (pochlebnych) otrzymał raportów”. Najpierwsza to, w Palmanovie, 30 kwietnia 1797 r., była parada żołnierza polskiego przed wielkim wodzem, pod którego okiem później w krwawych potrzebach Friedlandu, Somosierry, Wagramu, Borodina, Lipska, ten żołnierz właściwą sobie, nieustępują niczyjej, okaże dzielność. Skorzystał z tej sposobności Dąbrowski, by ponowić prośbę o możliwe zjednoczenie całego legionu z kwaterą główną w Bolonii. Otrzymał w zasadzie zgodę, lecz zarazem rozkaz udania się z legionistami do Trevisa. Tam też posunął się, w początku maja, wraz z nadeszłym batalionem Kosińskiego, dla spółdziałania akcyi, podejmowanej przeciw Wenecyi, a mianowicie dla odcięcia wody słodkiej miastu. 

W rzeczy samej, już wtedy w pełnym była toku gra podstępna, zabójcza, godząca w nieszczęśliwą republikę. Kilmaine, wedle otrzymanych zgóry skazówek, przez szefa sztabu jazdy, kierownika biura tajnego armii, niecnego generała Landrieux, nawiązał stosunki z „jakobinami weneckimi. Rwali się oni do zrzucenia jarzma nędznej swej oligarchii, do zdemokratyzowania swej ojczyzny; lecz śród nich, obok spiskujących zapaleńców patryotów, nie brakło też płatnych zdrajców. Już w marcu 1797 r. wybuchła na Terra Perma insurekcya ludowa przeciw Wenecyi, popierana skrycie przez Francuzów. Z kolei, staraniem rzekom ego sługi Signorii, a zaprzedanego Francuzom spryciarza, proyeditora Battaglii, w końcu t. m. i początku kwietnia wybuchła niby rządowa kontrinsurekcya. Poduszczone rozmyślnie chłopstwo rzuciło się na Francuzów, przyczem w Salo wyrżnięta została setka grenadyerów legionowych polskich, ciągnących pod porucznikiem Jackowskim z zakładu medyolańskiego do Dąbrowskiego do Mantui. Tego jednak jeszcze nie starczyło. Trzeba było dobitniejszego pretekstu, w chwili, gdy losy Wenecyi ważyły się na naradach leobeńskich. Owóż w tej samej właśnie chwili, w przeddzień podpisania tam preliminarzów, a w drugie święto wielkanocne, tutaj, w Veronie, gwałtowne wybuchły rozruchy, połączone z powszechną rzezią Francuzów. Oczywiście niebawem nastąpił nieunikniony krwawy odwet francuski. I wtedy to, w wyprawie karnej przeciw zbuntowanej Veronie, miał uczestniczyć i zginąć wybitny oficer i patryota polski, wicebrygadyer Liberadzki Klemens. Ognisty Podolak, wtajemniczony w przygotowania przedpowstańcze, umiał z pod zaboru rosyjskiego przedrzeć się do insurekcyi. Ulubieniec Kościuszki, który swe rozkazy adresował do niego: „mój kochany i waleczny majorze”, był w tedy wyprawiony w pół tysiąca koni, z batalionem strzelców, na partyzantkę powstańczą na Wołyń i Ukrainę. Dzielnie z tej niebezpiecznej wywiązał się wyprawy i po raz wtóry cało z rosyjskiej wydobył się matni. Po upadku powstania narodowego, wyszedł zrazu na Wołoszczyznę. Stamtąd udał się do Francyi, dostał się w Paryżu do radykalniejszych kół wychodźczych, uczestniczył z niemi w założeniu Deputacyi paryskiej. Wnet jednak, w emigracyjnych paryskich nie smakując swarach, opuścił stolicę i trafił aż do cichego Avignonu, gdzie z kilku jeszcze rodakami wdał się w niezdrowe, zabobonne dziwactwa iluminatów tamecznych. Dusza przeczysta, skrajniejszych raczej pojęć, a wraz szczególniejszego jakiegoś mistycznego zakroju, trzymał się on dotychczas zdała od Dąbrow skiego i jego legii. W końcu jednak, zmęczony widać mętnem cudactwem „braci iluminatów", zapalony odgłosem świetnych czynów Bonapartego, Liberadzki teraz właśnie zjechał z Avignonu do Włoch. Stawiał się – jak pisał Dąbrowskiemu – „dzielić (jego) prace i niebezpieczeństwa". Przybywszy do Medyolanu, „wcale na zsiadaniu... uwiadomiony, iż kilkadziesiąt Polaków legło na placu wczoraj przez zbuntowanych Wenecyanów, a obywatele Lombardyi mścić się chcą“, objął natychmiast, z rozkazu Kilmaina, w zastępstwie Konopki, dowództwo nad wyprawionym nad Gardę oddziałem legionowym. Gdy zaś tymczasem przypadły nadomiar krwawe zamieszki w Veronie, Liberadzki, nie widziawszy się jeszcze z Dąbrowskim, z którym zresztą chwilowo pewne różniły go zatargi, na czele kilkuset Polaków z zakładu medyolańskiego, uderzył z własnej ochoty na „buntowników” veroneńskich. Lecz u wrót Verony, od pierwszej, przepowiedzianej mu pono, jeszcze na wyjezdnem z Avignonu, padł kuli w potyczce przy Crocebianca. „Tu mszcząc się na mieszkańcu praw ludzkich pogardy, Szedł w sławie na wyścigi Sarmata z Lombardy... I rycerz, co odwagą w swej ojczyźnie słynął, Walcząc mężnie za swoją, za cudzą tu zginął”. Tak w najlepszej wierze, piórem koleżeńskiem pieśniarza legionisty, upamiętniona została śmierć Liberadzkiego pod Veroną, choć był to w rzeczywistości najwcześniejszy niejako, smutny symbol ofiary tylu Polaków, poległych później podobnie, za sprawę niedobrą, przeciw powstańcom hiszpańskim. 

Wkrótce potem, z końcem kwietnia 1797 r., załoga statku francuskiego została napadnięta, jej kapitan zamordowany w samym porcie weneckim. Teraz nareszcie, napozór w imię sprawiedliwej pomsty, a naprawdę w myśl tajnej zmowy leobeńskiej, mogła rozpocząć się egzekucya francuska na rzeczypospolitej św. Marka. Rzecz ułatwiona była zarówno przez nikczemność patrycyatu, jak i ślepotę jakóbiństwa weneckiego. W oszołomionej przez groźby francuskie Signorii porzucono wszelką myśl obrony, do której przecie nie brakło środków w znacznem jeszcze wojsku, artyleryi, flocie, samem położeniu nieprzystępnem. Tę obronę konającej Wenecyi przez chwilę obcym chciano powierzyć najmitom, generałowi Komarzewskiemu, byłemu doradcy wojskowemu Stanisława Augusta, albo też, śmieszniej jeszcze, fałszywemu szlachcicowi polskiemu, zaprzedanemu Austryi Nassauowi. Tymczasem w otumanionym przez podszepty francuskie obozie radykalnym miejskim zabrano się do porachunków domowych. Rozpędzono osławioną Radę Dziesięciu; uwięziono trzech inkwizytorów; obalono nienawistny i nędzny rząd arystokratyczny, ale razem i samą republikę. Rewolucyjny ten przewrót natychmiast, w połowie maja, zatwierdzony został przez bezradnego, zgrzybiałego dożę i zebraną po raz ostatni, drżącą ze strachu Wielką Radę, gdzie na kilkuset patrycyuszów ani jeden głos męski się nie podniósł. Powstał nowy, wzorem lombardzkim, rząd tymczasowy we wszechstanowej Radzie municypalnej. Nowa, ludowładcza stanęła Republika wenecka, rzekomo odrodzona i swobodna, w istocie, po kilkomiesięcznem ledwo trwaniu, mająca zapaść się w nicość i niewolę. Zresztą już obecnie, w pierwszej zaraz chwili, musiała ona zacząć od „zaproszenia" do siebie wojsk opiekuńczych francuskich, od wpuszczenia ich do nietkniętej nigdy wiosłem wroga laguny. Musiała nazajutrz zawrzeć z Bonapartem tajny układ „pokojowy", warujący „zamianę terytoryów", t. j. zabór i podział odwiecznych posiadłości swoich. Mróz przechodził zapewne po patrzących na tę tragikomedyę wychodźcach polskich w Wenecyi, tak ich zwłaszcza w gruncie, jak Piotr Potocki i bliżsi jego towarzysze, zachowawcach republikanckich. Istotnie, w niniejszej agonii weneckiej aż nadto do wczorajszej polskiej było podobieństwa. Aliści i tutaj z czynnym zabłąkać się miał udziałem Polak niepospolity, zapalony i zacięty Sułkowski. Równie świetnie jak dotychczas, odznaczył się on w ostatniej przeciw Austryakom kampanii, naprzód we wstępnem przy Massenie skrzydłowem na nich natarciu, potem w bitwie pod Tagliamentem i w dalszym przy kwaterze głównej za arcyksięciem pościgu. Był też dopiero co gorzkim, ironicznym świadkiem naocznym niefortunnej Dąbrowskiego w Grazu odprawy. Jednak z kolei chętnie wziął on teraz na siebie, pospołu z drugim adjutantem wodza naczelnego, Junotem, okrutną od Bonapartego o egzekucyjną do Wenecyi inisyę. Zawiózł dywizyi Hilliersa rozkaz opanowania miasta i sam uczestniczył w tej operacyi. Zajął się mianowicie tutaj gorliwie rozdmuchaniem „drogocennej iskry... ducha rewolucyjnego". Bratał się serdecznie ze szlachetnym i, jak Dandolo, plebejuszami weneckimi, ale też nieświadomie z niejednym wierutnym prowokatorem. Twardą stopą po ukorzonych tutejszych, jak po swoich pragnąłby targowickich, deptał patrycyuszach, „zdolnych jedynie- jak z mściwą pogardą donosił stąd Bonapartem u – udawać i zdradzać", wiedzionych pokorną trwogą o tłuste latyfundya swoje na Terra Ferma, jak tamci o ukraińskie i litewskie. A zgoła nie zdawał sobie sprawy, że nie wolności tutaj on służył, ale przemocy, że był tu tylko narzędziem, że tu jego, Polaka, nie było miejsce. 

Tymczasem, niezawiśle od zmiennego biegu wielkich spraw wojenno-politycznych, poczęte na uboczu nikłe dzieło legionowe polskie samo przez się nie przestawało rozrastać się, tężeć i poważnieć. Wieść o niem wnet gruchnęła szeroko po całem wychodźctwie i wszystkich dzielnicach byłej Rzpltej. Rozchodziła się stosunkowo najłatwiej po Wielkopolsce i Mazowszu, aczkolwiek i tam surowo tłumiona była przez dwulicowy rząd pruski, przychylny napozór, pogodzony z Francyą, lecz zapatrzony bacznie na współrozbiorców, a niespokojny o własne nabytki terytoryalne i militarne polskie. Przenikała niewstrzymanie, wbrew najczujniejszem u policyjnoszpiegowskiemu dozorowi biurokracyi austryackiej, do obojga Galicyi, skąd wszak niemal wyłącznie płynął żywy potok szeregowca legionowego Docierała podziemnemi sposoby, pomimo szafującej kaźnią i Syberyą represyi władz rosyjskich, aż do głębin Litwy i Podola. Wszędzie tam, po Warszawie i Poznaniu, Krakowie i Lwowie, Wilnie i Łucku, a i zdała od środowisk miejskich, po cichych dworach obywatelskich na zapadłym partykularzu, potajemnie odbierane były i z gorączkowem czytywane uniesieniem jędrne odezwy medyolańskie Dąbrowskiego. A wraz z jego dobrze znanym swojskiem nazwiskiem, po raz pierwszy wtargnęło do świadomości narodowej dźwięczne cudzoziemskie bajecznego „boga wojny”, na którego czyny i pełnomocnictwo on się powoływał, którego młodej sławie rzecz swoją powierzał, wielkie nazwisko Bonapartego, nowożytnego „Neoptolema”, jak wtedy, w kształconej na dziejach klasycznych Polsce, nasampierw wymawiano egzotyczne imię chrzestne Napoleona. Wybierali się też chyłkiem zewsząd, pojedyńczo lub gromadnie, biedujący w kraju dawni oficerowie armii sejmowej i kościuszkowskiej, a i dorastająca młódź szlachecka, z zamarłego domu niewoli na zakazaną, niebezpieczną, najeżoną trudnościami, wyprawę ochotniczą do huczących chwałą rycerską i hasłem odboju ojczyzny, dalekich, cudownych ziem włoskich, na „hesperyjskie pola i Tanaru brzegi, zbrojnemi lechickiemi okryte szeregi”. Ciągnęła szlachta polska do polskiego chłopa, skupionego już koło chorągwi legionowej. Spieszyła prowadzić go i dzielić jego losy. A tego chłopa tutaj coraz większa kupiła się liczba; nie mieściła się już w jednym legionie; należytej, pełniejszej domagała się organizacyi, umożliwionej właśnie przez rozpoczęty nareszcie, obfity przypływ niezbędnego żywiołu oficerskiego. 

Radował się tym sukcesem Dąbrowski, lecz tem większe brał na siebie obowiązki i kłopoty. Nazajutrz po dotkliwym zawodzie leobeńskim, niełatwą było rzeczą zyskiwać od Francyi i Bonapartego podstawy i środki do dalszego gruntownego rozwinięcia formacyi legionowej. Co więcej, ciężki ten zawód mógł łatwo złamać doszczętnie świeżą, ledwo zaszczepioną, legionową gałązkę, na której zgubę dybały wrogie wpływy nietylko potęg obcych, lecz także szkodników domowych, zawistnych siewców niezgody i zniechęcenia. W rychle otrząsnąwszy się po niespodziance preliminarzów pokojowych, Dąbrowski niezrażony zarał się do dalszej roboty organizatorskiej. W Trevisie zgłosił się do niego jeden z pierwszych śród przybyłych z kraju ochotników, znany mu dobrze z insurekcyi, kapitan artyleryi Axamitowski Wincenty, rodem z Podola, mający niejakie stosunki z Rosyą i dworem Stanisława-Augusta. Axamitowski swego czasu, po poddaniu się Kamieńca Rosyanom, wstąpił do wojska rosyjskiego i zyskał tam rangę premier-majora. Potem stawił się do insurekcyi i przeznaczony był do dywizyi Dąbrowskiego, lecz spotkał się z nieufnością i oporem kolegów. Sam Kościuszko wtedy, w ostrem doń piśmie, zarzucał mu „przywiązanie do Moskali”, okazane czasu poprzedniej kampanii ukrainnej. Był to sprytny karyerowicz, amator tajnych dróg protekcyjnych, wielki potem dygnitarz masoński, niepewny, krętacki charakter, lecz zdatny oficer, najstarszy przed powstaniem z całej byłej artyleryi koronnej kapitan, doskonały swej broni znawca. Przedstawił on teraz Dąbrowskiemu rzeczowy projekt utworzenia przy legionie artyleryi polskiej. Dąbrowski niezwłocznie wystosował z Trevisa, w początku maja, obszerne pismo do Bonapartego. Donosił o zebraniu pięciu tysięcy legionistów, o przybyciu kilkunastu oficerów wszelkiej broni z Polski, dokąd „mimo przeszkody, stawiane przez tyranię, dotarła wieść o powstającej pod Twoją, generale, opieką legii polskiej”. Żądał dopełnienia jej organizacyi, ustanowienia przy niej, obok batalionów pieszych, również oddziałów jazdy i artyleryi. Żądał „udoskonalenia korpusu, który protekcyi Twojej winien swe istnienie, gdyż wątpić niepodobna, iż ludzkość Twoja nie pozwoli Ci opuścić nas w chwili krytycznej, gdy okoliczności zdają się sprzysięgać na zgubę ojczyzny naszej”. Odkrywał zarazem wewnętrzne swe niepokoje, obawę o upadek ducha śród nowozaciężnych, lub nawet o dezercyę. Albowiem, pod wrażeniem, „wywołanem w umyśle żołnierzy polskich przez zawarcie pokoju z cesarzem, pierwotna, podczas marszu naprzód, powszechna wesołość w szeregach całkiem zginęła, a miejsce jej zajął smutek ponury, płynący ze świętych uczuć patryotycznych, lecz zwiastujący skutki opłakane. Dla zabieżenia im, zechciej, generale, odmienić nasz punkt zborny, odsunąć nas od granic niemieckich, aby żołnierz mógł wzwyczaić się zwolna do twardych wymagań konieczności”. 

Zgodnie z tem ostatniem, poufnem swem życzeniem, odebrawszy w dni kilka stosowny rozkaz dyzlokacyjny Bonapartego, Dąbrowski, w drugiej połowie maja, przeniósł swą kwaterę główną z Trevisa wstecz do Bologni. Zastał tutaj chmarę rodaków wychodźców, przeważnie uszłych z Wenecyi od zamieszek tamecznych, Potockiego Piotra, Sołtyka, Trzecieskiego, Łaźnińskiego i wielu innych. Byli oni do niedawna sztucznie zjednoczeni pod deputacyjną komendą, lecz teraz już pomiędzy sobą srodze zwaśnieni, zróżniczkowani na „dwie partye”. Skrajniejsza, nieprzejednana, „patryotyczno-demokratyczna”, pod wodzą Łaźnińskiego, zajadle zwalczała umiarkowańszą, „arystokratyczno-rojalistowską”, a równocześnie w miarę możności podkopywała samą robotę legionową i nienawistnego jej twórcę. Ale tutaj też odebrał Dąbrowski nadspodzianie dobrą nowinę. Przysyłał ją dawny jego podkomendny, kapitan Szymon Białowiejski, ongi posunięty przez niego na szefa batalionu podczas powstańczej wyprawy wielkopolskiej, potem ochotnik w armii nadreńskiej francuskiej pod Pichegru, wyprawiony przez Moreau do Paryża, za ciągnięty tam do przeznaczonego przeciw Anglii korpusu, uczestnik nieszczęśliwej pod Hochem wyprawy do Irlandyi. Donosił on teraz Dąbrowskiemu z Lille, iż za zezwoleniem ministra Petieta zebrał w zakładzie tamecznym około tysiąca jeńców polskich, z którymi śpieszy połączyć się z legią. Tym sposobem liczba rozrządzalnego obecnie rekruta poza szósty wykraczała tysiąc, dostarczając gotowej podstawy do pełnej w dwóch legionach organizacyi. Nie zwlekając dłużej, Dąbrowski, w końcu maja 1797 r., udał się do Medyolanu, celem ostatecznego wyrobienia takiej organizacyi u wodza naczelnego, który od początku tego miesiąca przebywał naprzemiany w stolicy Lombardyi oraz na w illegiaturze w położonym opodal pałacu Crivellich w Mombellu. 

W Medyolanie zastał Dąbrowski około trzydziestu oficerów, którzy szczęśliwie przekradli się z Polski, a po drodze, podobnie jak przedtem on sam, od napotykanych dowódców francuskich nadzwyczaj życzliwego doznali przyjęcia i czynnej pomocy. „Obyśmy mogli Wam kiedyś okazać, – tak zaraz z serdeczną odniósł się podzięką do Hocha, Championneta, Kellermanna – że niewdzięczność nie jest wadą Polaków i że słodkim dla nas będzie obowiązkiem w trwałej zachować pamięci, iż w generałach francuskich znaleźliśmy prawdziwych w nieszczęściu przyjaciół”. Widział się natychmiast z Bonapartem, przybyłym właśnie na dzień jeden z pobliskiego Mombella. Rozmówił się z nim pomyślnie w głównych sprawach organizacyjnych i nominacyjnych; przedstawił mu osobiście wszystkich nowo przybyłych z kraju rodaków. Spotkał się tu również z nadbiegłym z Paryża Wielhorskim, wziął go sobie do pomocy i stale odtąd szedł z nim ręka w rękę. Ale natknął się także w Medyolanie na nieciekawego, jak się rzekło, Łaźnińskiego i innych fakcyjnych i osobistych swych wrogów. Wyprzedziwszy tutaj Dąbrowskiego, starali się oni wszelkim sposobem podkopać go u wodza naczelnego. W tym celu usiłowali podjudzać przeciw Dąbrowskiemu niechętnych mu Francuzów i Włochów. Usiłowali też oprzeć się na byłym jego z insurekcyi podkomendnym, przysłanym teraz z Paryża staraniem Deputacyi, z gorącem poleceniem od Delacroix do Bonapartego, byłym staroście śremskim i generał-majorze milicyi poznańskiej, Józefie Niemojewskim. Przedewszystkiem zaś opierali się w tych knowaniach na wpływowym w kwaterze głównej francuskiej Sułkowskim. I oto nagle, nazajutrz po wniesieniu na piśmie szczegółowych swych przełożeń i wniosków do wodza naczelnego, odebrał Dąbrowski stamtąd najniespodzianiej odmienną z gruntu rezolucyę. Stanowiła ona o  przynależności artyleryi polskiej do wojsk cyzalpińskich, o wprowadzeniu do ubioru legionowego kolorów lombardzkich. Na dobitkę zaś, nadesłana zamiast podanej przez Dąbrowskiego lista nominacyjna, podpisana przez Bonapartego, a cała pisana własną ręką Sułkowskiego, dowództwo faktyczne obu legii oddawała tymczasowo Strzałkowskiemu i Niemojewskiemu, z zawieszeniem szefostw legionowych „aż do nowego rozkazu”, z uchyleniem przedstawionego do szefostwa Wielhorskiego „aż do dalszych o nim informacyi”, oraz oczekiwanego w rychle Rymkiewicza, z pominięciem żądanego dla Tremona miejsca i awansu i t. p. Był to cios podwójny, dla samej sprawy legionowej i dla jej przewodnika. Autorytet Dąbrowskiego zostałby tym sposobem podważony tak dotkliwie, jego stanowisko naczelnika oraz stosunek do własnego dzieła i podwładnych tak na wskroś zwichnięte, iż nie byłoby stąd innego dlań wyjścia, zwłaszcza przy charakterze jego twardymi na punkcie honoru wojskowego drażliwym, jak prędzej czy później usunąć się zupełnie. O to zaś głównie chodziło pokątnym sprawcom niespodzianki niniejszej, o pozbycie się Dąbrowskiego, utrącenie go za wszelką cenę. 

Ale on tak łatwo nie dawał wysadzać się z siodła. Założył odrazu pod adresem Bonaparte go mocny protest listowny przeciw otrzymanej niepomyślnej rezolucyi, „niezgodnej z artykułami kapitulacyi mojej z rządem lombardzkim”, jako też z „ustnemi przyrzeczeniami”, udzielonemi mu od samego wodza naczelnege w niedawnej z nim rozmowie. Gdy jednak Bonaparte już tymczasem opuścił Medyolan, konieczną była natychmiastowa u niego interwencya, nie pisem na, lecz osobista. Dąbrowski na pierwszy ogień posłał przybyłego niedawno z Paryża, wymowniejszego od siebie, Józefa Wielhorskiego. Przedstawił go Bonapartemu sam życzliwy, a nieco o Sułkowskiego zazdrosny, Berthier i zaraz doniósł Dąbrowskiemu, iż „wódz naczelny pragnie go widzieć i zapewnić o swoim szacunku i zaufaniu”. „Odkrywszy dopiero całą kabałę, – tak pod świeżem wrażeniem, więc z jednostronną poniekąd, choć zrozumiałą goryczą, nie miłe te przeprawy opisywał Dąbrowski – a zwłaszcza, iż Sułkowski stoi na jej czele, nie straciłem przecie odwagi. Pojechałem z Wielhorskim do M om bella, do Bonapartego. Przełożyłem mu sprawę. Oświadczyłem, że musi tam być w jego otoczeniu ktoś przeciw nam nastrojony. Pokazałem mu listę, przez niego podpisaną, i wyjaśniłem różnice pomiędzy nią a listą przeze mnie od niego żądaną. Rozmawiał długo ze mną i Wielhorskim. W reszcie kazał przynieść atrament i pióro... i podpisał moją listę. Uznała rtyleryę za korpus polski. O umundurowaniu nic nie orzekł; powiedział tylko, że zależeć to będzie od mego układu z rządem lombardzkim. Zostaliśmy u niego na obiedzie, poczem weseli i ukontentowani powróciliśmy do Medyolanu”. Ustalona została niezwłocznie, w początku czerwca 1797 r., wymagająca jeszcze sankcyi nowego rządu cyzalpińsko-lombardzkiego, organizacya ostateczna korpusu polskiego. Korpus zorganizowany został w dwóch, pod komendą naczelną Dąbrowskiego, legiach trzy batalionowych, z szefostwem w pierwszej Wielhorskiego a zastępczo Strzałkowskiego, w drugiej Rymkiewicza a za jego nieobecności Kosińskiego, z zachowaniem szeregowego i oficerskiego munduru polskiego, z uznaniem w zasadzie przynależności artyleryi własnej polskiej. W niektórych przedmiotach osobistych, a nawet ogólniejszych, jak w sprawie kilku nominacyi na stanowiska drugorzędne w legiach, albo w sprawie tymczasowego przekazania trzech kompanii artyleryjskich polskich do regimentu cyzalpińskiego, jeszcze pewnych przykrości i zawodów wypadło doświadczyć Dąbrowskiemu. „Nie wchodząc, czyli to zawiść tajemna, – żalił się gorzko przyjaciołom paryskim – czyli chęć złośliwa przeszkadzania zamiarom poczciwym, czyli nareszcie osobistości tycząca się kabała, wszelako stara ją się stawać mi na przeszkodzie i wiele czynić trudności... Powiedzcie intrigantom, – tak z pasyą dopisywał własnoręcznie – ze nie myłość Oyczyzni, ale złość y nienawiść ich powodowała y powoduje, ze kiedy od początku nie mogli zaszkodzić erekciy Legionow polskich, teraz się starają pomnożeniu zaszkodzić. Dla uskutecznienia tego wszędzie ro zgłoszą, ze jusz żadney nadziey do powstania  Oyczyzni naszey niema, ze erekcya tych Legionów inopartikularn ich widok jest, i nawet to do prostego żołnierza rozgłosić szukają... Niechajże obcy nie szydzi z naszego rodaka, zbiegającego się jeszcze za intrygami; niech zna u siebie Polaków, nauczonych klęskami Ojczyzny i swojemi, oddychających miłością wzajemną i chęcią przykładania się dla dobra Ojczyzny; waszem to, obywatele, powinno być dziełem; mojem zaś jest: żyć i umierać dla szczęścia Jej”. 

Jakkolwiek bądź, w głównej przecie rzeczy udało się Dąbrowskiemu wziąć górę zupełnie nad przeciwnikami, postawić na swojem, tem samem zaś utrzymać i ubezpieczyć od rozkładu początkujące przedsięwzięcie legionowe. A udało się znów wyłącznie dzięki sam em u Bonapartemu. On, o którym dobrze już wiadomo było legionistom, jak i całej armii włoskiej, iż „danego raz rozkazu nie odmienia”, tym razem odmienił. Choć chwilowo dał się w błąd wprowadzić, naprawił go bez wahania. Z właściwą sobie przedmiotową przenikliwością sądu, zoryentował się bystro i w sprawie samej, i w ludziach, tak mało sobie znanych. I podobnież, jak po leciech dziesięciu, w Finckensteinie, uchyli „kabałę” Dąbrowskiego przeciw Poniatowskiemu, tak samo teraz, w Mombellu, uchylił „kabałę” Sułkowskiego przeciw Dąbrowskiemu, w obu przypadkach zgodnie z prawdą, słusznością i istotnem dobrem Polski. Co zaś najdziwniejsza, obecnie o tyle jeszcze młodszy wiekiem i doświadczeniem, chciał on i umiał trafnie rozeznać się i mądrze postanowić w rzeczy tak dużego dla Polski, a tak podrzędnego jeszcze dla niego znaczenia, aczkolwiek w tej samej chwili nieskończenie donioślejsze i cięższe trapiły go zagadnienia i troski. 

III.

Położenie ówczesne Bonapartego, nazajutrz po tylu sukcesach wojennych i politycznych, trudniejsze i niebezpieczniejsze było, niż kiedykolwiek. Niebezpieczeństwo mniejsze choć wciąż wcale poważne, od strony ukorzonego austryackiego trwało nieprzyjaciela. Główne atoli od własnego francuskiego groziło rządu. 

Austrya, skłoniona postrachem zajęcia Wiednia i pokusą nabytków weneckich, podpisała preliminarze leobeńskie. Ale stądaż do ostatecznego pokoju, uwarunkowanego dopiero przez zawiłe rokowania kongresowe, jeszcze bardzo było daleko. Thugut, zapamiętały dotychczas wojny orędownik, teraz na drogę pokojową był popchnięty niemal przymusem, a poczęści wpływem postronnym młodej cesarzowej, jej matki Neapolitanki, chwiejnego arcyksięcia Karola i najbliższej cesarza Franciszka kamaryli dworskiej. Wnet przecie po zawarciu przedugody leobeńskiej, znienawidzony minister znów napastowany był w Wiedniu, przez wrogą sobie „ligę” dygnitarsko-magnacką. równie zażarcie za rzekomą swą pokojowość, jak przedtem za nieprzejednaną wojowniczość. Owóż szczwany „baron wojny” chętnie korzystał z takiego zwrotu opinii wiedeńskiej, jakoteż z wywołanego przez niespodziankę leobeńską przerażenia Anglii, niezadowolenia Rosyi, konsternacyi Prus. Starał się on wobec tych mocarstw, a zwłaszcza w Petersburgu i Londynie, wystawiać zawarte preliminarze, jako krok wymuszony jedynie przez odosobnienie Austryi i niedostarczenie jej należnych posiłków, krok nader opłakany, lecz właściwie tym czasowy dopiero, będący jeszcze do odrobienia. Usiłował tym sposobem, ustaliwszy już na wszelki wypadek wymówioną dla Austryi zdobycz wenecką, bądź to istotnie przygotować grunt do nowej koalicyi odwetowej przeciw Francyi i do zerwania wczorajszych z nią preliminarzów, bądź też, w najgorszym razie, pod naciskiem takiej groźby, ułatwić wytargowanie najdogodniejszych dla Austryi warunków w traktacie ostatecznego z Francyą pokoju. Niezwłocznie też poczynione zostały energiczne w tym duchu przedstawienia pod adresem Rosyi, za pośrednictwem będącego całkiem w thugutowskiej kieszeni, posła rosyjskiego w Wiedniu, Razumowskiego, oraz austryackiego w Petersburgu, zgrabnego Cobenzla. Zarazem skutecznie poruszono wszelakie sprężyny starej, potężnej nad Newą partyi austryackiej, a nawet pozyskano takie, jak Panin, filary pruskiego dotychczas, lecz teraz odstręczanego od Berlina stronnictwa. Przedewszystkiem zaś podniecano autokratyczne do Francyi rewolucyjnej wstręty samego cesarza Pawła, a chybione medyatorskie jego zachcianki zręcznie kierowano na tory koalicyjno-wojenne. Równocześnie w podobnym sensie pracowano z Wiednia pod adresem Anglii. Działano tam bezpośrednio, przez austryackiego nad Tamizą posła, hr. Starhemberga, przeciwnego Thugutowi magnata, a zajadłego wroga zarazy republikańskiej, wylewającego przed gabinetem angielskim swe uczucia rozpaczy z powodu niesłychanej tam „hańby leobeńskiej”. Działano nawet pośrednio, przez usłużnego Razumowskiego, podkreślającego tę „hańbę” przed posłem rosyjskim w Londynie, anglomanem Woroncowem, również nieubłaganym Francyi królobójczej nieprzyjacielem. 

Ale z rządem angielskim trudniejszą jeszcze i drażliwszą była obecnie taka obosieczna gra nawrotna wiedeńska, aniżeli z rosyjskim. Anglia, niosąc główny ciężar finansowy wojny, a mając do zarobienia na pokoju zdobyte już poważne nabytki kolonialne, poprzedniej jeszcze jesieni 1796 r. była puściła się na wpół szczerze na nieudane rokowania paryskie Malmesburego. Tem więcej zaś nierównie miała pobudek pokojowych od wiosny 1797 r., gdy znalazła się wobec znacznie pogorszonych warunków wewnętrznych i zewnętrznych. Kredyt narodowy angielski na coraz większe wystawiany był próby przez forsowne pożyczki wojenne, wzrosłe do blisko 30 milionów funtów sterlingów w 1796, a do 40 z górą w 1797 r. Skutkiem wywozu ostatniemi czasy do Austryi przeszło 10 milionów funtów w złocie, wynikłego stąd braku monety brzęczącej w kraju, pod wrażeniem fatalnych w dodatku wiadomości wojennych, nastąpił z końcem lutego 1797 r. nagły run na Bank Angielski, spadek konsoli państwowych poniżej połowy wartości, popłoch powszechny, grożący wprost bankructwem publicznem. Z kolei, w drugim obok skarbu, najistotniejszym narządzie życiowym Wielkiej Brytanii, we flocie, ujawniły się groźne zaburzenia. Wybuchł nasampierw, w Wielką Sobotę, bunt śród załóg floty kanałowej, poczerń, w maju, czerwona flaga powstańcza ukazała się również na masztach floty zapasowej przy ujściu Tamizy, szerząc panikę w samym Londynie. Nareszcie, w tejże właśnie porze wiosennej 1797 r., przyszły nadomiar wieści hiobowe o najświeższym pogromie Austryi i jej odstępstwie, dokonanem pod postacią przedugody leobeńskiej. Śród takich okoliczności, niepospolity naczelnik rządu angielskiego, Pitt Młodszy, uznał za rzecz nieodzowną wznowienie odrębnych rokowań pokojowych z Francyą. Wprawdzie imię jego było straszydłem w Paryżu rewolucyjnym, gdzie uchodził on jak najfałszywiej za wcielenie nieprzejednanych haseł wojennych i odwiecznej, śmiertelnej do Francyi nienawiści „zdradzieckiego Albionu”. W rzeczywistości atoli, bardzo trzeźwy i wszechstronny sędzia głębszych interesów swego kraju, był on wszak przed kilku zaledwo laty przekonanym rzecznikiem innej zgoła oryentacyi wojennej, pospołu z Prusami i Polską, przeciw Austryi a zwłaszcza Rosyi, w której przeczuwał wielką dla Anglii groźbę przyszłości. Odtąd zapewne, wobec bliższej groźby rewolucyjnej francuskiej, musiał pójść z wręcz przeciwnym kursem koalicyjnym, jako sojusznik Austryi. Musiał również pogodzić się z Rosyą, i w zawartem z Katarzyną przymierzu dać jej żądaną najpełniejszą gwarancyę terytoryalną, t. j. dać najpierwszą, imieniem Anglii, sankcyę rozbioru Rzpltej polskiej. Ale dobrze świadom ujemnych też stąd konsekwencyi, Pitt nierad był zadaleko zapuszczać się w tym kierunku. Tak więc, jakkolwiek obecnie z napięciem całej energii prowadził zapasy z Francyą republikańską, pragnął on przecie jaknajprędzej kres im położyć. Istotnie też, w niniejszej chwili krytycznej, pod koniec maja 1797 r., z większą jeszcze stanowczością, niż w roku zeszłym, przeparł Pitt na radzie koronnej wyprawienie Malmesburego do Lillu, dla wszczęcia po raz wtóry bezpośrednich układów ugodowych francusko-angielskich. 

Jednakowoż i tym razem, jak podczas podobnej bezowocnej próby zeszłorocznej, szczersze intencye pokojowe premiera, przy cichej do niej antypatyi króla Jerzego, krzyżowane były przez sekretarza spraw zagranicznych, lorda Grenvilla. Ten zaś miał tutaj za sobą potężną, staroświecką jeszcze i daleką od późniejszego odrodzenia, oligarchię „górno-torysowską” (high-toryj, nieprzejednaną naprawdę nietylko względem Francyi, lecz naogół względem bijących stamtąd piorunów ducha nowożytnego, w gruncie rzeczy solidarną na swój sposób z arystokracyą emigrancką francuską, z austryacką, z najwsteczniejszą treścią europejskiego ancien regime. Owóż Grenville, wbrew Pittowi, i tym razem założył sobie uczynić z rokowań w Lillu nietyle środek do pokoju, ile do dalszej wojny. Oddając Thugutowi pięknem za nadobne, widział on w tych rokowaniach jedynie dobrą odpowiedź i trutkę na przedugodę leobeńską. Konkurencyjnie strasząc niemi Austryę i umacniając Francyę w jej roszczeniach do cesarza, korzystał z negocyacyi francusko-angielskiej dla utrudnienia i odwłóczenia francusko-austryackiej, mającej tam tą przedugodę zamienić na pokój ostateczny. 

W rzeczy samej, zapowiedziane dopiero w Leobenie dzieło pokojowe stanęło niebawem na punkcie martwym. Wprawdzie Bonaparte, najmocniej teraz zainteresowany w dojściu tej wielkiej, przez niego samego prowadzonej sprawy, starał się popędzać ją wszelkiemi sposoby i corychlej wykończyć do reszty w pożądanym dla Francyi kierunku. Miał on przytem na myśli przedewszystkiem zyskanie dodatkowo od cesarza zupełnej cesyi całego lewego Renu, której brak stanowił dotkliwą, ostro wytykaną w Paryżu, wadę zasadniczą przedwstępnej umowy leobeńskiej. Jakkolwiek więc z wzruszeniem, nawet łzami, w wysłuchiwał gorzkich wyrzutów patryotycznych, czynionych mu przez wytrzeźwionego po niewczasie, zrozpaczonego Wenecyanina Dandola, czuł się wszakże zmuszonym przez nacisk okoliczności, wzamian za tamtą pełną cesyę reńską, ofiarować Austryi samą już stolicę wenecką. Z przybyłym do Mombella, dla zamiany ratyfikacyi przedugodowych, pełnomocnikiem cesarskim zawarł tutaj w net w maju doraźną konwencyę dopełniającą. Stanowiła ona, wbrew uciążliwej zapowiedzi leobeńskiej o kongresowym nadal sposobie rokowań, iż dalsze układy o pokój ostateczny między Francyą a Austryą rozpoczną się natychmiast, bezpośrednio, dwustronnie, tuż w Mombellu, zawiłe zaś układy z Rzeszą odłożone zostaną na później, do osobnego kongresu w Rastadzie. W ten sposóbmyślał B onaparte przyśpieszyć i uprościć znakomicie negocyacyę główną, a zarazem uniknąć zabrania mu jej z ręki przez rząd paryski. Ale w Wiedniu, gdzie równocześnie podejmowane były tajne apele koalicyjne do Rosyi i Anglii, zwłaszcza zaś budowane najtajniejsze rachuby na zaostrzającem się z dnia na dzień rozdwojeniu w ew nątrz samejże Francyi, w prost naopak życzono sobie właśnie powikłania i zwłóczenia układów. Pośpieszył tedy Thugut wręcz odrzucić tamtą konwencyę majową, odmówił jej ratyfiakcyi. Natomiast w twardych insrukcyach, posyłanych swym pełnomocnikom do Mombella, w ciągu czerwca i lipca, upominał się bezwarunkowo aż o dwa naraz kongresy odrębne, jeden imieniem cesarza Niemiec, drugi-króla Czech i Węgier. Conajwyżej zezwalał na narady tymczasowe, nie w Mombellu przecie, lecz w Udine, i to jedynie „względem przygotowawczej redakcyi warunków pokojowych”, podlegających dopiero przekazaniu pod rozwagę i sankcyę kongresową. Oświadczał obłudnie, iż nietylko bez Rzeszy, ale i bez aliantów swoich, Anglii i Rosyi, Austrya działać nie może. Wysuwał nawet pozornie pomysł medytacyi rosyjskiej. Zaś pośród wszystkich tych oczywistych szykan, podważających całą wartość istotną przedugody leobeńskiej, naglił natarczywie o niezwłoczne wydanie przyznanych w niej cesarzowi ziem weneckich i występował z krzykliwym protestem przeciw niepożądanym dla Austryi, a rzekomo gwałcącym zawarte preliminarze, przedwczesnym i wywrotowym poczynaniom Bonapartego we Włoszech północnych. 

Bonaparte istotnie nie zasypiał sprawcy na zdobytym terenie włoskim, gdzie czuł się panem a chciał być twórcą. Mniej stosunkowo liczył się z nikłym tworem przechodnim, zbitym z ułomków legacyjnych i drobnoksiążęcych na prawym brzegu Po, t. j. z kruchą i nieskładną, choć przybraną już od marca 1797 r. w pozory konstytucyi własnej, republiką cyspadańską. Wciąż natomiast dbał najwięcej o położoną na lewym brzegu Padu, blisko dwumilionową cyzalpińską, t. j. byłą Lombardyę austryacką, z przydanemi jej już, poczęści kosztem tam tej sąsiadki, Bergamem, Cremoną, Modeną. Napra-wił natychm iast szkodliwe zboczenia, bądź reakcyjne, bądź ultraradykalne, przemycone do rządów tymczasowych Cyzalpiny, za jego nieobecności, w ciągu ostatnich kampanii. Starał się „godzić wszystkich obywateli i niszczyć wszelakie między nimi nienawiści, ochładzać głowy gorące a rozgrzewać zimne”. Zajął się zarazem niezwłocznie nadaniem tej nowej rzeczypospolitej trwałych urządzeń prawnopaństwowych. To była pierw sza jego w tym rodzaju na wielką skalę robota ustawodawczo-organizacyjna, pierwowzór tylu późniejszych, a zwłaszcza polskiej. Tkwiły tu zresztą inne jeszcze co kroku analogie głębsze do następnych powikłań i rzeczy polskich. „Ja i cesarz (Franciszek)-mówił Bonaparte dosadnym obrazem klasycznym – jesteśmy jak dwa byki, walczące o to, kto legnie przy Italii”. Znajdował się już w tedy zdobywca Medyolanu, naprzeciw Austryi, w podobnym poniekąd stosunku względem sprawy włoskiej, jak po dziesięcioleciu zdobywca Warszawy, naprzeciw Rosyi, względem sprawy polskiej. Austrya, biorąc od niego Weneckie, chciała zarazem ukazać go Włochom zdrajcą ich, a nie zbawcą, zgoła podobnie, jak później Rosya Polakom, biorąc od niego Białostockie i Tarnopolskie. 

Bonaparte ze swej strony obecnie jaknajdobitniej temu zapobiegał. Domyślał się całkiem trafnie, że strona ujemna tajnych artykułów leobeńskich, poświęcenie Wenecyi, będzie w net rozgłoszona przez Austryę. Bez wahania też pośpieszył zaraz ujawnić stronę dodatnią, uratowanie Lombardyi, przyszłej Cyzalpiny. Ustanowił dla niej w Medyolanie, już z początkiem maja 1797 r., Komitet ustawodawczy, w czterech wydziałach wojskowości, rządu i wychowania publicznego, sprawiedliwości, skarbu. Zjawiał się osobiście na posiedzeniach pełnego Komitetu; żywo poganiał jego prace; doprowadził je w kilka tygodni do ułożenia pełnej karty konstytucyjnej i rozwijających ją urządzeń. Ciągle przytem szedł roztropną drogą pośrednią, usiłując łączyć postęp gruntowny ze stopniowaniem, wskazanem przez naturę kraju i ludności. Rozciągał na ogół mieszkańców jednakie prawo obywatelskie; dopuszczał wszystkich bez różnicy stanu do urzędów publicznych; znosił pańszczyznę, dziesięciny, majoraty i t. d. Ale zarazem, wbrew szczuciu krzykaczów medyolańskich i podnietom skrajnym paryskim, zachowywał miarę słuszną a celową. Nie przestawał liczyć się z właściwościami rzeczy i stosunków tutejszych, z tradycyami lokalnemi, z wzgdędami na klasę posiadającą, z wiarą ludową, z arystokracyą umysłową i rodową, z duchowieństwem. Pod koniec czerwca, w pięknej proklamacyi do ludu lombardzkiego, objawił urzędownie istność Republiki cyzalpińskiej. W początku lipca 1797 r., na Polu konfederackiem pod Medyolanem, przy udziale 400 tysięcy uczestników, a w tem i legionistów polskich, przy huku dział i dzwonów, po mszy odprawionej przez arcybiskupa na ołtarzu ojczyzny i pobłogosławieniu przez niego nowych sztandarów, odbył Bonaparte wspaniały obchód federacyjny nowej rzeczypospolitej i ogłosił nadanie jej własnej ustawy konstytucyjnej. 

Ta najpierwsza, osobiście przez Bonapartego nadana, ułożona pod bezpośrednim jego kierunkiem, konstytucya cyzalpińska, ze swoim Dyrektoryatem pięciogłowym, Radami Seniorów i Juniorów i t. p., była zapewne wzorów a na w znacznym bardzo stopniu na spółczesnej francuskiej. Mieściła ona wszakże pewne odmiany, przystosowane w niejakiej przynajmniej mierze do warunków miejscowych. Była naogół, jak na stan Włoch owoczesnych, wcale liberalna. Jednak na początek, przy puszczeniu machiny w ruch, uznał Bonaparte za nieodzowne, odkładając na rok wybory konstytucyjne, mianować od siebie osoby do rządu, dyrektorów, z Serbellonim na czele, ministrów, a między nimi ministra wojny Biraga, nawet prawodawców. „Wyznaję, – mówił – że to ja jestem właściwie dyrektoryatem republiki cyzalpińskiej,... póki ona nie nabierze tyle tęgości (consistance), by mogła latać własnych skrzydłach ”. W podobnym sensie kiedyś pod sam koniec odezwie się do Polaków: „Ja sam byłem królem waszym”. Przemyśliwał już podówczas o „Konwencyi narodowej” wszystkich Włoch, o republice biorącej imię od Italii, a nie od Padu czy Alp. Nie było to jednak jeszcze wykonalnem, ze względu na Austryę, na stosunek do Sardynii, Toskanii, Neapolu, Rzymu, na silny partykularyzm samychże krajów włoskich, wreszcie na opór zasadniczy ówczesnej polityki rządowej francuskiej. Musiał Bonaparte z Włochami, podobnież jak potem z Polską, nietylko na wewnątrz, ale i na zewnątrz, kroczyć drogą stopniową. I podobnież, jak zamiast Rzpltej polskiej, Królestwa polskiego, podstaw i zrazu skurczoną jeno treść i imię Księstwa Warszawskiego, tak teraz, zamiast Republiki włoskiej, Królestwa włoskiego, kiedyś dopiero umożliwionych przez Marengo, przypieczętowanych przez Austerlitz i Wagram, podstawiał tymczasem, obok Cyspadany, ścieśnione granice i nazwę Cyzalpiny. A i w tej nawet nazwie, zamiast zalecanej sobie „Transalpiny”, liczonej od strony Paryża, przemycił nie bez trudu znamienne „cis”, licząc Po i Alpy od strony Rzymu, i stwierdzając tym sposobem wyraźnie, iż chodzi tu nie o przygodną zdobycz wojenną francuską, lecz o trwały zaród przyszłych Włoch zjednoczonych. Zawczasu także brał przytem w rachubę późniejsze wcielenie ziem cyspadańskich do składu samej że Cyzalpiny. 

Co więcej, już obecnie Bonaparte brał pod uwagę odszkodowanie Cyzalpiny, wzamian za tracony wraz z Wenecyą wylot na Adryatyk, przez otwarcie jej z drugiego krańca wylotu na morze liguryjskie, t. j. przez Genuę, lub przynajmniej Spezzię. Sprawa ta zresztą była mu szczególnie bliską i dobrze znaną. Przez pochodzenie swe korsykańskie, osobiście interesował się Genuą, dawną wyspy swej rodowitej tyrańską władczynią, której oligarchiczna Signoria była sprzyjała wrogim działaniom Paolego, potajemnie działała przeciw Francyi rewolucyjnej, sprzyjała Anglii i Austryi. Miał tam stare porachunki własne. Znał doskonale położenie wewnętrzne; znał żywioły opozycyjne przez robespierrystów tamecznych, gorących a ambitnych braci Serrów. Sam nawet swego czasu, jak się rzekło, we własnoręcznej „Zapisce politycznej o republice genueńskiej” dla paryskiego Komitetu ocalenia publicznego, odpowiednie był nakreślił wskazania. Obecnie, na szerszą daleko miarę, w głębszej nierównie myśli, ty leż w interesie francuskim, ile dla dobra Włoch w ogóle, a zwłaszcza Cyzalpiny, te swe dawne genueńskie myśli urzeczywistnić przedsięwziął. W takim to, choć dodatniejszym zamiarze, do podobnych przecież ujemnych sposobów, jak stosowane przed chwilą względem republiki weneckiej, uciekł się teraz z kolei w zględem starożytnej jej siostrzycy genueńskiej. Tedy podobnież wyzyskano obecnie w Genui pragnienia reformatorskie żywiołów demokratycznych i burzliwe wybryki radykalnych, przeważnie bardzo dwuznacznych. Użyto obosiecznej pomocy wpływowych Genueńczyków opozycyonistów, owych braci Serrów, z których młodszy wypłynie później jako napoleoński w Warszawie wielkorządca. Wywołano insurekcyę i kontrinsurekcyę, połączone z krwawemi rozruchami, spaleniem złotej księgi miejskiej, obaleniem posągu Dorii, zamieszaniem powszechnem. Sprowadzono w reszcie przymusową deputacyę senatorską do Mombella, dla podpisania poddańczego traktatu. Wprawdzie z tem wszystkiem niedopięte właściwie było, skutkiem nieprzewidzianych powikłań, całkowite zawierzenie przewodnie. W końcu jednak, po kilku już miesiącach, zostały przeobrażone, z gruntu „gotyckie” urządzenia republiki i samo odwieczne jej imię genueńskiej zniesione i zastąpione przez nowe „uczone“ miano rzeczypospolitej liguryjskiej. 

Wszędzie tutaj, w tych niezmiernie trudnych, drażliwych, a stąd częstokroć nieczystych swych robotach włoskich, był Bonaparte i wtedy, i później, i aż dodziśdnia, przedmiotem nadzwyczaj surowej, nieraz całkiem zasadniczej w szczegółach, lecz zazwyczaj nie ujmującej ogółu, krytyki dwustronnej, wręcz między sobą przeciwnej, nawzajem się znoszącej. Z jednej strony, od Włochów, to niawet najznakomitszych, występujących imieniem czystego ideału niepodległości narodowej, odrębnej tradycyi lokalnej i rdzennego patryotyzm u swojskiego, a poczęści osobliwie łączących z temi wzniosłemi hasłami pewną raczej gibelińską, a oportunistyczną, ku Austryi skłonność, był on piętnowany z bezwzględnością niesłychaną, – której miarę daje tacytowa przeciw niemu inwektywa starego dziejopisa Verriego, albo pioruny poetyckie „Misogalla” Alfierego, – jako niecny, szatański, pod pozorami wybawiciela, gnębiciel, wyzyskiwacz i zdrajca Włoch. Podobnym zgoła sposobem, od wielu Polaków, nawet najzacniejszych, a zwłaszcza świadomie czy nieświadomie skłaniających się ku Rosyi, będzie on z kolei okrzyczany jako fałszywy przyjaciel i dobroczyńca, a naprawdę zdradliwy wyzyskiwacz i zły duch Polski. Z drugiej znów strony, jeśli na półwyspie potępiano go za to, iż dla Włoch, jak później dla Polski, uczynił zamało, to we Francyi oskarżano go o to, że dla nich, jak w następstwie dla Polski, czynił zadużo. Bywał on w tedy systematycznie przez wrogich sobie polityków dyrektoryalnych paryskich, – i jeszcze bywa tak samo najdosłowniej przez dzisiejszych, wojujących z jego pamięcią, historyków paryskich, – wystawiany opinii publicznej francuskiej, jako „wódz włoski”, pracujący kosztem krwi francuskiej na pożytek Włochów oraz wyniesienie siebie samego we Włoszech, i bodaj na zdobycie tam dla siebie korony królewskiej. W rzeczy samej, latem 1797 r., odebrał Bonaparte w Mombellu bardzo ciekawe, a wielce podejrzane, pachnące zdaleka podejściem prowokatorskiem, pismo anonimowe, wymownie doradzające mu zająć się odbudowaniem Włoch na własną rękę, „zostać naczelnikiem tego imperyum (włoskiego), zatrzymując na własnym swym żołdzie część armii francuskiej,... dla wykonania takiego planu”. 

Oczywiście zamierzenie podobne nigdy na seryo nie postało mu w głowie, choćby już tylko dlatego, że zbyt jasno pojmował, jak ono byłoby dlań zgubnem i wręcz niewykonalnem, że lepiej od kogokolwiek znał słabość włoską i potęgę francuską, że wreszcie większe już nierównie, zakrojone na Francyę, na Europę, światowe piastował ambicye i zamysły. Już nawet poczynał wtedy Bonaparte myślą nawskroś realną, nie samą tylko, jak przed paru laty, wyobraźnią, wybiegać aż daleko ku Wschodowi, na półwysep bałkański, dokąd teraz wprost przez Dalmacyę, wiodły go odziedziczone ślady weneckie. Wyprawiał agentów, bądź urzędowych, bądź też i tajnych, płatnych z prywatnej szkatuły Józefiny, do Bośnii, Serbii, Rumelii, Morei, Mainy, „starożytnej Sparty”, na wyspy jońskie, Korfu, Zante. Planował już także zawczasu opanowanie Malty, oraz wyprawę zdobywczą do Egiptu. Porozumiewał się z Ali paszą albańskim w Janinie, składającym mu „hołd i uwielbienie”, jako „silnemu mężowi wielkiego narodu” francuskiego. Za stołem swoim w Mombellu, w obecności zaproszonych patryotów greckich, pozwalał generałowi Augereau wynosić toasty płomienne „za odbudowanie Grecyi republikańskiej”. Uważnie wysłuchiwał opowieści starego Greka entuzyasty Stephanopola o dokonywanych ongi na jego ojczyźnie, pod rzekomem hasłem jej wybawienia, okrutnych gwałtach Orłowa, haniebnych podstępach Katarzyny. Po raz pierwszy zgłębiał naocznie celowe i dalekie sposoby i widoki polityki rosyjskiej na Wschodzie i zastanawiał się bezpośrednio nad wielkiem zadaniem odparowania jej, albo nawet objęcia po niej sukcesyi. A poza tem wszystkiem, jakkolwiek doniosłe i powikłane to były sprawy, przecie tysiąc jeszcze innych, nieskończenie naglejszych i zawilszych, tłoczyło się razem w jego głowie, podczas niniejszych pozornych w Mombellu wywczasów. Królował on tu obecnie, po zawartym rozejmie, w dworskim, monarszym niemal przepychu i blasku, w otoczeniu małżonki, rodzeństwa, świetnej generalicyi, dzielnej młodzi wojskowej, uroczych kobiet, płaszczącej się arystokracyi, kornych dyplomatów, znakomitych uczonych i arty stów. Okadzany był hymnami pochw alnem i wierszem i prozą, bawił się, biesiadował, odbywał wycieczki nad pobliskie je z io ra włoskie. W pogodnej napozór równowadze ducha zażywał zasłużonego owocu swych wysileń i zwycięstw. Zaś pod złudnem i tem i pozorami, był naprawdę wciąż pogrążony w pracy ciężkiej, naprężeniu czujnym, niepokoju gorączkowym. Niepokojącą zewszechmiar była postawa Austriaków, których krętactwo negocyatorskie groziło każdej chwili nagłem zerwaniem rozejmu i rokowań pokojowych, oraz niespodzianem wznowieniem kroków wojennych. Ale najbardziej niepokojącą pozostawała przede wszystkiem brzemienna niespodziankami postawa Dyrektoryatu, Francyi, Paryża. 

Rozbicie osobiste wewnątrz Dyrektoryatu paryskiego obostrzało się i różniczkowało coraz bardziej, w miarę jak zaogniało się i wikłało z dnia na dzień przesilenie zasadnicze wewnątrz Francyi porewolucyjnej. Rewolucya obaliła starą monarchię francuską, zastąpiła ją potężnie w nadzwyczajnych okolicznościach doraźnej samoobrony narodowej, lecz nie zastąpiła jej bynajmniej w zwyczajnym trybie życia społecznego. Żyć pod Konwencyą było nazbyt ciężko, pod Dyrektoryatem nazbyt nędznie, pod obojgiem, co główna, nazbyt niepewnie. Niepewność, tymczasowość tych nowych form rządzenia rażąco odbijała od wypróbowanego bądźcobądź odwiecznego statku zniesionej dawnej formy królewskiej. Dopiero w następstwie konsulat i cesarstwo miały na dłuższą metę dowodnie okazać, iż Francya jednak potrafi rządnie sobie poradzić, skonsolidować się, bez starej swojej dynastyi. Ale w chwili niniejszej, w braku takiego jeszcze dowodu, istniał raczej dowód przeciwny wczorajszej anarchii jakobińskiej, dzisiejszego bezrządu dyrektoryalnego. Stąd zaś istniało przeświadczenie śród wielu bardzo ludzi, będących mianowicie na urzędach wyższych, zwłaszcza cywilnych, choć poczęści także i wojskowych, że tak dalej trwać nie może, że wypadnie wrócić do króla. Chodziłoby tedy już tylko o to, kto i jak tego dokona, przysłuży się i zasłuży wróconemu panu: i o to między podobnie myślącym i najskrytsza poszła walka. Carnot, wraz z figurantem Letourneurem, widocznie skłaniałby się najchętniej wprost ku Bourbonoin, ku prostej restauracyi Ludwika XVIII. Barras, zanim później, po pozbyciu się Carnota, w tym samym będzie próbował kierunku, obecnie wolałby zapewne wyniesienie linii orleańskiej, młodego Ludwika Filipa, choć zresztą wciąż był zależnym od własnej chwiejnej wiary lub niewiary w możliwość utrzymania jeszcze istniejących stosunków. Od tego zaś znowu zależało chwiejne jego stanowisko względem trzeciej mocnej w Dyrektoryacie głowy, mającego taką wiarę i zdeklarowanego też, pospołu z figurantem Lareveillerem, szermierza republikańskiego status quo, Reubella. Trudność główna polegała na trafnem oszacowaniu szans wzajemnych republiki a restauracyi, rzeczywistej z obu stron siły rozrządzalnej, prawdziwego nastroju kraju a szczególnie stolicy. 

W Paryżu, którego stan chorobliwy rozdarcia i oczekiwania, w tej właśnie przełomowej dobie, nienajgorzej między innymi odczuł i odmalował przenikliwy świadek naoczny polski, przybyły wiosną 1797 r. nad Sekwanę, trzy główne podów czas ścierały się fakcye. Pierwszą stanowili t. zw. „exclusifs”, – nazwa znacznie później jeszcze dochowana w epigonowych związkach tajnych niemieckich „Unbedingte“, a i w polskich pokongresowych, – t. j. „bezwarunkowo” obstający za czystą konstytucyą jakobińską 1797 r. Były to szczątki dawnej „Góry” konwencyjnej, rozbici robespierzyści i baboeuviści, styczni poniekąd poglądowo i osobiście z „jakobinami polskimi”. Marzyli oni spiskowo o rozdmuchaniu spopielonych żarów rewolucyjnych, a nie zdawali sobie sprawy, zwyczajnie jak zapaleńcy radykalni, że mieli pośród siebie pełno braci fałszywych, prowokatorów i szpiegów, i że byli naprzemiany nieświadomem narzędziem jednakowo im nienawistnych, zmagających się między sobą, żywiołów restauracyjnych a rządowych. Drugi odłam stanowili „aktualiściu, jak wcale dobrze ochrzcił ich ów obserwator Polak, Woyda, ówcześni rządowcy francuscy w sensie najogólniejszym, z którymi trzymało z musu umiarkowane skrzydło wychodźcze polskie. Byli oni niewątpliwie najsilniejsi liczebnie, lecz najsłabsi moralnie, gdyż bardzo mało śród nich było istotnych zwolenników brudnego rządu dyrektoryalnego, a najwięcej takich, co w rządzie upatrywali jedynie zło mniejsze, w porównaniu z grożącem obosiecznie złem większem, powrotem do anarchii jakobińskiej albo samowoli rojalistycznej. Trzecie wreszcie stronnictwo stanowili rojaliści, t. zw. „clichiens”, zasilani rosnącym teraz do stolicy napływem emigrantów i księży. Zogniskowani w klubie Clichy, zręcznie zagarniali oni w swe ręce kierunek pozorny stołecznej opinii publicznej; wnet wygórowali w miejscach zebrań publicznych, Operze, teatrach, kawiarniach, a szczególnie w prasie. Mieli nawet swoją własną, polityczno-dyplomatyczną, tajną agencyę paryską, rozgałęzioną po całej Francyi, ściśle również skomunikowaną z rządami koalicyjnemi, bardzo ruchliwą a bardzo do samozłudzeń skorą. W istocie, składała się ona przeważnie z wartogłowów, w rodzaju późniejszego napoleońskiego w Warszawie ambasadora, księdza Pradta, a pocześci także z podesłanych zdrajców. To też niebawem niefortunna ta agencya, choć osłoniona opieką oddanego Carnotowi ministra policyi, zaprzedanego Angli Cochona, wpadła w sidła kontrpolicyjne Barrasa i Reubella, i w końcu stycznia 1797 r. odkrytą i uwięzioną została. Pomimo tej katastrofy spiskowej, działacze królewscy nie przestawali i nadal pracować energicznie, sposobami odtąd rzekomo legalnemi, na gruncie najbliższych pierwszych wyborów odnawiających do ciał prawodawczych. W rzeczy samej, te wybory, dopełnione w maju 1797 r., przy cihiem spółczuciu dyrektoryalnej prawicy i zaufanych jej ministrów spraw wewnętrznych i policyi, a podobno także dzięki machiawelskiej wstrzemięźliwości lewicy dyrektoryalnej, pragnącej rozmyślnie doprowadzić rzeczy do ostateczności, zakończyły się walną porażką rządu. Wyszła stąd znaczna większość opozycyjna, choć przeważnie w kształcie umiarkowanej masy biernej, lecz koniec końcem idąca na rękę czynnej inicyatywie spiskowej skrajnej, w tym wypadku restauracyjnej, – zjawisko stale odtąd we Francyi, a i gdzieindziej, aż do dziś dnia widoczne. Od razu też ogrom na większość przeciw rządowa wytworzyła się w Radzie Starszych, a zwłaszcza Pięciuset. Do samego Dyrektoryatu wszedł nastrojony więcej niż „umiarkowanie" Barthelemy. Ośmielone takim sukcesem gorętsze żywioły rojalistyczne, już mieniąc się panami położenia, zaczepną przybrały postawę w Izbach, klubach, dziennikach. Wnet poczęto tu o stanowczym przemyśliwać przewrocie. W tym celu odpowiedniego zawczasu znaleziono wykonawcę, generała Pichegru. Obrany prezydentem Rady Pięciuset, był on potajemnie w ręku pretendenta Ludwika i w porozumieniu zbrodniczem z nieprzyjacielem. Tajemnica tej zdrady, choć najstaranniej strzeżona, trafunkiem, z pochwyconych Austryakom papierów, wykryta została przez Moreau, który jednak, z właściwą sobie ostrożną chwiejnością, wolał narazie nie wydawać tak niebezpiecznego odkrycia. Zresztą w obozie rojalistycznym rachowano przynajm niej na neutralność chwiejnego wodza armiii reńskiej; a zabezpieczono sobie poparcie paru młodszych generałów w, podobno nawet tak wybitnego, jak przeniesiony w łaśnie z armii sambryjskiej do włoskiej, ambitny i kręty Bernadotte. 

Ale i z drugiej strony, śród obrońców zagrożonej władzy dyrektoryalnej, broniących głównie skóry własnej, nie zasypiano sprawy. Bardzo sprytnie pozwolono zbyt zaufanym w swych sukcesach przeciwnikom manifestować się za emigrantami i Kościołem, puszczać się na reakcyjne wystąpienia publiczne i wnioski prawodawcze, odkrywać tym sposobem przedwcześnie swe karty i kompromitować się wobec kraju i armii. Jednocześnie, likwidując w maju 1797 r. sprawę Baboeufa z rzekomą stosunkowo wyrozumiałością, odwołano się pocichu do stołecznych żywiołów „bezwarunkowych”, jako podręcznej siły moralnej. Przedewszystkiem zaś odwołano się do armii, jako rozstrzygającej już wtedy siły faktycznej. Od wojsk, jeszcze naogół skroś radykalnie usposobionych, zapewniono sobie stosowne adresy zbiorowe republikańskie. Poszukano też gotowego do obrony rządu wodza. W tym zaś celu, z pominięciem Bonapartego, oraz z uwagi na chwiejność Moreau, porozumiano się z zapalonym i energicznym Hochem. Już w połowie lipca t. r. doszło do pierwszego znamiennego starcia. Wówczas to mianowicie Carnot, łącznie z Barthelemym, pewien swej przewagi opozycyjnej w Izbach, na sesyi dyrektoryalnej wniósł dymisyę niedogodnych sobie ministrów, nie posiadających zaufania ciał prawodawczych. W odpowiedzi na to, zaskoczony został znienacka wręcz przeciwną uchwałą większości, Barrasa, Reubella, Lareveillera, o dymisyi najzaufańszych swoich ministrów, Cochona, Petieta i innych, o powierzeniu natomiast wydziału wojny w ręce Hocha, a ostatecznie starego generała Scherera, zaś wydziału spraw zagranicznych, z łaski Barrasa, w ręce zdobywającego sobie nareszcie upragniony ten posterunek, najpow ołańszego i najnikczem niejszego zawodowca, Talleyranda. To starcie znamienne, przedwstępny niejako zamach stanu w zakresie ministeryalnym, przeraziło i rozjuszyło opozycyę. Było ono przegryw ką do niedalekiej już rozpraw y walnej; a jakkolwiek rozstrzygnięte pomyślnie dla większości dyrektoryalnej, nie przesądzało jeszcze bynajmniej końcowego tej rozprawy wyniku i zostawiało rzeczy w stanie jak najmocniej naprężonego przesilenia. 

Bonaparte, śród całej tej zbierającej się burzy, pozornie poza nawiasem, we wielorakim jednak względzie pozostawał pod najdotkliwszym jej naciskiem. Przedewszystkiem był on tedy uciśniony, narażony srodze, w stosunku do arcydoniosłej dla niego w tej chwili sprawy wszczętych układów pokojowych z Austryą. Jak w całej, solidarnej ze spiskiem rojalistycznym francuskim, Europie monarchicznej, w Londynie, czy Petersburgu, tak najszczególniej oczywiście w Wiedniu, radośnie śledzono rosnące kłopoty wewnętrzne Republiki. Z godziny niemal na godzinę wyczekiwano tam szczęśliwej wieści o przewrocie paryskim, upadku Dyrektoryatu, przywołaniu Burbonów, lub chociażby o dalszych w tym kierunku przygotowaniach, o nowej wojnie domowej, obezwładniającej Francyę. Otóż w tych to mianowicie widokach i rachubach tkwił sekret i sprężyna główna zagadkowej, opornej i zwlekającej taktyki austryackiej, wprowadzonych od rozejmu leobeńskiego, bezpłodnych ro kow aniach pokojowych. W każdym zaś razie, liczono w Wiedniu przynajmniej na znaczne osłabienie stanowiska, jeśli nie zupełne zachwianie, albo nawet odwołanie Bonapartego. Istotnie, w rozgrywającem się przesileniu domowem nie miał on oparcia nigdzie, chyba w sobie samym. Miał przeciw sobie, co głów na, zazdrosną rywalizacyę innych wodzów najpierw szych. Nienawidził go śmiertelnie dawny szkolny jego przełożony, Pichegru. Boczył się na niego mocno Moreau, z którym podejrzewali się nawzajem o rozmyślne krzyżowanie operacyi i postępów obustronnych. Podobnie boczył się nań Hoche, ostro krytykując jego kampanie włoskie, zowiąc go pogardliwie „uczniem swoim, ale nigdy mistrzem”. I nawet obecny jego podkomendny, Bernadotte, z zawiścią z jadliwą i gaskońskim sprytem starał się bróździć mu i szkodzić. Szkodziły Bonapartemu nie tylko u tych rywalów zawodowych, lecz iw kołach rządowych paryskich, same jego niesłychane zwycięstwa, niebywała fortuna. Dla Barrasa był on groźnym niewdzięcznikiem; dla Reubella zawsze podejrzaną kreaturą Barrasa; zaś od życzliwego napozór Carnota wydawany był na pastwę rojalistom, zawziętym osobliwie na swego w dniu vendemiaira pogromcę. Napastowany gwałtownie w oddanej im prasie, niebawem, w czerwcu 1797 r., przez wybitnego ich mówcę, Dumolarda, wprost postawiony był niejako w stanie oskarżenia z trybuny Rady Pięciuset, za pogwałcenie Wenecyi, „które bodaj zrówna się w dziejach z podziałem Polski". Tak oburzał się po hipokrycku mówca emigrant, dobrze chyba świadomy ciężkiej winy rządów królewskich i emigrantów francuskich względem podzielonej Polski. Oskarżycielski ten wniosek, przekazany do rozpatrzenia umyślnej komisyi Rady, posiadał znaczenie niezmiernie dotkliwe. Godząc bowiem w czyn dokonany wenecki, tem samem podważał oparte na kombinacyi weneckiej preliminarze leobeńskie i bieżące układy pokojowe. Do tego zaś mierzyli zarówno rojaliści, przeciwni ustatkowaniu Republiki, jakoteż zazdrosna generalicya i dyrektorowie, przeciwni ustatkowaniu górującego stanowiska Bonapartego. 

Z takich najrozmaitszych, najsprzeczniejszych, a zgodnie przeciw niemu kierujących się pobudek i czynników, wynikały najdziwniejsze, najniespodziańsze przeszkody i groźby dla prowadzonej przez niego obecnie sprawy pacyfikacyjnej. Jedna z najosobliwszych podobnych niespodzianek w tym to mianowicie czasie inscenizowaną została, ni stąd ni zowąd, kosztem polskim, kosztem opłakanej konfederacyi polskiej, wciąż biedującej beznadziejnie na Wołoszczyźnie. Wysiadywali tam nieszczęśni konfederaci przeważnie w imię serdecznej ofiarności patryotycznej, lecz toczeni także byli warcholstwem, szpiegostwem i zdradą, oszukiwani przez samego niecnego przywódcę, Ksawerego Dąbrowskiego, oddającego się potajemnie w ręce i na usługi Rosyi. Owóż, w czerwcu 1797 r., nagle podjęta stąd została, pod brygadyerem Deniską, szalona wyprawa zbrojna paruset konfederatów wołoskich na Bukowinę i Galicyę, zakończona oczywiście natychmiast klęską, rzezią i stryczkiem. Będąc poniekąd spóźnionem echem poprzednich „rewolucyjnych “ zapowiedzi Delacroix do Ogińskiego, została ona teraz wykonaną nie bez udziału bądź to tajnej zachęty Dubayeta i Carry, z wyższych wojskowo-politycznych natchnień francuskich, bądź też równoległej najtajniejszej prowokacyi ze źródeł rosyjskich, być może poczęści i austryackich. W każdym zaś razie, nieszczęsna ta w ypraw a przeznaczoną była przez właściwych swych inspiratorów do pokrzyżowania i tym dalekim sposobem pośrednim, obok tylu bliższych bezpośrednich, roboty pacyfikacyjnej Bonapartego. 

IV.

Bonaparte tym wszystkim skombinowanym przeciwnościom podziemnym stawiał czoło z energią obrotną, chytrą i twardą. Pochwycił dowody pisemne, kompromitujące sprzedajność Barrasa w interesie weneckim. Od uwięzionego agenta bourbońskiego, a wraz rosyjskiego, angielskiego, austryackiego, emigranta Antraigua, nadzwyczaj sprytnie wydobył inny znów dowód, kompromitujący knowania Pichegru, a tem samem ubocznie obnażający dziwną dyskrecyę Moreau. Powiadomiony najdokładniej przez posłanego do Paryża Lavalletta o powikłaniach tamecznych, Bonaparte pozwalał kompromitować się w nich najgroźniejszemu spółzawodnikowi swemu, krewkiem u Hochowi, sam unikając osobistego wdania się przed czasem. Nasłanego sobie z nad Renu do Włoch bystrego obserwatora, najzdolniejszego obok Klebera po tamtych wodzach, generała Desaix, choć nie mógł ukryć przed nim porywów swojej ambicyi, umiał przecie olśnić polotem swego geniuszu. W gwałtownej na wniosek Dumolarda odprawie, uderzając w samo sedno rzeczy, oświadczał wręcz, że „oskarżany jest dlatego, bo robi pokój", i ostrzegał gniew nie, że „minęły już czasy, kiedy nędzni adwokaci i gadacze gilotynowali żołnierzy". Do oddziaływania na republikańską opinię stołeczną używał pono także zręcznego pióra Sułkowskiego, pod postacią kierowanych przezeń do radykalnych paryskich jego przyjaciół, listów ostentacyjnych z kwatery głównej, wyłuszczających rzeczowo i dobitnie – acz nie bez pewnej ze strony Sułkowskiego reservatio mentalis – konieczność zawartych preliminarzów i wszczętych rokowań pokojowych. Głównej groźby dla dojścia pokoju i dla samego siebie trafnie dopatrywał się obecnie w dążeniach restauracyjnych, przeciw którym też energicznie popierał teraz i podniecał większość dyrektoryalną. Dostarczył jej w tym celu, w ciągu lipca 1797 r., od wszystkich swoich dywizyi, nawet od dwuznacznego, lecz zmuszonego do zdeklarowania się Bernadotta, pożądanych adresów i petycyi zbiorowych, oświadczających się za Republiką w tonie bardzo stanowczym i ostrym. Sam w ognistej z tego powodu odezwie do armii z połowy lipca, w rocznicę rewolucyjnego święta narodowego, zapowiadał groźnie, że „rojaliści z chwilą, gdy się tylko ukażą, przestaną istnieć” i że w razie potrzeby ruszy przeciw nim z armią na Paryż. W rzeczywistości zresztą ani myślał, wypuszczając najcelniejszą dla siebie sprawę wojny i pokoju, we własnej osobie topić się w trzęsawisku paryskiem. Umocniony wiadomością o pomyślnym przewrocie ministeryalnym, posłał tam w końcu lipca, z petycyami wojskowemi, zapalonego jakobina, generała Augereau, jako swego zastępcę a ramię zbrojne dyrektoryalne do uwieńczenia rozpoczętego dzieła stanowczym zamachem stanu. Jednocześnie nie przestawał, zwłaszcza od lipca, raz po razie przynaglać Dyrektoryatu do bezwzględnego wystąpienia przeciw spiskowi rojalistycznem uw Radach, klubach, gazetach. Podnosił przytem z największym naciskiem, iż w miarę rosnących, choćby tylko pozornych, szans tego spisku, odpowiednio słabnąć muszą szanse pokoju. 

Istotnie, w tym to czasie krytycznym, kiedy właśnie upłynął termin trzymiesięczny, wyznaczony w kwietniowych preliminarzach leobeńskich do zawarcia pacyfikacyi ostatecznej, rokowania pokojowe z Austryakami stanęły na punkcie martwym. Wtedy to mianowicie, w drugiej połowie lipca 1797 r., nowe zwlekające noty o dwóch kongresach, o proteście przeciw Cyzalpinie i t. p., złożone zostały Udinie przez pełnomocników cesarskich. Zaraz potem najustępliwszy z nich, margrabia Galio, właściwy sprawca umowy leobeńskiej, przedstawiciel pokojowych prądów dworskich, faworyt cesarzowej i przeciwnik Thuguta, odwołany został do Wiednia, pozostawiony zaś natomiast twardy i podstępny Merveldt, do kontynuowania ułudnej gry dyplomatycznej. W powietrzu najwyraźniej zdało się wisieć bliskie zerwanie układów, wznowienie wojny. „Widoczną jest rzeczą, – pisał Dyrektoryatowi Bonaparte, który zresztą, nie kwapiąc się bynajmniej do próżnych dylatoryjnych targów w Udinie i wyprawiwszy tam Clarka, sam ciągle jeszcze trzymał się w odwodzie w Mombellu i Medyolanie, – że dwór wiedeński działa w złej wierze i umyślnie zwleka, aby doczekać się wyniku naszych spraw wewnętrznych... Niepodobna już żywić żadnej nadziei, ani też powątpiewać, że jesteśmy haniebnie oszukiwani”. Donosił zarazem o nowych pośpiesznych zaciągach austryackich przeszło 40 tysięcy ludzi, przeważnie jazdy, kierowanych w stronę  Włoch. Żądał postawienia cesarzowi ultimatum o zakończeniu układów przed upływem sierpnia 1797 r., pod groźbą natychmiastowego rozpoczęcia kroków zaczepnych. Byłby to bowiem termin najpóźniejszy do otwarcia kampanii jesiennej, zanim wczesne w górach chłody i śnieg i uniemożliwi szybką i skuteczną ofensywę ponowną na Wiedeń. Domagał się już z góry w tym celu połączenia armii Renu i Sambry do potężnej skrzydłowej dywersyi. Domagał się zwłaszcza wzmocnienia własnej swej armii przez cztery półbrygady piesze i 3000 jazdy, poczem „przyrzekam, iż stanę w Wiedniu na żniwa, złączę się nad Dunajem z armią reńską i będę poił chłopów węgierskich winem tokajskiem”. Jednakowoż w tej pobudce bojowej Bonaparte napoły tylko był szczerym. W gruncie rzeczy pragnął grozić wojną dla tem rychlejszego wymuszenia pokoju. W tym też duchu już w sierpniu wywnętrzał się przed nowym ministrem spraw zagranicznych, Talleyrandem, w którym więcej niż w całym Dyrektoryacie wyczuwał zdatności politycznej. Wszakże znowu musiał wystrzegać się, żeby bądżcobądź, w razie nagłego wybuchu wojny, nie zostać zaskoczonym przez Austryaków, albo bodaj uprzedzonym przez ofensywę Hocha, z którym liczył się najwięcej. Właściwie, w tych krytycznych miesiącach letnich 1797 r., w ośrodku przełomowego okresu pomiędzy rozejmem leobeńskim a pokojem campoformijskim, znajdował się Bonaparte w położeniu poniekąd wcale podobnem do tego, w jakiem znajdzie się po leciech dwunastu, latem 1809 r., pomiędzy rozejmem znaimskim a pokojem schoenbruńskim. Aliści tym razem, przy nieskończenie mniejszem jeszcze doświadczeniu i potędze, miał do czynienia z militarno-politycznem przesileniem dwakroć dłuższem, półrocznem, a podwójnie trudnem, bo warunkowanem nietylko przez wykrętne intencye nieprzyjacielskie, ale najgłówniej przez zaznaczoną gmatwaninę rzeczy wewnętrznych francuskich, których on jeszcze nie był panem wszechwładnym, lecz dopiero spółczynnikiem zawisłym. Najniezawodniej życzył sobie teraz pokoju; niewątpliwie też straszył wojną dla osiągnięcia pokoju. Zarazem jednak, w pewnych zwłaszcza chwilach wyższego napięcia, winien był myśleć o wojnie całkiem na seryo. Względna chwiejność podmiotowa odpowiednich jego zarządzeń i zamierzeń w dobie przechodniej niniejszej, wynik konieczny przedmiotowej chwiejności położenia, musiała sposobem nieuniknionym odbić się również na ówczesnym jego stosunku do spraw y polskiej w ogóle, a legionowej w szczególności. 

Ze sprawą tą obecnie coraz częściej i to najrozmaiciej, bezpośrednio i pośrednio, miewał do czynienia Bonaparte. Przedewszystkiem o wyparcie się jej niezwłocznie nagabywany był natarczywie przez Austryę. „Polacy mocno niepokoją cesarza – donosił Dyrektoryatowi w początku czerwca – Istotnie, zgłębi Polski wielu przybywa oficerów, a żołnierzom strój polski takie sprawia ukontentowanie, że podwaja się przez to ich zdatność. Galio oświadczył mi, że cesarz byłby gotów dać dowód swej chęci przyczynienia się do spokoju wewnętrznego Republiki naszej przez rozwiązanie korpusów emigranckich francuskich (w cesarstwie). Ale jednocześnie liczy na wzajemność z naszej strony, w stosunku do Polaków, a więc, jeśli nie na zupełne rozpuszczenie (legionów), to przynajmniej na zmiany (organizacyjne) celem wykonania tego zamiaru”. Jak zapatrywał się Bonaparte na tę obosieczną insynuacyę austryacką i jak był dalekim, nie czekając zgoła w tym względzie skazówek dyrektoryalnych, od uczynienia jej zadość, okazuje się najdobitniej już z ówczesnego jego względem Polaków postępowania. Właśnie w tym samym bowiem czasie, kiedy owa insynuacya czynioną mu była przez pełnomocnika cesarskiego w Mombellu, życzliwie gościł on tutaj u siebie niemających pewnie żadnego o niej pojęcia generałów Dąbrowskiego i Wielhorskiego, mądrze rozstrzygał drażliwe zatargi wewnętrzne polskie i mocno utrwalał przyszłą organizacyę legionową. Co więcej, jawnie nawet nie wahał się uwydatniać swego budzącego się do broni polskiej upodobania, powierzając czasowo trzystu legionistom Polakom pełnienie straży przybocznej przy swej osobie w pałacu m om bellijskim. Było to zaszczytem wysoko w armii włoskiej cenionym, a dotkliwie musiało razić Austryaków, dla których ci legioniści byli zbrodniarzami stanu. Jednakowoż, być może z uwagi na austryacki w tym względzie niepokój i nacisk, a także na wieloznaczny artykuł leobeński o wzajemnej „spokojności wewnętrznej”, Bonaparte również i pewne pośrednie na wszelki wypadek piastował pomysły. Taką oportunistyczną powodował się myślą, gdy w połowie czerwca, jak wspomniano, wyprawił Zajączka do Brescii, dla utworzenia tam oddzielnego batalionu polskiego, w tysiąc ludzi, na służbie breściańskiej, jak gdyby unikając zbyt widocznego rozrostu pierwotnej przy Cyzalpinie formacyi legionowej, najbardziej kłójącej w oczy cesarza. 

Tę główną formacyę ośrodkową tymczasem nieustannie dalej rozwijał i doskonalił Dąbrowski, po powrocie z Medyolanu do Bologni. Kompletował oficerów, uczył żołnierzy, codzień osobiście odbywał z nim i ćwiczenia na placu broni bolońskim Montagnola. Pracował po swojemu, zawzięcie i owocnie, choć nie bez ciągłej biedy i przeszkód, płynących z nieszczęsnej choroby waśni stronniczych i osobistych. W początku lipca 1797 r. odebrał od Bonapartego rozkaz – opatrzony rzadkim wodza naczelnego dopiskiem własnoręcznym „pozdrowienie, szacunek i przyjaźń”, – udania się z tysiącem ludzi wstecz z Bologni do Reggia, dla poskromienia wybuchłych tam zamieszek. Z drażliwej tej misyi wywiązał się szybko i bezkrwawo, z chwalebnem umiarkowaniem, ku zadowoleniu samychże uśmierzanych mieszkańców. Zasłużył sobie nawet na szczególną podziękę miejscowego biskupa, który nie nawykł do podobnej wyrozumiałości ze strony własnych rodaków – służby francuskiej i nauczył się cenić ludzkość i karność polskiego dow ódcy i żołnierza. Tutaj to zjechał do Dąbrowskiego gość miły, zdawna oczekiwany Wybicki. Ten, jak się rzekło, pomimo srogiego zawodu, doznanego w kwietniu skutkiem przedugody leobeńskiej, nie przestawał i nadal wraz z Barssem i Prozorem, a przy poparciu życzliwego Bonneau, trudzić się w Paryżu nad drogą sobie sprawą zwołania Sejmu Wielkiego do Włoch. Daremnie jednak w tej sprawie wyprawiał wspomnione do kraju odezwy. Daremnie ze wspomnioną naglącą zapiską kongresową zwracał się do Dyrektoryatu. Nie mógł doczekać się ani pomyślnej rezolucyi od obojętnego, pochłoniętego własnemi kłopotami rządu francuskiego, ani też pomyślnej wieści z Polski odwyprawionych tam i na losy niepewne narażonych wysłańców. Zniecierpliwiony, z głową wciąż pełną tego przedsięwzięcia reprezentacyjnego, a z nieocenionym zapasem dobrej woli i otuchy, wybrawszy się nareszcie z Paryża, śpieszył obecnie Wybicki złączyć się z przyjacielem Dąbrowskim i podziwianym zdała Bonapartem . 

Dąbrowski od przybycia do Reggia trwał w męczącej niepewności i wyczekiwaniu dalszego rozwoju wypadków. Chodziły mu po głowie plany najrozmaitsze. Między innemi, już podówczas było podobno brane na uwagę skierowanie legionistów na wyspy jońskie i przedostanie się tamtędy do Albanii, na terytoryum tureckie. Już nawet wyprawieni zostali na Corfu, na zwiady, dwaj zaufani oficerowie legionowi. Byli to pułkownik Chamand, Polak wyborny, pochodzenia francuskiego, niegdy oficer fizylierów armii sejmowej i insurekcyjnej, mianowany szefem piątego batalionu w legiach, oraz major Zawadzki, drugi adjutant sztabowy Dąbrowskiego. Tutaj też, do Reggia, nadeszła wtedy, w lipcu 1797 r., pierwsza głucha jeszcze wiadomość o wyprawie wołoskiej Deniski, budząc zarazem niepokój i nadzieję. Skądinąd znów odebrał tu Dąbrowski w tym samym czasie od wybitnego przedstawiciela grupy wychodźczej weneckiej, stycznego z prądem raczej austrofilskim, projekt odezwy do Bonapartego, poruszający sprawę odbudowania Polski pod skrzydłem jednego z mocarstw rozbiorowych, zapewne Austryi. Wymówił się wszakże rozważny twórca legionów od podobnego wystąpienia, powstrzymał się od wszelkich kroków niewczesnych. Ułożył natomiast, w początku lipca, gorące w tonie a oględne w treści pismo polityczne do wodza naczelnego. Pomijając narazie wszelkie dalsze konjunktury, a nawet ważną sprawę sejmową, podnosił w niem najgłówniej samą kwestyę zasadniczą udziału Polski w przyszłych zbiorowych układach pokojowych. „Przedugoda pokoju (leobeńska) – pisał tutaj – nagle zniweczyła wszystkie nadzieje nasze. Ale... możemy oczekiwać, że... uzyskamy prawo niezaprzeczone reprezentacyi narodowej na kongresie pokoju... Nie chcemy przecie czynić tego kroku, ani żadnego innego, nie zasięgnąwszy uprzednio rady Twojej, obywatelu generale, którego wszyscy Polacy uznają za arbitra Polski (arbitre de la Pologne)... Powierzamy Ci losy nasze, a nie mogliśmy w lepsze złożyć je ręce “. W takim tonie po raz pierwszy imieniem polskiem przemawiano do Bonapartego. A choć było w tem aż nadto pochlebstw a, było też dość przeczucia prawdy. Układając dopiero to pismo, jeszcze przed jego wysłaniem, Dąbrowski przywołał do Reggia Wielhorskiego, dla wysłuchania jego również opinii. Poczem w net pognał go w tropy przebierającego się właśnie tamtędy, w powrotną z Włoch drogę do kraju, Stanisława Potockiego, celem naradzenia się z tym wpływowym statystą oraz pozyskania przez niego zgody i poparcia brata jego, Ignacego, i marszałka Małachowskiego. Misya ta zresztą, jak było do przewidzenia, wydała wynik niezbyt pocieszający. Ostrożny Stanisław Potocki oświadczył wprawdzie Wielhorskiemu, „że projekt reprezentacyi jest jeden, który Polskę zbawić potrafi, że projekt związku z cesarzem, – t. j. z Austryą, myśl stosunkowo najstrawniejsza jeszcze dla magnateryi wychodźczej w niniejszej chwili przedpacyfikacyjnej – wszystkim, nawet podług niego i Moskwie dogadzając, udać się koniecznie musi“. Zastrzegał jednak wyraźnie, że sam, skrępowany przez obowiązki osobiste i obawę „skompromitowania familii” Potockich, nie może teraz „wdać się w ten interes”. Z resztą zapowiadał też zgóry, iż zapewne nie zechce wdać się ani brat Ignacy, związany słowem honoru, danem cesarzowi Pawłowi, „że się do niczego mieszać nie będzie”, ani stary Małachowski, „póki pewności jakiejkolwiek od rządu francuskiego nie będzie”. Tymczasem rzeczone pismo Dąbrowskiego do Bonapartego, wraz z gorącą prośbą o poparcie pod adresem Berthiera, zawiezione zostało przez Tremona z Reggia do kwatery głównej wodza naczelnego w Medyolanie. 

Bonaparte, w początku lipca przeniósłszy się z Moinbella na stały, sześciotygodniowy odtąd bez przerwy pobyt do Medyolanu, oddawał się tutaj zajęciom natężonym a różnorodnym, przeważnie w bezpośredniej łączności z całym szeregiem wskazanych głębszych powikłań, zwalających się na niego w tym czasie. Nadawał tedy nowe urządzenia Cyzalpinie, dokonywał uroczyście inaugracyi ustawodawczej. Zbierał od wojsk swoich radykalne petycye do rządu francuskiego, sam demonstrował się ostro za Republiką na obchodzie lipcowym bastylskiej rocznicy. Nasłuchiwał i zmiennych odgłosów z Paryża. Patrzył na ręce Austryakom. Nie zapominał przytem o sprawie legionowej i Dąbrowskim. Dziękował mu w wyrazach zaszczytnych za sprawne uciszenie Reggia. Ze wszech stron – przydawał – dochodzą mnie same tylko dobre o legiach polskich relacye. Mam nadzieję, że jeśli (z Austryakami) nie ułożą się rzeczy, to obiedwie legie Wasze z honorem miejsce swoje w armii wypełnią. Tymczasem każ im wszędzie ćwiczyć się w użyciu broni i wszelakich obrotach”. Zarazem, w miarę dojścia szóstego tysiąca ludzi, uzupełniał organizacyę legionową. Nakazywał Berthierowi utworzenie pełnego szóstego batalionu, t. j. trzeciego legii drugiej, z konsystencyą w Medyolanie. Posyłał miłe Dąbrowskiemu przynaglenie do „szybkiego wykonania tego rozkazu41 i zalecał rządowi Cyzalpiny zarządzenie odpowiednich środków i kredytów. Uprzedzony o „manewrach, jakich zamierza użyć nieprzyjaciel dla zachwiania wierności (legionistów)“ przestrzegał jednocześnie Dąbrowskiego, by nie dopuszczał do legii „żadnych gazet ani pism ulotnych, mających na celu budzić zwątpienie, osłabiać energię, podniecać żołnierza do dezercyi”. W przepisanej Berthierowi dyzlokacyi legionowej wyraźnie warował, iż „moją jest intencyą, aby legia (pierwsza pod Dąbrowskim), znajdująca się w Bologni, pozostała tam złączona, i żadnych, chyba w razie konieczności, nie dostarczała detaszmentów, a to w tym celu, by mogła ćwiczyć się i być gotową do marszu, skoro tylko tego okaże się potrzeba”. 

W tym stanie rzeczy odebrał Bonaparte z Reggia wystosowane do „arbitra Polski” wymowne pismo Dąbrowskiego. Przyjął je z przychylnością szczerą, lecz z zastrzeżeniem wymaganem przez okoliczności. W odpowiedzi swej oddawał sprawiedliwość legiom, przyrzekał użyć je czynnie na wypadek wznowienia wojny, lecz nie ukrywał niepodobieństwa wprowadzenia Polski do kongresu. „Postawa i dobra konduita legii Twojej, obywatelu generale, – odpisywał z otwartością przyjazną, a zgoła niezłudną – tyle powszechnego sprawia ukontentowania, iż każda radby uczynić wszystko, co tylko mogłoby Wam być użytecznem. Jeśli sprawa (układów z Austryą) ulegnie zerwaniu, oddam Ci niektóre wojska francuskie i włoskie do utworzenia dywizyi liniowej. Co się tycze wyrażonego przez Ciebie żądania względem uczestnictwa na kongresie, to sam chyba czujesz, jak trudną jestto rzeczą. Życzenia wszystkich przyjaciół wolności są po stronie walecznych Polaków. Ale przywrócenie (Polski) od czasu i przeznaczeń jest zawisłem". To była prawda. To też ten człowiek wielki, lecz nie mieniący siebie panem wszechwładnym czasów i przeznaczeń dziejowych, nieinaczej potem u szczytu potęgi raz po razie przemówi do Polski, kiedy już sam przywracać ją będzie krokiem stopniowym, dozwolonym przez wyższe ponad jego wolę dziejowe moce. Dąbrowski, po odebraniu tej odpowiedzi przez Tremona, nic nie miał, bo i nie mógł mieć jej do zarzucenia. Pośpieszył w słowach gorących podziękować wodzowi naczelnemu. Uprzedzał go zarazem, iż niebawem osobiście stawi się u niego Medyolanie, „aby dać wyraz tej wdzięczności, jaką żywić dla Ciebie tak miłym jest obowiązkiem Polaków ". W rzeczy samej, zawarta w ostatnich pismach Bonapartego zapowiedź pomyślna możliwego wkrótce wybuchu wojny oraz istotnego użycia w niej legionów zelektryzowała mdlejące serca polskie. I wtedy to spadłemu do Reggia entuzyaście Wybickiemu, na nowy dlań widok naoczny wskrzeszonych zbrojnych szeregów polskich, ostrzonego już polskiego oręża, wydarło się z piersi poczciwej hasło serdeczne: „Jeszcze nie zginęła... marsz, marsz Dąbrowski, do Polski z ziemi włoskiej!" 

Tymczasem bowiem, jak wskazano, prowadzone w Udinie przewlekłe układy pokojowe w drugiej połowie lipca weszły w stan ostrego naprężenia, wobec nowych żądań austryackich i odwołania Galla do Wiednia. Jednocześnie Bonaparte, po nadejściu z Paryża wiadomości o dokonanym tam dogodnym przewrocie ministeryalnym, wzmocniony od strony domowej, tem dobitniej odtąd względem Austryaków szedł bądź na bezwzględną groźbę wojenną, bądź też na wojnę samą, o ileby ona miała okazać się nieuniknioną. Na wszelki wypadek, w podwójnym tym widoku, zarządzał zbrojenia na wielką skalę, gotował się do ponownego w każdej chwili, piorunującego uderzenia. Tyle pewna, że temi dniami, w końcu lipca i początku sierpnia 1797 r., tutaj na miejscu, śród Austryaków, Włochów a szczególnie w całej armii Bonapartego, powszechne panowało przekonanie, że lada dzień nastąpi zerwanie rokowań i padnie hasło do ruszenia w pole, a tem samem, jak nie wątpiono bynajmniej, do nowych zwycięstw i marszu zdobywczego na Wiedeń. Dąbrowski z nie wymowną pociechą odbierał te coraz mocniejsze o bliskim wybuchu zbrojnym pogłosy, zgodne skądinąd z pobudką wojenną w ostatnich do niego listach Bonapartego. Nadomiar, w tym samym czasie śród wychodźctwa polskiego we Włoszech rozeszła się wieść nadzwyczajna, szerząca się lotem błyskawicy śród zgromadzonych w „Maylandzie", jak mawiali z galicyjska, wiarusów legionowych. Była to wieść radosna, jakoby Naczelnik Kościuszko, którego przedtem już szukano darem nie w Hamburgu, miał teraz, po wypłynięciu z Anglii do Ameryki, zostać szczęśliwie dognany na pełnem morzu przez tajnie w tym celu uprzedzonych zawczasu Francuzów, i z należnemi honorami sprowadzony przez nich do Nantes, na wolną ziemię opiekuńczej Republiki francuskiej. Pod wyrażeniem tych wszystkich podniecających doniesień, Dąbrowski, nie zwlekając dłużej, odesłał swój batalion z powrotem do Bologni, gdzie, wedle otrzymanej dyzlokacyi, cała pierwsza legia zgromadzić się miała pod dowództwem zastępczem Wielhorskiego. Sam zaś wprost z Reggia udał się za Wybickim, pod koniec lipca, do kwatery głównej do Medyolanu. 

Tutaj odrazu, sposobem jak najbardziej naglącym, już nietyle dla rozwiewających się widoków pokojowo-kongresowych, ile na wypadek nieuchronnej napozór ofensywy wojennej, wystawił Dąbrowski osobiście Bonapartemu konieczność corychlejszego zwołania Sejmu Wielkiego do stolicy Lombardyi, przy sztandarze legionowym, a pod opieką wodza naczelnego armii włoskiej. Zresztą, niezawiśle od zasadniczej doniosłości reprezentacyjno-narodowej tego przedsięwzięcia, miał on zapewne, pospołu z Wybickim, poniekąd także na względzie, wobec rzekomego powrotu Kościuszki i spodziewanego jego przybycia do legionów, stworzenie pewnej przeciwwagi, w osobie wybitnych przywódców sejmowych, przeciw możliwym dążnościom do opanowania Naczelnika przez skrajniejsze żyw ioły insurekcyjno-wychodźcze. Wyraził zarazem życzenie, aby mu wolno było, zarówno w przedmiocie dalszej organizacyi i użycia legionów pod bezpośrednią egidą Francyi, jakoteż  w materyi sejmowej i naogół wr sprawie polskiej, wystosować imieniem rodaków pismo urzędowe do Dyrektoryatu francuskiego. Wódz naczelny życzliwie wysłuchał tych przełożeń i chętnie na nie udzielił swej zgody. Zastrzegł jednak, iż decyzya ostateczna o przekraczających własną jego kom petencyę prośbach i wnioskach polskich musi oczywiście przyjść od władzy rządowej paryskiej. Odpowiednie pismo do Dyrektoryatu na poczekaniu, w Medyolanie, zredagował Dąbrowskiemu mocniejszy od niego we francusczyźnie, stały teraz jego doradca Wybicki. Bonaparte odczytał je i aprobował. Rozkazał zaraz wydać paszport adiutantowi Dąbrowskiego, majorowi Zawadzkiemu, wyprawionemu natychmiast, w początku sierpnia, z tą ekspedycyą do Paryża. Dołączył nawet dla niego pisemne od siebie polecenie do bawiącego tam zaufanego swego adjutanta, Lavalletta. Zawadzki zabrał również listy Dąbrowskiego i Wybickiego do nowych ministrów wojny i spraw zagranicznych, Scherera i Talleyranda, do szczerze przyjaznego Bonneau, do mniej szczerze sprzyjających reprezentantów Salicetiego i Regniera, do Barssa i jednomyślnego z nim stołecznego koła wychodźców. Zarazem zaś zabrał z Medyolanu pismo Dąbrow skiego do Kościuszki, o którym przypuszczano, że przybył już z Nantes do Paryża. Zgodnie z duchem najistotniejszym całej swej roboty legionowej, pojmowanej jako nieprzerwana, pośród odmiennych jeno warunków, kontynaacya kościuszkowskiego dzieła, w tem piśmie generał-lejtnant Dąbrowski składał komendę w ręce Najwyższego Naczelnika i zdawał mu raport powinny o legionach polskich. 

Równocześnie postanowiono wyprawić Niemojewskiego do Drezna i Polski, dla widzenia się z emigracyą tameczną i oczekiwanymi członkami Sejmu, oraz Sołtyka do Zurychu, gdzie bawił wtedy Piotr Potocki i zbliżeni do niego możniejsi wychodźcy. Wydano także odpowiednie odezwy do korpusów legionowych i spowodowano stosowne od nich „noty” z podpisem szefów do Bonapartego, celem poparcia przedsiębranych przez Dąbrowskiego kroków. Ekspedycye do kraju opóźniły się jeszcze 0 dni kilka, skutkiem zwykłych opłakanych tarć wewnętrznych i zwykłego też żałosnego braku najniezbędniejszych środków mataryalnych. Złożono się przecie jako tako i poradzono sobie od biedy. Trochę przyczynił się życzliwy Serbelloni. Powróciwszy w czerwcu z odprawionego w Paryżu imieniem Lombardyi poselstwa, zacny książę włoski gorąco zajął się teraz sprawą przyszłej reprezentacyi polskiej na ziemi włoskiej, a nawet odstąpił Dąbrowskiemu piękny swój w Medyolanie pałac, jako miejsce obrad spodziewanego Sejmu Wielkiego. Między innymi, znaczniejszym zasiłkiem przyczynił się także przybyły świeżo, podobno z Petersburga, Wielkopolanin Grabiński. Był to dawny oficer wojsk polskich 1 powstania, popierany przez Sułkowskiego, a wkupujący się niejako teraz tą hojnością do majorowskiej szarżyi szefostwa batalionu w legiach, niezbyt zresztą przejrzysta figura, nieszczególną cieszący się reputacyą, którego wyprawiono zaraz, przez Raguzę, dla zasiągnięcia języka, na Wołoszczyznę. Nie miano jeszcze bowiem podówczas, w początku sierpnia 1797 r., wiadomości dokładnej o dokonanym przed kilku już tygodniami, szalonym na padzie Deniski na Pokucie i wynikłej stąd krwawej katastrofie konfederatów wołoskich. Przeciwnie, odbierano skądinąd wieści pozornie jak najpomyślniejsze. A więc, jakoby w Berlinie, wobec śmiertelnej choroby Fryderyka-Wilhelma II, go to wały się z oczekiwaną zmianą panowania lepsze dla Polski widoki. Jakoby ks. Henryk Pruski miał tam nowe, wielce obiecujące w tej mierze oświadczenia czynić Antoniemu Radziwiłłowi. Jakoby starzy Czartoryscy z Puław zjednoczyli się potajemnie ze sprawą zwołania Sejmu do Medyolanu i poparciem swojem ostatecznie skłonili do niej marszałka Małachowskiego. Jakoby ten był już w drodze na Szwajcaryę do Włoch, w towarzystwie wybitnych posłów sejmowych, Mostowskiego, Weyssenhoffa, Kochanowskiego, Linowskiego i innych. 

Co jednak najważniejsza, niezawiśle od tych przychodzących zdaleka i mniej lub więcej złudnych posłuchów, można było tuż w Medyolanie przeświadczać się naocznie o życzliwem zewszechmiar dla Polaków usposobieniu naczelnego wodza. Ujawniał je temi dniami Bonaparte  bardzo wyraźnie, ze szczególniejszym nawet naciskiem, i to nietylko słowem, lecz i czynem. Nie ograniczał się do poparcia, udzielonego misyi paryskiej Zawadzkiego. Starał się tymczasem na miejscu pomagać skutecznie usiłowaniom Dąbrowskiego. Wyróżniał go publicznie na w szelki sposób. Ułatwiał mu stosunki z Serbellonim; wstawiał się za bieżącem i jego w interesie legionowym żądaniami u nieprzychylnego mu osobiście cyzalpińskiego ministra wojny Biraga; wyrabiał mu audyencyę uroczystą u nowego rządu cyzalpińskiego. Zarazem, przy braku jeszcze kompletu oficerów Polaków, dla podniesienia stanu bojowego dwóch legii Dąbrowskiego i bresciańskiego oddziału Zajączka, oraz celem lepszego zespolenia ich z armią czynną francuską, zarządzał środki przygotowawcze względem umieszczenia w nich aż do jednej czwartej nadliczbowych oficerów francuskich. Co więcej, podejmował na własną rękę pewne poufne kroki uboczne, zmierzające do dalszego, znaczniejszego wzmocnienia siły legionowej polskiej. Rozpoczął mianowicie z umocowanym w Medyolanie posłem genueńskim, Ruggierim, rokowania przedwstępne w sprawie utworzenia nowej legii polskiej liguryjskiej, obliczonej na 3 tysiące z górą ludzi, z trzech batalionów piechoty, szwadronu jazdy i artyleryi polowej. Wprowadziwszy w tym celu Dąbrowskiego z Ruggierim, ułożył między nimi konwencyę o dostarczenie dla Genui narazie batalionu polskiego, na warunkach dogodniejszych jeszcze od umowy z Lombardyą, a przewidujących bezpośrednie złączenie tego korpusu ząjmą francuską, – coprawda najwyraźniej „na wypadek wojny z cesarzem“. 

Ale taką wiarą wojenną któż podówczas z będących w Medyolanie nie przejmował się Polaków? Na widok rosnącego przesilenia i tylu zewsząd wróżb pomyślnych, jedni z większą, drudzy z mniejszą otuchą, wierzyli, chcieli wierzyć wszyscy, że wojna szerszym jeszcze niż dotychczas w net rozpali się płomieniem, że da im nareszcie upragnioną do bicia się z rozbiorcami sposobność, że poprowadzi ich powrotnym z tułactwa szlakiem zwycięskim do w yzw olenia rozdartej ojczyzny. Ta nadzieja ożywcza rzeźwiła na nowo wszystkich, podnosiła zwątlonego po Leobenie ducha, a równocześnie jednoczyła powichrzoną gromadę wygnańczą, łagodziła istniejące w niej przeciwieństwa i waśnie, leczyła zajątrzone spółzawodnictwa i zatargi. Zapewne, fatalna choroba niezgody, jak rak tocząca wtedy i później pogrobowców Rzpltej w kraju, a szczególniej na wychodźctwie, miała głębsze zarody i przyczyny swoiście polskie. Spoczywały one tyleż w zatrutych ziarnach, posianych z zewnątrz ręką sąsiadów, ile we wziętem z własnych dziejów rodzimych, opłakanem wewnętrznej dziedzictwie fakcyi, warcholstwa oraz zadawnionego braku autorytetu i karności zbiorowej. Spoczywały przecie również i w powszechniejszej, zwyczajnej wszędy słabości ludzkiej. Tkwiły w zwyczajnem zarozumieniu i zapamiętałości ludzi ciasnego umysłu, skłonnych utożsamiać siebie i swoje stronnictwo z narodem, własne i stronnicze swe pojęcia z nieomylną narodową prawdą, a oskarżać przed narodem, wręcz wydalać z narodu wszystkich innych, odmiennie, choćby nieskończenie zdrowiej myślących. Tkwiły w zwyczajnem uroszczeniu i namiętności ludzi ciasnej ambicyi, skłonnych za swoje dla kraju chęci i prace dopominać się wynagrodzenia przez stanowisko i władzę, a spychać stamtąd wszystkich innych, choćby nieskończenie bardziej powołanych. Tkwiły, słowem, w zwyczajnej na ogół różno wartości jednostek, oddających siebie na usługi sprawie publicznej, zwłaszcza w ciężkich dla niej przeprawach i chwilach. Albowiem sama nawet cnota publiczna nierzadko, zwłaszcza pod ciśnieniem ciężkiej klęski i przełom u, ilekroć nie wsparta na wyższej wartości osobistej serca i głowy, wydawać z siebie może ostre kwasy, zjadliwe pierwiastki rozkładowe, działające czasem rów nie szkodliwie, jak zbrodnia publiczna. Tak i w innych atoli, nietylko w polskiem, bywało wtedy, i bywa zawsze, środowiskach ludzkich. 

To też, obnażając jak najbezwzględniej ówczesne haniebne w łonie wychodźczem polskiem niesnaski, i jak najsurowiej piętnując je w odniesieniu do własnego społeczeństwa, jako obmierzłą plamę przeszłości i pamiętną na przyszłość przestrogę, jednakowoż, w odniesieniu do równoległych gdzieińdziej zjawisk podobnych, należy, bądźcobądź, nawet do potępiającego sądu sprawiedliwe wnieść pomiarkowanie. Wszak ci sterani tułacze polscy, w swoich, ledwo z łaski wykołatanych dwóch legiach, patrząc się w górę ku dwustu sławnym półbrygadom, znakomitym wodzom, potężnym nad Europą przewagom narodu francuskiego, mogli w nim również oglądać coniemiara najwstrętniejszych przykładów rozdwojenia, intrygi i zaciekłości stronniczej. Jeśli postaremu „co wieś, to inna pieśń", smutną w Polsce bywało regułą, to tak samo, jeszcze wedle cezarowego świadectwa, bywały odwiecznie in Gallia factiones, non solum in omnibus civitatibus atque pagis partibusque, sed in vicis. I nowożytny Cezar gallijski, Bonaparte, nadto dobrze znał te zajadłe fakcye francuskie i nadto dotkliwie na sobie samym doświadczał ich skutków, iżby nie miał z pewnem wyrozumieniem zapatrywać się na pokrewne wśród wychodźstwa polskiego objawy ujemne. A nie mógł on też zapoznawać świecących w niem zarazem najjaśniej objawów dodatnich, pokrewnych najcelniejszym spółczesnym wysiłkom francuskiego ducha patryotycznego. Gdyż jakkolwiek wielu bardzo rzeczy, nowożytnej myśli społecznej, porządku, wytrwałości, dokładności, dyscypliny, sztuki administracyjnej i wojennej, uczyć się musieli od Francuzów, conajwyżej przecie samą tylko nazwę „patryotyzmu wziąć od nich bezdomni mogli Polacy. Niepożytą treść samorodną arcypolskiej tej cnoty wszyscy prawie, w tęższych czy słabszych, lotniejszych czy pospolitszych swych duszach, przynosili z sobą na obczyznę z zabranego im domu, gdzie pieśń kadecka warszawska do „świętej miłości kochanej ojczyzny" zdawna była wyprzedziła marsylską pobudkę rewolucyjną „amour sacre de la patrie“. Byli to też w ogromnej większości najgorliwsi na swój sposób patryoci. A choć poswarzeni obecnie między sobą, i w rozmaite ciągnący strony, pośpieszą potem ci prusofile, jak Wybicki, zdzierać w 1806 r. orły pruskie w Wielkopolsce, austrofile czy rusofile organizować w r. 1809 powstanie w Galicyi albo uzbrajać w 1812 Litwę. Obecne śród nich rozgoryczenie i rozstrzelenie nienajmniej na gruncie wspólnego jątrzyło się nieszczęścia. Lecz i teraz, pod spodem, pod pianą stronniczą i warcholską, płynął czysty nurt wspólnego narodowego czucia i pomyślniejszej jeno czekał pory, by wydobyć się na wierzch i bodaj doraźnie tam te górne zmyć męty.

Owóż, ledwo w chwili niniejszej mignął przelotny promień nadziei, ledwo zapowiedź wojennego przemknęła się czynu, a jakkolwiek wciąż jeszcze niecałkiem wichrzycielska zwolniała intryga, już przecie narazie rozchmurzali się mimowoli, wyciągali ku sobie dłonie poróżnieni bracia. Wszyscy prawie przytomni w tedy w Medyolanie skupiali się ściślej pod Dąbrowskiego przewodem. Garnęli się do niego i przeciwnicy, uprzedzony Niemojewski lub zrażony Kosiński, „fraternizował“ nawet zawzięty Sułkowski. Gorączkowe oczekiwanie i ufność radosna do prostego zstępowały żołnierza. Oporządzali się gorączkowo do boju legioniści. Wybierali się w pochód, przez góry i rzeki, poprzez niewolące ich do niedawna armie cesarskie, na utęsknioną ziemię rodzinną, dokąd pono aż zza morza cudem ocalony podąży Kościuszko; dokąd pospołu utorują drogę dzielne „Mazurki", jak galicyjska wiara legionow a przezwała żwawych z mazurska Francuzów; dokąd prosto powiedzie mądry „Bartek", jak ulubionego, czule o nią dbałego, przezwała Dąbrowskiego; dokąd trafić nauczy i pomoże przedewszystkiem ów niepokaźny „mały kapral", co to już potylekroć nienawistnych kajzerlików bez pardonu łupił, najsroższych obersztów, najstarszych generałów cesarskich, ba nawet feldmarszałków w niewolę imał jak maku, najdostojniejszego roznosił arcyksięcia, do samego Najjaśniejszego się dobierał, najmędrszy i najmożniejszy „Bartek Starszy", jak z upodobaniem przezwała Bonapartego. „Zgoła, któż wszystkie cuda opisze?... nie kręci Ci się w głowie, to czytając? – pisał z Medyolanu Wielhorskiemu do Bologni porwany uniesieniem Wybicki – mnie się zda jak w malignie, że lecę przez tysiące stopni gdzieś tam na dno... Wszak my i do Kościuszki różnego gatunku popisali inwitacye... Więc wszystko się dopełnia... Bonaparte znowu troskliwie pytał o Małachowskiego... Wiadomości wszystkie wróżą nam wojnę. Piszą z Wiednia, że tam przygotowania największe… Cieszmy się choć temi snami; milsze one jak na jawie smutki... Bonaparte, mogę mówić, więcej ma szacunku dla Dąbrowskiego, jak miało wojsko i rządy nasze dla niego... Ja w tem tryumfuję, bo zawsze byłem za Dąbrowskim, tak jak teraz za jego legionami, w których zbawienia naszego szczególną zakładam nadzieję. Szanowni wybawiciele nasi, gotujcie się odbierać te laury, które Wam wdzięczna ręka uwije... “ 

Z takiego nastroju wtedy, latem 1797 r., wystrzeliła jasną iskrą pieśń wojenna legionów, odtąd narodowa Polski. Przyszła sama, bo była potrzebna do podniesienia ducha, wysłowienia popędu, uzmysłowienia celu tej dziwnej, jedynej w swoim rodzaju, zbrojnej drużyny tułaczej, poszukującej w tych stronach dalekich swego prawa do wolnej ojczyzny. Legionowemu ludowi polskiemu, śpiewnemu z natury w zwykłej doli na swoim zagonie, trzeba było tem bardziej dzielnej pieśni żołnierskiej na odbywanej teraz po obcych niwach twardej orężnej wędrówce. W prawdzie i teraz z piersi szeregowców, powtarzana za niektórym i z oficerów, biła czasem w niebo włoskie starożytna „Bogurodzica". Ale hymn religijny z przed lat półtysiąca, zdawna zamarły jako hasło bojowe, a od spółczesnych haseł pobratymczych francuskich tak bardzo różny, brzmiał tu tylko „łzawem żebraniem miłosierdzia u Opiekunki", był westchnieniem żałosnem, nie pobudką. W prawdzie chętnie nucili legioniści przyniesione z kraju obozowe piosenki, o nachylonych w obronie Matki miłej proporach, opóźnym już powrotu w dom czasie, po części na rzewną dumek ukraińskich nutę; albo też bliską obecnego ich stanu śpiewkę starą o żołnierzu tułaczu, idącym w sukni obszarpanej, na żer krukom, wronom, przez bory, lasy, przymierając głodu, wzdychając za cepem i pługiem. Ale ta smutna skarga znowuż nie była pobudką, tak samo jak i świeże, nieraz weselsze, lecz błahe zazwyczaj, lub wymuszone wiersze okolicznościowe, układane w marszach i przy ogniskach włoskich. Pobudki trzeba było, swojskiej, jędrnej a prostej, ujmującej treść najistotniejszą, przepełniającą serca legionowe polskie. Dało ją, jak na zawołanie, w chwili niniejszej, bardzo proste, bardzo polskie serce Wybickiego. Na widok pozornych w tej chwili „cudownych" znaków jutrzni wojennej i narodowej, uniesiony zapałem Wybicki, w kilku zwrotkach, powstałych bądź pod koniec lipca przed wyjazdem z Reggia, bądź też w pierwszych dniach sierpnia 1797 r. w Medyolanie, stworzył pieśń legionów. Ogłaszała ona tę prawdę niewzruszoną, iż nie umarła jeszcze Polska, póki w demi jej żyją synowie. Zapowiadała rychłyjej odbój z bronią w ręku, w marszu pod Dąbrowskim, z obczyzny włoskiej, przez Wisłę i Wartę, do siedzib rodzinnych, do ojców i niewiast, zostawionych w domu i tęsknie wyglądających nadejścia swych zbawców. Przypominała sławny ongi Czarnieckiego powrót przez morza i przyrzekała podobny zza morza powrót Kościuszki. Nawoływała do zgody w imię świętej wspólnej sprawy. Zaś walną porękę powodzenia ukazywała w wielkim opiekunie legionów Polski, w zwycięzcy Bonapartem. Nie było w tem coprawda ponurej mocy słów groźnych i dźwięków marsowych św datoburczej Marsylianki, ani wściekłego impetu Ca ira. Była ochocza tężyzna czysto polska, rozpromieniona wiarą serdeczną, niesiona dziarskim rytmem mazurskim. Proste wyrazy i prosta nuta swojska trafią odrazu do duszy nietylko legionistów, lecz całego narodu i wryją się tam nazawsze. Zagrzmią one kiedyś, po wielu leciech, i starego legionistę, dyktatora Chłopickiego, ocucą zodrętwienia pod Grochowem. Aż później jeszcze, pod Wörthem, pod Saint-Privat, podana od kom endy pruskiej swoim pułkom polskim, do ataku na szeregi francuskie Napoleona Małego, niecnie nadużyta pobudka legionowa zgrzytliwie zadzwoni wzywanem w niej wielkim imieniem Bonapartego. Aliści zawszeć jednym z najcelniejszych Bonapartego pozostanie zaszczytów, iż imię jego po wszystkie czasy skojarzyło się z nieśmiertelną pieśnią narodową obcego wielkiego ludu. 

V.

Zapalne nadzieje wygnańców polskich, tak rozżarzone chwilowo, wyładowane w legionowej pieśni, były jednak pod każdym względem przedwczesne i niebawem znów miały nielitościwie zostać zmrożone przez zimną rzeczywistość. Czy i w jakim stopniu szczerze lub nieszczerze podniecał je wówczas Bonaparte? Tyle pewna, że jak najwyraźniej czynił je bezwarunkowo zawisłem i od wszczęcia kroków wojennych. Pod tym względem żadnych zgoła złudzeń nie zostawiał Polakom. Zapewne, wielce jest praw dopodobnem, iż obok gróźb innych, stosowanych w tedy przeciw Austryakom, również i groźbę polską rad był zużytkować dla przyśpieszenia pokoju, którego nierównie bardziej pożądał od dalszej walki. Z drugiej strony, rzeczą całkiem było zrozumiałą, iż wobec otwartej wciąż możliwości wznowienia tej walki, w kształcie bodaj zawziętszym jeszcze i trudniejszym niż dotychczas myślał też najskuteczniej ugodzić w nieprzyjaciela nietylko rozrządzalnym orężem, lecz wszystkim czynnikiem politycznym polskim. Tak więc widoki polskie zależały bezpośrednio od widoków pokoju lub wojny; te zaś oczywiście nie zależały bynajm niej od prostego widzimisia Bonapartego. Polacy, przed którym i on z tego żadnej nie czynił tajemnicy, ani z tego, że nieomieszka zawrzeć pokoju, skoro tylko zawrzeć go będzie w stanie, wiedzieli też dobrze, jak rzeczy stoją, i dokładnie zdawali sobie sprawę, wedle prostodusznego wyznania Wybickiego, z różnicy zachodzącej między słodkiemi „snami“ a surową „jawą“.

Tymczasem w Wiedniu, gdzie odgłos lipcowej zmiany ministeryalnej paryskiej zachwiał nieco wiarę w oczekiw any rojalistyczny przewrót francuski, uchwalono w sierpniu 1797 r. odesłać Galla do Udina, wszakże znowuż z instrukcyą nader krętą i na dalsze zwłóczenia obliczoną. Bonaparte, na pierwszą wieść o powrocie pokojowego Galla, postanowił udać się osobiście na miejsce rokowań, opodal Wenecyi, a tem samem na czoło swej armii. W drugiej połowie sierpnia, zostawiając poufniejsze swe papiery oraz nadzór tajny nad Lombardyą w ręku Sułkowskiego, który chętnie podjął się tej bardzo drażliwej czynności policyjnej, sam wyjechał z Medyolanu do położonego o mil kilka od Udina zamku doży weneckiego w Passarianie. Z troską, lecz bez najmniejszego doń żalu, żegnali go zostawieni w Medyolanie Polacy, choć znów odtąd słabnące swe nadzieje dzielić musieli między wojną a pokojowym kongresem. „Bonaparte odjechał z przywiązaniem i szacunkiem dla legionów – pisał Wielhorskiemu poczciwina Wybicki – Powiózł w jednej ręce ultimatum, w drugiej pałasz. Jeżeli Niemczyska stchórzą i podpiszą, co im z Paryża nakazano, projektu nasze wojny przepadły. Ale ach, gdyby zaślepli i zatwardli! Bonaparte en avant, a my, panie Józefie, galopem staruszki za nim i potem ich wyprzedzimy. Taki jest moment kryzys dla nas; ja nie wiem, czy go z niespokojności przeżyję“. Bonaparte, od końca sierpnia sam prowadząc rokowania naprzemiany w Passarianie i Udinie, niepomału zaimponował jako negocyator wysłańcom austryackim. „Umysł subtelny wraz i rozległy, – donosili oni Thugutowi – charakter stanowczy, wsparty na swej sile, konsekwencyi i bujności myślowej, wybornem znawstwie rzeczy i ludzi, pozwala on dorozumiewać się widoków głębokich i bardzo dalekich, lecz trzyma się zawsze w ścisłej mierze okoliczności teraźniejszych... Podobny okaz mógłby znaleść się chyba u Tacyta albo Plutarcha“. Były mu zresztą, jaki przedtem, i później jeszcze, podsuwane w tedy ręką koalicyjną śmieszne, dobre dla łapowników dyrektoryalnych, pospolite pokusy korupcyjne, pod postacią znacznych posiadłości w Niemczech, albo dóbr i „dusz“ w Rosyi, a mianowicie w dzielnicy rozbiorowej polskiej. Co zaś szczytem było humorystyki, z tym samym pomysłem kupienia sobie Bonapartego nosili się goli Machiawele Deputacyi polskiej w Paryżu, uradziwszy ofiarować mu jako łapówkę starostwo białocerkiew skie. „Gdybym miał 100 tysięcy chłopów, – taką dowcipną dawał on odprawę pełnomocnikom austryackim na czynione w tym względzie aluzye – zrobiłbym z nich żołnierzy, zorganizowałbym ich, wypowiedziałbym wojnę monarsze i opanowałbym tron“. W pierwszych zaraz konferencyach twardo i dobitnie wyniósł na stół głów ne sprawy sporne, cesyi reńskiej i rozgraniczenia włoskiego. Zaś wobec jawnego wciąż dylatorstwa przeciwników, już w pierwszych dniach września poszedł z nimi na ostre: przedsięwziął szereg ostentacyjnych zarządzeń przedwojennych; wydał armii rozkaz do wymarszu za dwa tygodnie. Zresztą niebrak skazówek, że wcale na seryo miał się na ostrożności. Tak np. zlecił też wówczas poufnie Sułkowskiemu umieszczenie powierzonych mu portfelów i papierów swoich w miejscu bezpiecznem. „Źle wróżę o układach, – pisał Talleyrandowi – ...lecz jeśli chcecie pokoju, niechaj wszystko we Francyi dysze wojną“. Wprawdzie bowiem „Thugut nie chce pokoju, ale nie ośmiela się chcieć wojny,... trzeba mu ją przeto wystawić przed oczy, jak głowę Meduzy“. Najgłówniej atoli trapił się ciągłą niepewnością stosunków paryskich, warunkującą w znacznej mierze upór austryacki. 

Wtem odebrał z Paryża doniosłą wiadomość o dokonanym tam radykalnym przewrocie. Był to wykonany z całą bezwzględnością, w dawnym stylu rewolucyjnym, przewrót fructidora. Tryumwirat lewicy dyrektoryalnej zdobył się nareszcie, w początku września 1797 r., na ten gwałtowny zamach stanu, poparty siłą brutalną przez Augereau. Obalono Carnota i Barthelemego, zastąpionych niebawem w Dyrektoryacie przez Merlina i Francois. Uwięziono mnóstwo posłów, z Pichegru na czele. Deportowano do G uyany kilkaset osób, i to zarówno rojalistów, jak umiarkowanych republikanów. Unieważniono niedogodne wybory wiosenne. Przeprowadzono bezwzględną „epuracyę“ obu Rad oraz wszelakich władz i urzędów. Gwałcąc ustawę i prawo, załatwiając bez miłosierdzia porachunki osobiste i stronnicze, odnowiono poniekąd skrajne trądycye rewolucyjne, pod hasłem ratowania zagrożonej istotnie Republiki. 

Jakkolwiekbądź, wpływ tego przewrotu na rokowania pokojowe był bardzo silny, w podwójnym mianowicie kierunku. Zachwiani z gruntu zostali Austryacy, zawieszone układy. Merveldt natychmiast pobiegł do Wiednia. Tam, pomimo ciągłej jeszcze nieustępliwości Thuguta, zdecydowano się teraz u dworu na krok stanowczy. Nowego, poważnego wyprawiano negocyatora, wybitnego męża stanu, dotychczasowego posła w Petersburgu, Cobenzla, wprawdzie z twardemi jeszcze propozycyami thugutowskiemi, lecz z nieograniczonem pełnomocnictwem cesarskiem. Z drugiej strony, Bonaparte, aczkolwiek dzięki zamachowi paryskiemu znacznie wzmocniony względem Austryaków, musiał przecie odtąd, zwłaszcza w razie dalszego ich uporu, liczyć się nierównie bardziej z wojowniczym nastrojem fructidorowym francuskiej stolicy. W rzeczy samej, poprzednie jego prośby naglące o pozorne podniesienie dyapazonu wojennego, dla ułatwienia mu zawarcia pokoju, zaczęto tam naraz wypełniać aż zadobrze. Rozpędziwszy się w represyi, a rzekomo iw energii rewolucyjnej, zaczęto w guście nieboszczki Konwencyi istotnie dzwonić na wojnę, odmawiając zresztą do niej żądanych przez Bonapartego posiłków i odsyłając go do zapału wyzwolonych ludów włoskich. Albowiem teraz w Paryżu fructidorowym podwójnie przelicytowywano go w żądaniach. Kazano nie wydawać cesarzowi Wenecyi, okupującej się za to Barrasowi milionowym kubanem. Kazano, oprócz Renu, dostać i Włochy, szerzyć w nich propagandę, jednoczyć je, całkiem wydalić stąd Austryaków, t. j. robić to właśnie, za co przedtem Bonapartego tak srodze winiono. Tem srożej natomiast pomstowano obecnie po gazetach stołecznych na leobeńskie jego dla Austryi ustępstwa. Opłakiwano polityczną jego nieudolność wyzyskania swych przewag orężnych. Podkopywano go w opinii, a pchano jednocześnie bądź do niewykonalnych warunków negocyatorskich, bądź do karkołomnej wojny zaczepnej. On w tem wszystkiem doskonale rozeznawał starą do siebie nieufność rządu, za którą stało zarozumienie Augereau, zawiść Bernadotta, stare zawodowe spółzawodnictwo generalskie. Rozeznawał zarówno złą rachubę, jak i złą wolę zwycięzców fructidorowych. „Jest do życzenia, – odpisywał na to rządowi do Paryża – aby nie rzucano się wahadłowo z jednej skrajności w drugą wręcz przeciwną. Jedynie rozwagą i umiarem myślowym można utrwalić dobro kraju". Wyrażał przekonanie nawskroś realistyczne a dość słuszne, choć poniekąd stosowane przezeń w następstwie również i względem Polski, iż na same zapały patryotyczne włoskie, jako na poważną siłę czynną, liczyć niepodobna, gdyż pogasłyby one natychmiast, „od jednego gwizdnięcia, skorobyśmy tylko cofnęli nasz wpływ moralny i wojskowy". Dla rzetelnego zabezpieczenia przyszłości Włoch, żądał stopniowania i czasu. Ostrzegał przed gwałtownemi skokami i pośpiechem; ostrzegał, że „wszystkie wielkie wypadki na jednym wiszą włosie". Groził nawet ponownie swoją dymisyą. 

Tymczasem w osobie przybyłego pod koniec września Cobenzla spotkał się z negocyatorem nieladajakim, upełnomocnionym już wprawdzie i gotowym istotnie do zgody, lecz mocno obstającym na wytargowaniu warun ków jak najlepszych. Nie mógł też z nim ani nawet mówić o warunkach najgorszych, przepisywanych sobie z Paryża. Mógł conajwyżej sam ze swej strony targować się zawzięcie, na rozszerzonej podstawie leobeńskomombellijskiej, o każdą piędź przyszłej granicy reńskiej a włoskiej. Pośród nadzwyczaj mozolnych tych targów, odebrał, w początku października 1797 r., nowe, przyniesione przez zaufanego sekretarza Barrasa, bardziej jeszcze obostrzone instrukcye rządowe, formalne ultimatum wojenne. Kazano mu żądać Renu, odmówić Wenecyi i w ogóle indemnizacyi we Włoszech, odesłać cesarza po odszkodowanie na Bałkany i do Rzeszy. W przeciwnym razie, kazano rozpocząć natychmiast wojnę zaczepną, bez posiłków żadnych, „korzystając z najpotężniejszego sojusznika, haseł wolności", t. j. zrewolucyonizowania Włoch, a dalej bodaj Niemiec i Węgier. Obiecywano mu przytem ogólnikowo spółdziałanie armii nadreńskich, oddawanych, wobec nagłego zgonu Hocha, pod dowództwo naczelne fructidorowego pogromcy, a lichego wodza, Augereau. O przyjęciu takich warunków przez Austryę nie mogło oczywiście być mowy. Był to więc poprostu na kaz wojenny. Ale Talleyrand włożył do tego nakazu wieloznaczące od siebie zastrzeżenia pod adresem Bonapartego. Warował on mianowicie z góry przekonanie rządu, iż Bonaparte będzie „w możności utrzymania" (en mesure de soutenir) tych warunków, skoro je Austryakom postawi. To zastrzeżenie obosieczne z jednej strony składało na niego całą odpowiedzialność, z drugiej zostawiało mu „carte blanche“. Po paru dniach nadeszło z Paryża ostateczne, „nieodwołalne” potwierdzenie powyższego ultimatum. Położenie Bonapartego było niezwykle drażliwe. Chwilowo był on porywany odruchem wojennym, pod wpływem zleceń tak kategorycznych, a może też myśli o zniknięciu wielkiego spółzawodnictwa Hocha. Ale głęboko ważył w duchu karkołomność nowej ofensywy w głąb Austryi, dwulicowość Dyrektoryatu, brak posiłków, niedołęstwo komendy reńskiej w ręku Augereau, wreszcie porę roku bardzo już spóźnioną. Temi to właśnie dniami, w Passarianie, obudziwszy się pewnego ranka, skoczył do okna i ujrzał okolne góry świeżym okryte śniegiem. „Śnieg w początku października! – zawołał tknięty instynktem samozachowawczym, który czemuż po leciech piętnastu w północnej, moskiewskiej opuści go strefie, – co za kraj! Dość tego; trzeba zrobić pokój". To postanowienie pokojowe bynajmniej nie przyszło mu łatwo. Było ouo iloczynem najsprzeczniejszych wahań, owocem najzawilszych pro i contra rachub, wynikiem ciężkiej w ew nętrznej walki myśli i woli. W tej walce niezawodnie rolę przeważną grał już wybujały niepomiernie, rozpierający go coraz bardziej egoizm władczy. Rozpamiętując kiedyś zdaleka na św. Helenie i wyszczególniając po kolei wszelakie powikłane konsyderacye czysto rzeczowe, jakie go w chwili niniejszej do pokojowego skłoniły postanowienia, nie ukryje on również i tej pobudki nawskroś osobistej, że „było w interesie Napoleona zawrzeć pokój". Ale w tem właśnie sęk, iż wraz z jego egoizmem i on sam już wyrósł tak wysoko, że interes jego własny w znacznej mierze zdążył zespolić się, zsolidaryzować z interesem Francyi, że na jej pożytku on najwięcej zyskiwał, na jego przegranej ona traciłaby najwięcej. 

Uchylenie się swoje od otrzymanych rozkazów wojennych dobitnie uzasadniał Bonaparte w udzielonej rządowi odpowiedzi. Przebijał w tem uzasadnieniu sceptycyzm bezwzględny, który później, w jednostronnem zastosowaniu do Hiszpanii, Niemiec, Polski, okaże się ciężkim błędem i ciężko też się pomści. Lecz przebijał zarazem trzeźwy realizm, który obecnie, w ścisłem zastosowaniu do spółczesnego położenia, mieścił tylko nagą, zdrową prawdę. „Odkąd jestem we Włoszech, – odpisywał Talleyrandowi – zapał ludów do wolności i równości nie był dla mnie sojusznikiem żadnym, albo był bardzo słabym. Ale dobra dyscyplina wojsk naszych, szacunek okazywany religii,... zwłaszcza zaś wielka czynność i szybkość nasza,... to były istotne sojuszniki armii włoskiej. W tem zawiera się historya rzeczywista. Wszystko inne nadaje się do proklamacyi, do drukowanych przemówień, ale to są romanse“. „Za dni kilka – konkludował – rzecz cała się rozstrzygnie, wojna czy pokój. Wyznaję jednak, że uczynię wszystko, aby mieć pokój, z uwagi na późną porę roku“. I tutaj, dosłownie niemal temi sainemi w yrazy, jakie potem, po niewczasie, wypowie zbieg moskiewski w Warszawie 1812 r., wypisywał zwycięzca, włoski, teraz, w Passarianie, 1797 r., wyrywającą mu się praw dę najoczywistszą, najpospolitszą, a przecie tak groźną, zagłuszaną zazwyczaj wirem przemożnym wypadków, niepochwytną we właściwem miejscu i czasie: iż „od tryumfu do upadku jest tylko krok jeden", du triomphe a la chute il n’y a qu’un pas“. Taka zaś zbieżność myśli, instynktu, nawet słów tych samych, na początku i końcu jego drogi dziejowej, nie była prostym jeno trafem. To należało do formuły stałej, funkcyi ciągłej, znamion wytycznych tej drogi nadzwyczajnej, iż na wszystkich jej punktach zwrotnych jedno tylko ze szczytów do otchłani fałszywe wiodło stąpnięcie. 

Zatrzymał się przed niem obecnie w samą porę Bonaparte. W tempie przyśpieszonem, a sposobie tem ostrzejszym, że liczyć się musiał bądźcobądź z większemi wymaganiami Paryża, popędził rokowania z Cobenzlem. Prowadził je, obok równoległej najczujniejszej wciąż akcyi przedwojennej, na wypadek możliwego co chwila zerwania, z niezrównaną za stołem konferencyjnym, jak przedtem na polach bitew, wytrwałością, zręcznością i mocą, z natężeniem ogromnem. Na całonocnych z rzędu, burzliwych naradach, czasem, wyczerpany do cna, upadając pod ciężarem pracy, nerwowego wysiłku, nękających wątpień i uczucia odpowiedzialności, jakgdyby tracił panowanie nad sobą, odchodził prawie od przytomności, i jak „półszaleniec", wybuchem niepohamowanego uniesienia omal nie niweczył całej w znoszonej z takim mozołem budowy pokojowej. Ale nawet nad temi wybuchami zawsze w chwili ostatniej umiał zimną zapanować rozwagą i na swoje spożytkować je dobro. 

Nareszcie, po nadejściu z Wiednia nowych ustępstw cesarskich, mógł szczęśliwie uwieńczyć układy przez podpisanie w Passarianie, w drugiej połowie października 1797 r., t. zw. traktatu campoformijskiego. Traktat ten, wykraczając ponad przed ugodę leobeńską, w części jawnej oddawał Austry i samą Wenecyę, z wycinkiem jej posiadłości do Adygi, i rozszerzał Cyzalpinę o jedną trzecią. W części tajnej, oddawał Francyi lewy brzeg Renu w przeważnej rozciągłości biegu. Zaś jednocześnie, nietylko w oddzielnym artykule jawnym i dobitniejszej jeszcze stylizacyi przejęte zostało dosłownie pozytywne zobowiązanie leobeńskie względem obustronnej „spokojności wewnętrznej“, lecz nadto, w najpierwszym zaraz artykule o wzajemnym „pokoju trwałym i niewzruszonym", umieszczono znacznie ostrzejsze zobowiązanie negatywne, iż „żadna pomoc ani poparcie, bezpośrednio czy pośrednio, nie będą udzielane tym, którzy chcieliby jakąkolwiek wyrządzić krzywdę jednej lub drugiej ze stron umownych". Miało to oczywiście na celu wyparcie się emigrantów rojalistycznych ze strony austryackiej, ale tem samem podcinało także widoki legionów polskich ze strony francuskiej. Inny znowuż artykuł jawny zapewniał amnestyę „mieszkańcom wszystkich tych krajów, jakie zajmowane (occupes) były przez armie" wojujące, t. j. Włochom, czy bodaj Styryjczykom. Tem samem zaś ten zwrotowy łączał od amnestyi Galicyę, zamykał powrót do domu pochodzącym stamtąd dezerterom i jeńcom, zaciągniętym pod sztandar legionowy polski, i zostawiał ich nadal w czasie pokoju w położeniu poniekąd bezprawnem. Wreszcie osobny artykuł, zapowiadał, celem pacyfikacyi między Francyą a Rzeszą niemiecką, zwołanie niebawem kongresu w Rastadzie, lecz zastrzegał wyraźnie, iż ten kongres będzie „złożony wyłącznie z pełnomocnikiem Rzeszy oraz Republiki francuskiej". Owóż jakkolwiek to zastrzeżenie było oczywiście skierowane głównie ku wyłączeniu sojuszników austryackich, Anglii, a zwłaszcza Rosyi i jej gwarancyjnych w zględem Rzeszy uroszczeń, to przecie tem samem podkopywało ono również kongresowe marzenia interwencyjne polskie. Słowem, traktat pokoju campoformijski nietylko przez to, że całkiem o Polsce przemilczał, co było niestety z góry do przewidzenia, było nieodbitym wynikiem okoliczności, lecz i przez to, że milcząco niej, implicite od niej się odwracał, podwójnie ciężkim stawał się ciosem dla sprawy polskiej.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new