Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
I.
Dwa zawody, leobeński i campoformijski, nie zachwiały idei legionowej; trzeci, lunewilski, podciął ją z gruntu, był dla niej początkiem końca. Nowy ten pokój z Austryą torował drogę nieuniknionemu odtąd pokojowi paryskiemu z Rosyą. Prowadził tedy, po dawnym bazylejskim z Prusami, do zgody Francyi z wszystkimi trzema rozbiorcami Polski. Taka zgoda była wyrokiem śmierci legionów, stojących na walce Francyi z tymi rozbiorcami.
Legia naddunajska, w swym korpusie oficerskim ze szczególnie gorącej młodzi obywatelskiej złożona, wr ostatniej zwycięskiej kampanii do świetnego powołana udziału, niedaleko już ojczystych wysunięta rubieży, potrzykroć też, najwcześniej, najpowszechniej i najżywiej, tym druzgocym przejęła się zawodem. Kniaziewicz natychmiast po zawartym w Steyrze rozejmie, w końcu grudnia 1800 r., z jędrnym a beznadziejnym apelem w zagrożonej sprawie narodowej zwrócił się do Bonapartego. Prostym tu, republikańskim i żołnierskim przemawiał językiem, nieprzystosowanym do świeżych, dworskich obyczajów tuileryjskich. Imieniem legionistów swoich, już prawie „u wrót Wiednia”, na mil 60 od Polski, pokojową wstrzymanych wieścią, wzywał Pierwszego konsula, „ostatnią nadzieję” Polaków, do „odbudowy nieszczęsnej ojczyzny naszej“, jeżeli nie wojennemi, to negocyatorskiemi sposoby. Pismo to wyprawił na ręce Moreau, który, z polecającym od siebie dopiskiem, miałby je przesłać Bonapartemu. Osobno, w pięknym liście do Moreau, zapowiadał już zgóry, że na wypadek obojętnego na Polskę pokoju sam niechybnie służbę porzuci. „Stan wojskowy- pisał – jest najszanowniejszy, kiedy żołnierz przelewa krew swoją za ojczyznę; tenże żołnierz staje się najemnikiem, skoro nim inne powodują widoki... Gdyby pokój powszechny nie miał zmienić losu Polski, jakie prawo miałbym szafować krwią spółziomków moich w sprawie, która nie byłaby sprawą ich ojczyzny? Zaiste, słuszniebym wtedy zasłużył na nazwę najemnika". Zarazem zapytywał o los przyszły legionistów; upominał się o wyrobienie im amnestyi od Austryi, o ile do domu wrócić zechcą. oraz zabezpieczenie ich bytu we Francyi, o ile woleliby tam pozostać. Moreau niezwłocznie, z życzliwem wstawiennictwem swojem, skierował te pisma do Pierwszego konsula. W kilka dni potem, z początkiem stycznia 1801 r., Kniaziewicz, w niespokojnem wciąż podnieceniu, znów parokrotnie, a bardzo silnie pisał do Moreau, jako „protektora legii (naddunajskiej), któremu ona winna swe istnienie”. Prosił o szybkie, jaknajpełniejsze skompletowanie i uzbrojenie obu legii polskich, „co byłoby dla nas termometrem czekającego nas losu”. W razie pominięcia sprawy polskiej w przyszłym pokoju, Kniaziewicz wcale ostro, „z właściwą żołnierzowi otwartością i prostotą”, zapowiadał masową dezercyę szeregowców, zbiorową dymisyę oficerów, „zupełny rozkład” legii. Na wszelki wypadek ponawiał z naciskiem prośbę o zapewnienie legionistom powszechnej amnestyi od rządu austryackiego. Żądał też wstawienia się rządu francuskiego za uwolnieniem więzionych w w Austryi patryotów polskich, Kołłątaja, Dzieduszyckiego i innych.
To wszystko oczywiście nie na wiele się zdało. Rzeczy były już w zasadzie przesądzone na niekorzyść Polski. Zresztą, w tak wczesnem już stadyum, szlachetne, lecz porywcze wystąpienie Kniaziewicza pod względem taktycznym nie było zbyt szczęśliwe. Na platonicznej życzliwości Moreau nie bardzo można było polegać. Zaś droga przez niego, jako „protektora” sprawy legionowej i polskiej, najnietrafniejszą była do ucha jego rywala Bonapartego. Zdaje się, że i treść, i forma pism Kniaziewicza mocno niepodobały się w Tuileryach. On sam podobno wydał się tam zanadto oddanym wodzowi armii reńskiej, a niedość Pierwszemu konsulowi. Wydał się też pewnie zanadto niezawisłym raptusem, w porównaniu z oględniejszym Dąbrowskim. Nadomiar, w tak ciężkiem przesileniu, wewnętrzna też, niestety, legionowa przyplątała się intryga. Z jednej strony, przy sztabie legii naddunajskiej wciąż kręcił się teraz rycerz spiskowy Orchowski. Imieniem tajemniczego Towarzystwa republikanów warszawskich, więc wyższem patryotycznej opinii kraju imieniem, dolewał on oliwy do ognia, podniecał jeszcze „uniesienie” Kniaziewicza i ostrość epistolarnej jego prozy. Był wszak wykładnikiem dawnej deputacyjno-„jakóbińskiej ”, nieprzejednanej zawziętości partyjnej, pchającej od samego początku, bez względu na okoliczności, za wszelkę cenę, wszelkiemi sposoby, do rozbicia legionowego dzieła. Z drugiej znów strony, w samej legii naddunajskiej, usłużni, w guście Różnięckiego, znaleźli się spryciarze, skwapliwie idący na rękę natchnieniom rządowym paryskim. Wbrew kategorycznym oświadczeniom Kniaziewicza, ułożyli oni zbiorową deklaracyę pisemną o dozgonnej wierności legionowej dla rządu francuskiego „bez żadnych kondycyi”, a nawet o chętnej gotowości przeprowadzenia legii do armii włoskiej. Istotnie, w Paryżu odnowiła się teraz poprzednia groźba odesłania legii naddunajskiej do Włoch. Tym razem umyślono nadto szczególniejsze dać jej przeznaczenie przenieść ją pod sztandar infanta Ludwika, nowego króla Etruryi. Tam, pod niebem toskańskiem, legia napewno czuć się będzie dobrze, zyska nawet materyalnie. A że straci moralnie i ofiarę swą narodową zbruka najemnictwem, o to mniej dbano. W przejrzystym dotychczas stosunku Bonapartego do legionów polskich zaczynały się zgrzyty, podstępy, pogwałcenia. Fatalnym już było znakiem, że wkrótce po steyrskim rozejmie, w styczniu 1801 r., oddziały polskie armii reńskiej, wedle nadeszłego z Paryża rozkazu, najpierwsze miały wycofać się z Austryi wstecz ku Bawaryi. Sarn Kniaziewicz, wciąż czekając wyniku swych odezw, zatrzymał się w ustronnej mieścinie bawarskiej, Weissenhornie pod Ulmem. Towarzyszyli mu tutaj Wybicki, Godebski, Kossecki, Drzewiecki, nieodstępny Orchowski i inni. Jeszcze podówczas, w końcu stycznia i początku lutego 1801 r., niejakim oddawano się złudzeniom. Trwały jeszcze wtedy w najlepsze rokowania przyjacielskie między Bonapartem a Pawłem. Otóż Kniaziewicz w Weissenhornie, z kilku stron naraz, otrzymał najpewniejszą rzekomo wiadomość, jakoby, przez tajny układ między Pierwszym konsulem a carem, wzamian za odszkodowanie Prus w Hanowerze a Austryi na Bałkanach, zięć Pawła, ks. Ludwik Meklemburski, poślubiony od niedawna W. Księżnie Helenie Pawłównie, miał zostać królem odbudowanej Polski. Kniaziewicz z uciechą o tak ważnej nowinie w te pędy powiadomił Dąbrowskiego i legię włoską, oraz Barssa i emigracyę paryską. „Niech żyje Bonaparte, niech żyje Paweł I, niech żyje ks. Meklemburski! – tak na tę wieść radosną odpisał entuzyastycznie Barss – ...Niech kogo chcą, zrobią królem polskim, aby Polska była, i my, jej dziatwa z nią szczęśliwa”. Niewątpliwie odbijały się w tem nastroje prorosyjskie, rozpowszechnione od rządów Pawła, jak wskazano, w kraju samym. Stamtąd, z pruskiej Warszawy, a zwłaszcza z dzielnicy rosyjskiej, takie nastroje i wpływy jawnie i skrycie przedostawały się na coraz podatniejszy, bo coraz chwiejniejszy grunt wychodźczolegionowy. Przed kilku zaledwo laty, Barss z narażeniem życia gotował w Warszawie insurekcyę przeciwrosyjską, Kniaziewicz bił się z Moskwą pod Maciejowicami. Teraz chwytali z zapałem choćby ułudę restytucyi z ręki carskiej. W tym zrezygnowanym nastroju znękanych, zawiedzionych na świecie całym, wybornych patryotów polskich, tkwiła pomyślna szansa Rosyi do ujęcia w swoje ręce rozwiązania sprawy polskiej.
Z pogodnych w Weissenhornie rojeń sztab legii naraz został przykro ocucony. Apel grudniowy Kniaziewicza do Bonapartego wciąż głuchem pokryty był milczeniem. Natomiast obecnie, w lutym 1801 r., przyszedł z Paryża dla legii rozkaz maszerowania napowrót do Strasburga. Uderzony tem Kniaziewicz pobiegł po wyjaśnienia do kwatery głównej, bawiącej wtedy w Salzburgu. Uspokoił go tu Moreau solennem zapewnieniem, „iż to dla dobra legii, ażeby, skoncentrowana (w Strasburgu), mogła być śpiesznie ubrana i zapłacona”. W rzeczywistości jednak ten rozkaz był maską. Miał on wycofać legię, bez oporu z jej strony, dalej wstecz od frontu, nie odkrywając przedwcześnie przeznaczenia jej do Włoch, już postanowionego w Paryżu. Istotnie, legia spokojnie, w pięciu kolumnach, ruszyła niby ku Strasburgowi. Wtem, wnet po podpisaniu lunewilskiego traktatu, nadszedł w połowie lutego nowy z Paryża rozkaz. Minister wojny Berthier zawiadamiał generała Moreau, że „intencyą Pierwszego konsula jest, aby wszystkie oddziały polskie przy armji reńskiej, piechota, jazda, artylerya, najkrótszą i najłatwiejszą drogą udały się do Toskanii”. Legia była w połowie marszu do Strasburga; lecz Kniaziewicz chwilowo wyprzedził ją w Stuttgarcie, czekając na Moreau; w jego zastępstwie prowadził ją szef sztabu Sokolnicki. Nagle, w początku marca, nocą, dopędził Sokolnickiego w Augsburgu oficer francuski, od szefa sztabu armii reńskiej, generała Lahoriego, z nakazem niezwłocznego obrócenia marszu na południe, przez Szwajcaryę, wprost do Toskanii, w myśl wyższych rozkazów samego Bonapartego Oddając ekspedycyę Lalioriego, sztabowiec francuski, jak z goryczą stwierdzał Godebski, „przyłączył komplement powinszowania, iż idziemy na służbę do nowego króla Etruryi i że będzie nam dobrze”. Sokolnicki tejże nocy pchnął od siebie kuryera do szefa legii do Stuttgartu. Dla Kniaziewicza była to sroga niespodzianka. O ponownem, beznadziejnem teraz, zagrzebaniu się we Włoszech, osłużbie najemniczej etruryjskiej, on słyszeć nie chciał. Co gorsza, obawiał się, czy i to zarządzenie nową nie okaże się maską, czy nie idzie tu naprawdę o wysłanie legii aż gdzieś za morze, do zgubnego dla Francuzów Egiptu. Co najgorsza, przejrzał zupełną daremność dalszych widoków legionowych i własnych ostatnich do rządu przełożeń. Przybyły nazajutrz Moreau potwierdził mu smutną tę prawdę. Zapewnił go wprawdzie słowem honoru, „że na żadną ekspedycyę morską (Polaków) nie wyślą”; ale pozatem w jaknajczarniejszych barwach przedstawił mu złą wolę Bonapartego względem Polaków i zupełne ich poświęcenie w tajnych jego z Cobenzlem układach, „nietylko w tern, co się ściągało do legionów, ale i do losu ojczyzny”. Po jednodniowym jeszcze namyśle, tamże, w Stuttgarcie, na ręce Moreau, złożył Kniaziewicz, 5 marca 1801 r., prośbę o dymisyę. Zawiadomił o tem krótko Kościuszkę, z którym w napiętych wciąż pozostawał stosunkach. Zawiadomił też przyjaźnie Dąbrowskiego, wyrażając przekonanie, że twórca legionów również za jego pójdzie przykładem. Dowództwo nad legią, dla odprowadzenia jej do Włoch, zdał Sokolnickiemu, nie uwiadamiając go zrazu o swej prośbie abszytowej. Sam udał się do Strasburga, czekając rozstrzygnięcia jej przez rząd paryski.
Nie nastąpiło to odrazu. Bonaparte widocznie zaskoczony był tak raptownym i stanowczym odruchem dymisyjnym Kniaziewicza. Cenił go i pozbywać się go nie chciał; a zdawał sobie też sprawę z wrażenia, jakie jego usunięcie się sprawić musiałow legiach polskich, a nawet w szerszych kołach armii francuskiej i opinii zagranicznej. Narazie nic nie odpowiadał, licząc może na to, że Kniaziewicz się rozmyśli. Ale ten, w końcu marca, powołując się na „osłabione zdrowie”, ponowił swą prośbę wprost pod adresem ministra wojny, Berthiera. Berthier, z polecenia Bonapartego, odpisał bardzo uprzejmie, ofiarując urlop dla poprawy zdrowia, a nie przyjmując dymisyi, która „pozbawiłaby Republikę oficera, tak wybitnego przez swe talenty, usługi, odwagę i gorliwość”. Kniaziewicz nieugięty, w zwięzłym do Berthiera odpisie, ponowił po raz trzeci, w kwietniu, prośbę o dymisyę, która nareszcie, w początku maja 1801 r., udzieloną mu została.
Legia, zatrzymana w pół drogi do Strasburga i nawracana znienacka do Włoch, w największem znalazła się zamieszaniu, popłochu i „powszechnej rozpaczy”. Zaczęła się natychmiast dezercya. Pierwszego zaraz dnia, po nadejściu fatalnego rozkazu do Augsburga, dezertowało trzystu szeregowców, następnych dni po kilkadziesiąt. Biedacy nie chcieli znów za góry, albo może aż nawet za morza, do czarnych, jak gadano, ludów, skoro stanął pokój z cesarzem, skoro zatem nie brano więcej w cesarskie rekruty, skoro tedy można było pono wracać do chałupy. Ale ogromna bądźcobądź pozostała większość korpusu, dla przysięgi, dla karności, dla niewiadomego jeszcze losu sprawy swojej i narodowej, ai dlatego, że amnestyi nie było, i że zresztą, poprostu, nieboracy na dalekiej obczyźnie poradzić sobie, ani do domu trafićby nie umieli. Położenie oficerów było nadzwyczaj trudne. Jakże te, zwerbowane przez siebie, mieli oni odstępować sieroty? Wzorem szefa, obowiązek honoru zdawał się oficerom nakazywać dymisyę. Lecz niemniej święty obowiązek sumienia nie pozwalał im bezdomnego opuszczać żołnierza. Kniaziewicz, dla najczystszych ustępując pobudek, zostawiał wszakże legię na łasce losu, bez opieki i busoli. Sokolnickiemu kazał ją „utrzymać w subordynacyi”, prowadzić do Włoch „w porządku, tak że(by) nam (Francuzi) nic do zarzucenia nie mieli”. Jawna w tem poniekąd była sprzeczność z własną jego decyzyą. Sokolnicki zresztą, którego istotne zalety małostkowa, nieraz intrygancka psuła ambicya, żadnej moralnej w legii nie miał powagi. Obok względów rzeczowych, skłaniających go obecnie do pozostania na posterunku, zbyt wyraźnie przecie pragnął on uległością zupełną francuskiej zasłużyć się władzy. „Plac próżny szefa legii i nadzieja figurowania w rządzie toskańskim zawróciły mu głowę”. Rola jego była tem drażliwszą, że w gorliwości przelicytowywali go nieporównanie od niego gorsi Różniecki i kompania. Jego rozkaz dzienny przed wyruszeniem na południe, „w stylu oryentalnym” nawołujący do bezwzględnego posłuszeństwa, obliczony widocznie na okazanie wyższej komendzie francuskiej, jaknajgorsze w legii sprawił wrażenie i dalszą tylko wywołał dezercyę. Nie na Sokolnickiego też oglądało się strapione odejściem Kniaziewicza ciało oficerskie. Oczy wszystkich zwrócone były na skromnego „stoika”, dowódcę piechoty legionowej, szefa brygady Fiszera, który właśnie, zamieniony na ks. Liechtensteina, wrócił z niewoli austryackiej. Ceniono w nim towarzysza i przyjaciela Kościuszki, surową prawość obywatela i wysoki punkt honoru oficera. Fiszer, zasiągnąwszy wprzódy pisemnie opinii Kościuszki, osądził po dojrzałej z kolegami naradzie, że należy „odprowadzić żołnierza na swe przeznaczenie (do Włoch), aby rozejście się jego nieporządne pod okiem nieprzyjaciela nie okryło nas hańbą, i dopiero na miejscu, w całym zbiorze, zakończyć chlubnie ostatnią kartę legionów”. Innemi słowy, planowane było łączne i jednoczesne z pierwszą legią włoską, na ziemi włoskiej, gdzie narodziła się idea legionowa, ostateczne jej zamknięcie.
Na tem stanęło. Legia naddunajska wedle rozkazu pomaszerowała na Szafhuzę, Zurych, Genewę, przez MontCenis, do Włoch. Nastrój był ponury; droga przykra, w dotkliwych jeszcze o tej porze chłodach górskich, dla wielu zwłaszcza nieubranych, nieobutych legionistów. Legia szła nieopatrzona należycie, bez funduszów, przeważnie nawet bez broni. Co więcej, Fiszer, prowadząc pierwszy batalion, wykrył przypadkiem, że kolumna legionowa znajdowała się w marszu pod tajnym dozorem zbrojnym, że mianowicie przed i za nią, jakgdyby dokoła jeńców, postępowały dwa regimenty jazdy francuskiej. To wszystko dziwną zapewne było nagrodą spółzwycięsców hohenlindeńskich. Sami nawet z przykrością odczuwali to Francuzi. Spotkany po drodze dzielny generał dywizyi Baraguey d’Hilliers kazał korpusowi swemu stawać pod bronią i oddawać honory chorągwiom legii; zaś w Genewie wrogi Bonapartemu Macdonald przed spotkanym sztabem legionowym wyraził swój żal, że tak niegodnie zapomniano o Polsce. Nareszcie, w drugiej połowie kwietnia 1801 r., znękana fizycznie i duchowo, legia naddunajska nadciągnęła do Medyolanu, skąd dalsza jeszcze do Florencyi czekała ją droga, a gdzie tymczasem zeszła się ze starszą bracią z legii włoskiej pod Dąbrowskim.
II.
Dąbrowski, po rozejmie styczniowym dla Włoch zarządzał blokadą Mantui. Za zezwoleniem życzliwego Bruna, mógł on tutaj nareszcie całą swoją, rozproszoną dotychczas, skupić legię. Zawsze się o to starał; a teraz jeszcze, pomimo rozejmu, wciąż łudził się nieco możliwością wznowienia kroków wojennych; w każdym zaś razie dążył do złączenia się i wspólnej akcyi z legią naddunajską. Niebawem jednak tutaj, pod Mantuą, w połowie lutego 1801 roku, doczekał się wieści o pokoju lunewilskim. Udał się pośpiesznie do Medyolanu, dla dopilnowania tam spraw legionowych przy kwaterze głównej armii włoskiej Bruna oraz tymczasowym rządzie cyzalpińskim. Położenie tameczne, jak przez cały prawie czas istnienia Cyzalpiny, było pod względem cywilnym i wojskowym nadzwyczaj powikłane, nieustatkowane. Cyzalpina, z tylu względów, jak wskazano, .a zwłaszcza w stopniowaniu terytoryalnej i politycznej budowy swojej, pokrewna Księstwu Warszawskiemu, wkraczała w trzecie, lunewilskie stadyum rozwoju. Jak przedtem przez Campoformio, tak teraz znów przez Lunewil, zwiększona znacznie, o półmiliona blisko mieszkańców, od strony Piemontu i Adygi, doszła 3,8 milionów ludności. Zamiast dawnego swego dyrektoryatu, otrzymała od Bonapartego konsultę prawodawczą, pod pełnomocnym komisarzem francuskim, byłym ministrem wojny, Petietem, do spraw reorganizacyjnych, oraz komisyę rządzącą nadzwyczajną, pod popularnym i zręcznym Melzim, zamienioną następnie na ściślejszy komitet rządzący trzech. Wydział wojskowy objął nieżyczliwy Polakom Birago, po nim Bianchi d’Adda. W grudniu 1800 r., konsulta, w porozumieniu z komitetem, wypracowała prawo o „przekształceniu (riordinamento) wojska cyzalpińskiego wraz z posiłkowem polskiem”. Wedle tej reordynacyi, armia dzieliła się na cztery dywizye, włoską, cyzalpińską, wewnętrzną, i polską, pod czterema generałami dywizyjnymi, z których Dąbrowski liczył się drugim w starszeństwie. Jednak to urządzenie, zawieszone narazie, weszło w wykonanie, z pewnemi uzupełnieniami, dopiero od września następnego roku. Naogół reorganizacya Cyzalpiny szła bardzo nieskładnie. Szkodziły jej ciągłe, pomimo zawartego pokoju, najtajniejsze przeciw Francuzom sąsiedzkie podjudzania austryackie, ciągłe też, stamtąd podsycane, intrygi wewnętrzne, nieustanne ostre tarcia z okupantem francuskim, a nienajmniej też korupcya, rozwielmożniona szczególnie pod chciwym Brunem. Bonaparte, powiadomiony o tych zboczeniach Bruna, a mocno też niezadowolony z dziwnie ospałych jego działań i wypuszczenia Austryaków za Piave, wezwał go już w lutym 1801 r. do Paryża. Najstarszy po nim generał dywizyjny, Moncey, otrzymał od marca dowództwo naczelne nad armią włoską, a od czerwca, po jej rozwiązaniu, t. j. redukcyi i przemianowaniu, nad,,korpusem wojsk francuskich w Cyzalpinie”. Wszakże uczciwy Moncey zbyt był nie na rękę korupcyjnej włosko-francuskiej klice medyolańskiej, która wnet po Brunie potężniejszego jeszcze znalazła spólnika i obrońcę. Był nim sympatyczny skądinąd, rycerski, a stale Polsce życzliwy, lecz niestety w sprawcach pieniężnych bardzo nieczysty, Murat, szwagier Bonapartego, żonaty z jego siostrą Karoliną, rezydujący obecnie we Florencyi, jako dowódca naczelny południowej armii obserwacyjnej. Już w lipcu 1801 r. Moncey został przeznaczony do Hiszpanii, zaś Murat objął komendę naczelną wszystkich wojsk zarówno w Cyzalpinie, jakoteż w Państwie kościelnem i królestwie neapolitańskiem, z kwaterą główną w Medyolanie.
Dąbrowski, spokojnie śród tylu lawirując powikłań, nawet przez ciężką nowinę lunewilską nie dał wytrącić się z równowagi. Nie rozpaczał jeszcze bynajmniej, ani też do przedwczesnej rezygnacyi, dymisyi się nie kwapił. Przeciwnie, planował dalsze rozwinięcie swojej legii. W początku marca 1801 r., w miesiąc po Lunewilu, gdy Kniaziewicz rozpaczał w Stuttgarcie, on w Medyolanie układał dla Bonapartego „Uwagi o reorganizacyi legii pierwszej", sprowadzające się głównie do powiększenia jej artyleryi i dodania jej pułku jazdy. Posłał ten projekt do Paryża na ręce Berthiera i Bruna; zapewnił sobie wpływowe w tej mierze poparcie Marmonta, dowódcy artyleryi armii włoskiej, a osbistego przyjaciela Bonapartego. Kompletował dalej swą legię; umieszczał w niej oficerów, wracających po pokoju z austryackiej niewoli. Był dobrej myśli. Łudził się odbudową Polski przez sprzymierzonych Bonapartego a Pawła, kosztem Porty. Gotował się do udziałuw wielkiej na Turcyę wyprawie; kazał sobie z Paryża przysyłać najlepsze o Turecczyźnie dzieła. Łudził się pogłoską oW. Księciu Konstantym albo Meklemburczyku na tronie polskim. „Niezawodnie widzi mi się,- pisał jeszcze w marcu 1801 r.-że Polska będzie; ale co na to powie Deputacya, kluby galicyjskie, żez królem?"’ Wtem spadło na niego pismo Kniaziewicza, który mu o odesłaniu legii naddunajskiej do Włoch, o swojej donosił dymisyi, i do pójścia za swoim wzywał go przykładem. Dąbrowski jaknajgorzej przyjął tę wiadomość i to wezwanie. Po naradzeniu się z Wielhorskim, wspólnem imieniem surowej udzielił odpowiedzi. Bezwzględnie potępiał „krok niewczesny i raptowny” Kniaziewicza. Radził mu prośbę o abszyt odwołać i do Włoch z legią swoją przybyć. Radził czekać „pokoju generalnego, gdzie się prawdziwa nadzieja względem ojczyzny odkryje i ostateczne wyroki”. Radził „uzbroić się w stałość i cierpliwość, ...i wszystkie nawmt nieszczęścia znosić, dotrwać, ...by każdy mógł powiedzieć, że chociaż Polska nie była, Polacy żyli i czynili dla niej”. Ze swej strony, boleśnie tą odprawą dotknięty, ostro znowuż krewki odpisał Kniaziewicz. Pękła na tem nazawsze jego z Dąbrowskim przyjaźń; a choć będą jeszcze kiedyś obadwaj razem pracować i krwawić dla ojczyzny, nie zapomną sobie nigdy tego duchowego zderzenia się i rozejścia, gdzie przecie była tylko scysya dwóch pojęć narodowego obowiązku, w bardzo mrocznej godzinie próby narodowej.
Wkrótce potem, w połowie kwietnia 1801 r., przymaszerowała do Włoch legia druga naddunajska. Wykonanie myśli wspólnego jej z legią włoską rozwiązania się napotkało trudności nieprzezwyciężone. Z jednej strony okazało się, że Dąbrowski stanowczo był temu przeciwny, az nim większość oficerów jego legii. Z drugiej strony, wielu gorętszych, i to bardzo wybitnych oficerów naddunajskich, jak Godebski, Kossecki i inni, jeszcze w marszu przez Szwajcaryę, w Szafhuzie, usunęło się zawczasu i zawróciło do domu. To też ledwo stanąwszy na ziemi włoskiej, w pierwszej zaraz przez Piemont drodze, już w Turynie, w kwietniu, oficerowie pierwszego i drugiego batalionu piechoty naddunajskiej, na własną rękę, wedle koleżeńskiej umowy, zbiorowo spisali swoje dymisye, wprost na imię ministra wojny, Berthiera, iw liczbie 65 złożyli Fiszerowi. Ten doręczył je prowadzącemu legię Sokolnickiemu, z żądaniem przesłania do ministeryum paryskiego. Sokolnicki na wielkiego siadł konia: gadał o spisku i niesubordynacyi, groził surową karą i sądem polowym. Poczem, umywając ręce, zamiast skierować prośby dymisyjne do Berthiera do Paryża, połowę ich zachował przy sobie, zaś 30 sztuk posłał Kniaziewiczowi do Strasburga. Sam tymczasem poprowadził legię dalej do Florencyi. Tutaj, w początku maja, stawił się przed Muratem i okazywaną bezgraniczną gorliwością służbową starał się pozyskać jego względy. Kniaziewicz z niemałem zakłopotaniem odebrał trzydziestkę owych not abszytowych, w maju, właśnie po otrzymaniu nareszcie własnej dymisyi. Powołując się na tę okoliczność, na swój pozasłużbowy już charakter, odesłał on te noty byłych swych podkomendnych z powrotem na ręce Fiszera. W dołączonym od siebie przyjacielskim liście, radził mu zwrócić dymisye każdemu z oficerów zosobna; zalecał, aby ci tylko obstawali przy abszycie, których konieczność zmusza do powrotu do domu; wszystkich innych natomiast zaklinał, aby i nadal wytrzymali na stanowisku, ze względu na należną szeregowcom, prostemu żołnierzowi, opiekę. „Potrzeba- pisał-żeby tych nieszczęśliwych ofiar cnotliwi oficerowie nie opuszczali, oddawszy ich w ręce całkiem jurgieltników, bo ci ich i samych siebie więcej dającemu zaprzedadzą”. Rada poczciwa, lecz niecałkiem z własnym Kniaziewicza krokiem zgodna, niezupełnie przekonała Fiszera i jego przyjaciół. Również daremnie starał się na nich łagodząco oddziaływać Dąbrowski. Obstając przy swej dymisyi, Fiszer z gronem bliższych kolegów, po pewnej odwłoce, latem 1801 r., opuścili służbę i udali się bądź do Paryża, bądź do kraju.
Jednakowoż większość oficerów legii naddunajskiej narazie pozostała na posterunku. Sam wódz naczelny, Murat, właściwą sobie ujmującą wysilał uprzejmość, aby ich zatrzymać a nawet sobie pozyskać. Miał on dotychczas mało z Polakami do czynienia. W Egipcie zaprzyjaźnił się z Grabińskim. Teraz stykał się często z Sokolnickim, Jabłonowskim, Rożnieckim, później Wielhorskim i Dąbrowskim. Szczególnie Rożniecki, spryciarz nielada, a świetny też kawalerzysta, umiał mu się przypodobać, zostać jego ulubieńcem, niemal zausznikiem. Pamiętać zresztą trzeba, że, przy całej swej waleczności rycerskiej, Murat, jak wzmiankowano, pod niejednym względem miał brzydkie grzechy na sumieniu. Ale żołnierza, osobliwie zaś ułana polskiego, bliżej teraz poznawszy, on szczerze polubił. Być może, za tej to właśnie bytności florenckiej 1801 r., po raz pierwszy powziął Murat mysi o polskim dla siebie tronie, która kołatać się będzie po jego głowie w kampanii austerlickiej i jenajskiej, a zwłaszcza za bytności jego warszawskiej 1806 r. Podobnież i małżonka jego a siostra Pierwszego konsula, piękna i kochliwa Karolina, stateczną obecnie okazywała przyjaźń legii, a podobno i niektórym, oficerom polskim. Dobrze na tem wyszła szczególnie jazda legionowa, która otrzymała konsystencyę w samej Florencyi w wygodnych koszarach All’Annunziata, gdy oficerów po najpierwszych rozkwaterowano pałacach. Polubili legionistów również i Florentczycy. Kiedy Murat odprawiał rewie jazdy legionowej na Prato, „przybywała w eleganckim paryskim kabryolecie żona jego i grzeczności uprzejme w czasie chwilowego spoczynku oficerom prawiła.
Nieledwie cała ludność Florencyi zbiegała się dla widzenia manewrujących ułanów polskich. Obroty szykowne, w szeregach pik z chorągiewkami trzechkolorowemi, nowy dla Włochów i przecudny przedstawiały widok”. Ale były to -więcej piękne pozory. Już piechota legionowa, rozłożona po Sienie, Pizie, Lucce, Livornie, miała się znacznie gorzej. Legia w znacznej większości była niepłatna, nieopatrzona, cierpiała dokuczliwą biedę. Nastrój był naogół przygnębiony, niespokojny. Odejście Kniaziewicza, Fiszera, większe od kraju oddalenie, ciemna przyszłość korpusu i narodu, – wprawiały w stan czasem beznadziejny. Kilku oficerów popełniło samobójstwo. Najgorzej było, że osierocona przez Kniaziewicza legia nie miała godnego szefa a moralnego sternika. Przeciwnie, w marne, subkowskie dostała się ręce. Do kwestyi zasadniczej bytu lub niebytu legii przyplątały się gorszące zatargi czysto osobiste. We Florencyi do łask Murata wcierali się na wyścigi Sokolnicki i Rożniecki. Ten ostatni, sprytniejszy, wziął górę, wrysadził spółzawodnika, a natomiast podsunął Muratowi Jabłonowskiego, dobrze widzianego w generalicyi francuskiej. Już w drugiej połowie maja 1801 r., jednocześnie obwieszczono legii drugiej dymisyę urzędową Kniaziewicza oraz rozkaz Murata, przekazujący komendę tymczasową nieobecnemu Jabłonowskiemu. Sokolnicki, zawiedziony w swoich na dowództwo rachubach, podał się teraz na urlop, nawet do dymisyi, od której niedawno tak gwałtownie odmawiał kolegów, a którą zresztą wnet cofnął, dla tych samych pobudek karyery, dla jakich ją wniósł. W lipcu przybyły Władysław Jabłonowski objął komendę. „Na kulach chodzący, ale jeszcze dzielny na koniu i znany z męstwa”, w żadnym przecie razie nie był on prawnego, bezinteresownego Kniaziewicza godnym następcą. Zanadto wciąż o własną służbową dbał karyerę i zanadto w tym celu pragnął wyzyskać swoje w sztabie francuskim stosunki, a zwłaszcza szkolne z Bonapartem koleżeństwo. To też już w październiku udał się za urlopem do Paryża, dla poparcia swego awansu w armii francuskiej. Zastępował go znów Sokolnicki, źle widziany w legii i niebawem, w końcu listopada 1801 r., skutkiem intrygi Rożnieckiego i najgrubszej niekarności, wprost buntu własnych podkomendnych, zmuszony do ustąpienia i wyjazdu. Dowodził potem zastępczo stary szef batalionu pierwszego Junge, poczciwy, lecz wszelkiej pozbawiony energii i powagi. Aż wreszcie postępujący wciąż rozkład nieszczęsnej legii drugiej, naddunajskiej, znienacka brutalnym, śmiertelnym z zewnątrz przerwany zostanie wyrokiem.
Na dobitkę, do niepomyślnych tych okoliczności przyłączyła się opłakana sprawa służby etruryjskiej. Wspomniano o zamiarze Bonapartego oddania tej mianowicie legii na służbę Ludwika I, nowego monarchy nowego królestwa Etruryi. Król Ludwik z małżonką, Maryą-Luizą, w sierpniu 1801 r., zjechał do Florencyi iz wielką pompą objął panowanie nad Toskanią. Była to para tragikomiczna, dwojga degeneratów, zrodzonych z ciągłych małżeństw rodzinnych w domu Bourbonów hiszpańskich. Król był epileptyk, półobłąkany z urodzenia, a ogłupiały do reszty przez etykietę i dewocyę; królowa garbata, z krzywem biodrem, a namiętna, ambitna i tępa. Byli zupełnie bez środków, przyjechali do Florencyi „bez grosza”, „zadłużeni u swoich lokajów”, „ośmieszeni tak wstrętnem ubóstwem”. Stali się też odrazu pośmiewiskiem oficerów francuskich, którzy odmówili udziału w koronacyi i połączonych z nią obrzędach i procesyach kościelnych, „wołając, że ich chcą w zakrystyanów obrócić, a armię w pokorne bractwo zamienić”. Zastąpili ich oficerowie legionowi polscy, wyznaczeni przez Murata do eskortowania pary monarszej, asystowania przy akcie koronacyjnym, wartowania na pokojach królewskich w pałacu Pitti. Pełnili oni swoją powinność, ale nie bez głębokiego niesmaku. „Twarz żółta, bez żadnego wyrazu, z oczami osłupiałemi, – tak nieszczęsnego, skazanego na blizką już śmierć w 1803 r., króla Etruryi, którego potfczas jego epileptycznych ataków jedwabnemi wiązano sznurami, odmalował oficer legionowy polski, zmuszony wtedy, w 1801 r., odprawiać codzień służbę w jego apartamentach florenckich, – chuda, nędzna, chorobliwa, w ubiorze niby wojskowym... Jak sam król, tak i królowa i cały dwór miał na sobie cechę znękania, opuszczenia, smutku i braku piękna". W dodatku, oboje królestwo stosowali względem legionistów całą pychę etykietalną hiszpańską, a nawet okazywali im wyraźnie swą nieufność i niełaskę, jako bezbożnikom i jakobinom. Jedyny pod tym względem wyjątek stanowił śliczny porucznik ułański, Czachórski, którego przyswoiła sobie ułomna królowa Marya-Luiza, i który podobno ten fawor życiem przypłacił. Wobec podobnych okoliczności pomysł legionowo-etruryjski stawał się wręcz niewykonalnym. Legioniści polscy już z samej zasady byli mu podwójnie przeciwni. Nie chcieli z korpusu polskiego przeobrażać się na obcą gromadę najemniczą, ani też ze służby republikańskiej przejść na królewską. Tembardziej zaś za nic nie chcieli wystawić się na drwiny swoich kolegów francuskich, oddając się takiemu właśnie królikowi, takiej karykaturze monarszej. Z drugiej strony, król Ludwik odżegnywał się od legionistów, którzy dla niego jawną żywili pogardę, a dla których on miał wstręt i obawę, a nie miał pieniędzy. Mimo to Bonaparte, nie bez głębszego powodu, długo upierał się przy tej myśli i naglące w tej mierze zlecenia posyłał Clarkowi, umocowanemu we Florencyi przy królu Ludwiku. Clarke ostrym naciskiem ledwo wymusił niechętną, połowiczną zgodę króla i jego rządu. Zarazem starano się przez bardzo usłużnego w tej sprawie Sokolnickiego i bardzo dwuznacznego Rożnieckiego uzyskać zgodę legionistów, na których również usiłował oddziaływać w tym duchu umyślny wysłaniec Pierwszego konsula, komisarz nadzwyczajny, kręty Saliceti. Wszystko to nie zdało się na nic. Po daremnych z obu końców wysiłkach, wypadło wreszcie całkiem zaniechać tej niefortunnej myśli polsko-etruryjskiej.
Nie kończyły się na tem powikłania, wynikłe na tle opłakanych losów legii naddunajskiej. Wyszła ona z armii reńskiej Moreau, mającej opinię czysto republikańską, więc skroś opozycyjną przeciw Pierwszemu konsulowi i jego dążeniom zachowawczym i jedynowładczym. Wprawdzie nie występowało to jawnie. Kiedy, podczas plebiscytu z powodu uchwały o Konsulacie dożywotnim Bonapartego, legia naddunajska, już wtedy zreorganizowana, otrzyma swoją księgę plebiscytową z odpowiednim kwestyonaryuszem, odpowie „jednogłośnie afirmacyą". Ale potajemnie inne też, oporne istniały prądy. Istniały nawet pewne tajne łączniki pomiędzy legią a związkowemi i spiskowemi żywiołami radykalno-wojskowemi we Francyi i radykalno-narodowemi we Włoszech. Liczne wtedy w armii francuskiej istniały związki tajne oficerskie,w rodzaju zagadkowych „Filadelfów", datujących się jeszcze z czasów rewolucyi i Dyrektoryatu, a następnie godzących wprost w osobę Pierwszego konsula. Liczne też odtąd przeciw niemu tworzyły się spiski wojskowe, o celach wcale gwałtownych, planujące bądź ubicie go w jasny dzień wśród Paryża, na placu przeglądów Carrouselu, podczas rewii, bądź też nocne porwanie go, z niechybną również konkluzyą śmiertelną. W takie plany młodych, zapalonych oficerów republikańskich wdawali się dyskretnie generałowie wybitni, wciąż niezdolni strawić nadzwyczajnego, ciągłego wznoszenia się Bonapartego. Najdyskretniej wdawał się, a raczej samą milczącą swąpowagą i opozycyąprzeciwkonsularną ośmielał i zachęcał Moreau; daleko głębiej maczał ręce wTe wszystkiem, podjudzał i poganiał Bernadotte. Co zaś najciekawsza, choć dla podniecenia republikańskiej młodzi oficerskiej głównie uderzano na konkordat i konsulat dożywotni, na „kapucynadę” i „tyranię” Bonapartego, przecie świadomie czy nieświadomie, działano tutaj równolegle, jeśli nie ręka w rękę, ze spiskiem rojalistycznym, i postaremu wodę jakobińską francuską pędzono na młyn restauracyjny. Z drugiej znów strony, coraz gęściej krzewiły się we Włoszech liczne związki tajne patryotyczne, w rodzaju wspomnianych medyolańskich „Promienistych” z doby Dyrektoryatu, godzące w zawodnego zbawcę Italii, Pierwszego konsula, który wydał cesarzowi Wenecyę, papieżowi Rzym, Bourbonom Toskanię i Neapol, sam zabrał Piemont, narzucił się na pana Cyzalpinie, słowem, podwójnie zdradził ludowładczy ideał włoskiego odrodzenia, bo zdradzili czystą republikę i zjednoczone Włochy. I znowuż, sposobem arcyciekawym, świadomie czy nieświadomie, pędzono postaremu wodę patryotyczną włoską na młyn koalicyjny. Jak bardzo tutaj plątały się, nawspak wywracały rzeczy, to pokazywało się np. na założonych pierwotnie, od 1798 r., we Włoszech południowych, przez księży i agentów królowej Karoliny, przeciw Francuzom wogóle, potem w szczególności przeciw Konsulatowi i Cesarstwu, tajnych związkach t. zw. „węglarskich“, karbonarskich, z któremi wnet najściślej w pokrewnych zbiegły się dążeniach wręcz przeciwne napozór związki masońskie włoskie.
Owóż podobnież, jak na schyłku Dyrektoryatu, przed blizką drugą koalicyą, tak teraz za Konsulatu, przed daleką jeszcze, lecz nieuniknioną trzecią, do tych ciemnych robót związkowo-spiskowych z różnych stron wciągano Polaków. Już nieco wcześniej wybitny oficer legii naddunajskiej, młody Drzewiecki, wprowadzony został w Paryżu do tajnego Klubu Europejskiego, założonego przez Korsykanina Arenę i grono radykałów włosko-francuskich. Była to jedna z najwcześniejszych, zarodkowych organizacyi późniejszego Internacyonału, skąd apele zapaleńców w rodzaju Rebmanna, jak wskazano, trafiały już do Dąbrowskiego i legii włoskiej. Zdaje się, że za Klubem Europejskim stał najwszechstronniejszy swych czasów spiskowiec, wielki apostoł przyszłej Międzynarodówki, pośrednik między nią a rewolucyą francuską, między Mazzinim a Babeufem, którego był przyjacielem i po którego ścięciu krył się teraz po Szwajcaryi i Włoszech, utrzymując stąd styczność z Paryżem, niezwykły, nieustraszony, niezmordowany Filip Buonarroti, ongi również, jak zaznaczono, przyjaciel młodego Bonapartego, obecnie zaś wróg zawzięty Pierwszego konsula. W rzeczonym Klubie paryskim uczestniczyły też inne związki tajne, Filadelfowie przez swego delegata Ceracchiego; głównie jednak reprezentowane tu być miały i klubowym sprzężone węzłem wszystkie narody europejskie. Bogu ducha winny Drzewiecki miał reprezentować Polskę, lecz wkrótce wyjechawszy nad Ren, potem do Włoch, tem samem od udziału w czynnościach związku, a wraz od niemałej uwolnił się biedy. W rzeczy samej, niebawem Arena, Ceracchi i paru towarzyszów, wdawszy się wt. zw. „spisek Opery” przeciw Bonapartemu, a wpuściwszy między siebie prowokatorów policyi konsularnej, dostali się do więzienia i na szafot, gilotynowani w początku 1801 r. Gdy wiosną tegoż roku obiedwie legie polskie znalazły się we Włoszech, zaczęło się wzmożone konspiracyjne na nie oddziaływanie, tym razem przez tutejsze wpływy i sposoby masońskie, i to z dwóch spółcześnie źródeł, medyolańskich i neapolitańskich. Przeciwny w gruncie Francuzom wogóle, a Pierwszemu konsulowi w szczególności, rząd medyolański, wedle świadectwa jednego z celniejszych oficerów legionowych, „starając się usilnie przyciągnąć nas ku sobie i niejako pobratać sekretnie, nasłał emisaryuszów, dla założenia u nas lóż masońskich, aby połączyć je z lożami po regimentach włoskich istniejącemi i wciągnąć do Wielkiego Wschodu medyolańskiego, całkiem oddzielonego od Wschodu paryskiego i oddzielną mającego konstytucyę”. Jednocześnie w tym samym, przeciwfrancuskim i przeciwkonsularnym duchu, oddziaływali na legionistów polskich nieszczęśliwi ich koledzy neapolitańscy, będący w podobnem jak oni, jeśli nie gorszem jeszcze położeniu wojskowo-politycznem. Ci ludzie, gorący patryoci i republikanie neapolitańscy, poczęści z najlepszych domów tamecznych, przed dwoma laty, na hasło Francyi i Championneta, poświęcili wszystko dla republiki Partenopejskiej; obecnie zaś najgłębszym żalem byli przejęci do Bonapartego, który ich kraj i rodziny wydawał reakcyi bourbońskiej, a ich samych i piękną ich legię skazywał na wygnanie z ojczyzny, rozproszenie i służbę najemniczą. „Postępek z legią neapolitańską wzruszył umysły Polaków tem mocniej, iż tenże uskutecznionym został w załogach polskich, którzy świadkami oczywistymi dopełnienia tak nieludzkiego postępku przez Francuzów byli. Oficerowie neapolitańscy, po rozebraniu ich legii utrzymania pozbawieni, znaleźli w oficerach polskich braterskie i zgodne z charakterem narodowym gościnne przyjęcie; dzielili się (Polacy) z nieszczęśliwymi Neapolitańczykami szczupłemi swemi dochodami, kwaterami, wyżywieniem i innemi potrzebami. Wówczas to loża wolnomularska w legii polskiej utworzona została, której przewielebnym mistrzem szef brygady byłej neapolitańskiej legii, Aurora, obranym został. Człowiek ten, egzaltowanego sposobu myślenia, postępowanie niewdzięczne Francuzów, zapał republikancki, dla którego istnienie swoje i majątek poświęcił, wprowadził w system zasad wolnomularskich... Nazwisko jego, Aurora, jutrzenka, posłużyła mu do użycia za godło pieczęci, i oraz do tego zmierzała, iż wzejdzie słońce pomyślności dla ludów, republikańskiemi zasadami rządzić się chcących... W takim to zamiarze przewodniczył w loży, symboliczne do tejże znaki wprowadziwszy. Zaufanie nieograniczone oraz przekonanie swoje tak głęboko wpoił w członkach loży, iż do ukrycia tajemnych swoich zamiarów najprzyjemniejszą namiętność w ludziach młodych żywego temperamentu umiał przytłumić i uderzającą reformę w obyczajach wprawił”.
Takim to, dziwnym, niespodzianym sposobem, późniejsze wyzwoleńcze poczynania związkowe na ziemi polskiej, „promienistość“, „filarecya“, pod względem organizacyjnym, politycznym a nawet moralnym, czerpały z zarodów, rzuconych na dalekiej ziemi włoskiej, w poprzedniczej dobie wysiłków legionowych, okazujących się iw tej dziedzinie jednem z nieodłącznych ogniw ewolucyi ducha narodowego.
Tymczasem jednak czynnik związkowo-spiskowy, wnoszony z różnych stron do legii polskich we Włoszech, wzniecał działanie rozkładowe przedewszystkiem w kierunku wrogim dla rządu francuskiego i osobiście dla Bonapartego. Sprzyjała temu wroga w najwyższym stopniu atmosfera, panująca we Włoszech. „Codzień rozgłasza się tutaj – donosił Murat Bonapartemu z Livorna, w końcu kwietnia 1801 r. – pogłoski o śmierci Twojej, o powstaniu w Paryżu... wzywa się Scewolów i Brutusów“. Pisał to pod świeżem wrażeniem naocznem wybuchłego w przeddzień buntu 60. półbrygady francuskiej, która, przeznaczona do wyprawy na wyspę Elbę, odmówiła siąść na okręty. Gdy zaś wieczorem tegoż dnia, na ich miejsce chciano ambarkować w porcie liworneńskim, przy pochodniach, w obecności Murata, 300 legionistów'' polskich, siadających już karnie na statki, nadbiegli żołnierze francuscy poczęli ich odmawiać, ciskając w nich kamieniami i strzelając, poczem i Polacy zbuntowani rzucili się do szalup, odepchnęli własnych, powstrzymujących ich oficerów i wrócili na ląd. Cała wina była Francuzów, z których też dwóch rozstrzelano, kilku zakuto w żelaza. Donosił też Bonapartemu i Berthierowi Murat o wykrytem spólnictwie mieszkańców Livorna oraz ukrytych w porcie agentów angielskich i austryackich. Polaków nie winił wcale i żadnego z nich nie ukarał. W tym samym prawie czasie, w kwietniu 1801 r., z przeciwnej strony półwyspu, w Ankonie, wsadzano nocą na okręty kompanię legionistów polskich, przeznaczoną do eskortowania amunicyi do Egiptu. Jak donosił Dąbrowskiemu Chłopicki, uprzedzeni o celu wyprawy i podmówieni „ludzie starzy wszyscy rozbiegli się w różne strony tegoż samego dnia... (przed) nocą, gdy mieli wypłynąć z portu"; natomiast rekruci popłynęli bez oporu, gdyż „mieli mówić, że im wszystko jedno, a na (statkach) dubelt racye dają". Dodawał Chłopicki, że sam w swoim batalionie, w Mantui, liczną miewa dezercyę głównie z powodu panującej nędzy. Od wiosny 1801 r., coraz częściej poczynano ambarkować w portach liguryjskich, czasem jednak i adryatyckich, niewielkie oddziały legionistów. Przeznaczone one byłygłównie do bliższego użycia przeciw angielskim posterunkom na Elbie; lecz coraz głośniejszy stąd szerzył się posłuch, poczęści niepozbawiony uzasadnienia, o dalszem, zamorskiem przeznaczeniu tych komend, aż do Egiptu, na pewne niemal zatracenie. Nawet na taki rozpaczliwy wypadek zalecał Dąbrowski nie tracić ducha i „utrzymać honor Polaka". „Nie spodziewam się nigdy, – pisał w początku maja 1801 r. Grabińskiemu, na alarmujące doniesienia jego, Zawadzkiego, Białowiejskiego, z Florencyi, Livorna. Piombina, o gotowanych tam nowych morskich wyprawach,-żeby Was do Egiptu posłali. Ale gdyby to nastąpiło, musicie się starać, żebyście się w kupie zawsze trzymali, aby i w inszym kraju reputacya Polaków słynęła i legio w narodowych, i żeby rząd francuski widział, że my dopełniamy z stałością jego rozkazów, a przez to zaciągał coraz bardziej święte na siebie obowiązki wrócić nas do własnej ojczyzny". Stwierdzał jednak zarazem z niemałym niepokojem, że „gdyby ta wiadomość tutaj (w Medyolanie) gruchnęła, że siadacie na okręty, połowa żołnierzy rozejdzie się, a oficerowie, którzy prócz tego słabą mają nadzieję powrotu do ojczyzny, mogliby kroki przyzwoite, ale niewczesne przedsięwziąć".
W końcu maja 1801 r., wybuchł pierwszy na większa., skalę bunt wojskowy polski w Medyolanie. Trzy konsystujące tam bataliony legii pierwszej, włoskiej, czwarty szefostwa Małachowskiego, piąty Jasińskiego i szósty Zagórskiego, razem blizko półtrzecia tysiąca ludzi, odmówiły posłuszeństwa i wyjścia z koszar, upominając się o zaradzenie najnaglejszym swoim potrzebom, zapłatę zaległego trzechmiesięcznego żołdu i t. p. Cały ten rozruch niekrwawy, bierny, z zachowaniem ścisłego służbowego porządku w koszarach, ułożony i wykonany przez samych prostych szeregowców, bez udziału nawet podoficerów, był to jedyny w swoim rodzaju, szczególniejszy jakiś, protestujący się o swoją krzywdę, poczciwy, wojskowo-chłopski bunt polski. Dwa bataliony udało się niebawem dość spokojnie wyprowadzić z miasta. Pozostał najoporniejszy batalion grenadyerów. Nie dali się oni przekonać ani Wielhorskiemu, ani Dąbrowskiemu, którego nawet przez kilka godzin przetrzymali u siebie, w koszarach San Marco. Zażądali przyjścia samego wodza naczelnego, Monceya, dla wystawienia mu nędzy swojej i przełożenia zażaleń. Moncey istotnie przybył do nich do San Marco, cierpliwie ich wysłuchał, ostro a po ojcowsku do nich przemówił, poczem wszystko do właściwych wróciło karbów. Okazało się odrazu, że i w tym wypadku pobudka przyszła zzewnątrz, i to z kilku stron naraz. Widoczną była uprzednia tajna zmowa zbuntowanych legionistów polskich z załogą francuską w Medyolanie, która odmówiła zbrojnego przeciw nim wystąpienia, o czem Polacy zgóry byli upewnieni. Były też niewątpliwie podmowy miejscowe, włoskie. W raporcie, posłanym nazajutrz po tem zajściu Bonapartemu, składając całą winę na tajne machinacye „podżegaczów“ francusko-włoskich. aw szczególności na dwuznaczną postawę komitetu rządzącego medyolańskiego, zacny stary Moncey zupełnie brał w obronę Polaków. „Batalion grenadyerów polskich – pisał – ... omal nie stał się ofiarą podstępnych intryg ludzi źle myślących, lecz, mam nadzieję, nie wpadnie już więcej w tę pułapkę”. Jasnem też było, że obcą robotę podżegawczą w karnych szeregach polskich ułatwiało opłakane położenie polityczne a nawet materyalne legionów. Z naciskiem podnosił to Dąbrowski, zdając sprawę z tych zajść, równie przykrych, jak znamiennych. Podobnież i Wielhorski, w parę dni po rozruchu medyolańskim, wyrażając Monceyowi śmiałe „Refleksye o położeniu Polaków, legie składających", w słowach lapidarnych gorzką odsłaniał prawdę, wymawiał Francyi biedę okrutną i opuszczenie beznadziejne legionistów. Lecz ostatecznie, pomimo słusznych żalów i wyjaśnień z powołanej strony polskiej, Wielhorskiego i Dąbrowskiego, pomimo nawet bezstronnej relacyi i obrony z najpowołańszej strony francuskiej, Murata i Monceya, te następujące po sobie wypadki zbiorowej dymisyi, oporności, dezercyi, buntu w legionach polskich, w Turynie. Florencyi, Pizie, Livornie, Ankonie,Mantui,Medyolanie, fatalne wrażenie sprawiały w Paryżu, na rządzie, ministeryum wojny, a zwłaszcza na samym Pierwszym konsulu. Przychodzące raz po razie wiadomości o tych zajściach, choć naprawdę między sobą odrębnych, mających każde specyficzną swą, przyczynę, uogólniano tam jako wyraz głębszej solidarności legionowej polskiej z powszechniejszą opozycyą radykalno-wojskową przeciw osobie i władzy Bonapartego. W szczególności zaś niespokojna postawa legii naddunajskiej, uchodzącej za bardzo skrajną i do dawnego swego wodza Moreau przywiązaną, zdawała się takie potwierdzać podejrzenia. Sam Bonaparte, stawając teraz oko w oko z rezydującym w Paryżu, od zawarcia pokoju, Moreau, a wstępując w okres niebezpiecznych, skierowanych przeciw sobie spisków, okazywał się temi właśnie czasy szczególnie w tych rzeczach podejrzliwym i wrażliwym. Zdecydowany podjąć bezwzględną walkę z opornym sobie duchem i przełamać go we Francy i, szedł tem samem na przełamanie go w legionach, wraz z gruntowną ich reorganizacyą.
Reorganizacya legionów stawała się zresztą nieodbitą koniecznością dla ogólniejszych względów politycznych. Ostatnia ich organizacya 1799-1800 r., jako korpusu polskiego przy Francyi, była zarządzeniem wojennem, powziętem pośrodku kampanii koalicyjnej. Nie była ona w tym kształcie do utrzymania, jako instytucya pokojowa, zwłaszcza po przeciwnych wręcz jej istnieniu warunkach pokojowych lunewilskich i paryskich z Austryą i Rosyą. Wyjściem z tego dylematu miało być właśnie przekazanie legii na rzecz Etruryi i Cyzalpiny, czemu jednak przeciwili się sami legioniści, żądając utrzymania przy Republice francuskiej. Pozostawało drugie wyjście: zrównanie organizacyjne legionów polskich z półbrygadami armii francuskiej, w charakterze nie odrębnego korpusu, lecz zwykłej formacyi liniowej. Z tą zaś sprawą bezpośrednio wiązała się brana już pod uwagę sprawa dowolnego ich następnie użycia przez rząd francuski na dalszą zamorską wyprawę. Myśl podobnego pełnego sirancuzienia legii miała za sobą sporo wybitniejszych nawet wojskowo, lecz niższej próby narodowej, dbających głównie o karyerę, oficerów legionowych, jak Jabłonowski, Grabiński, Axamitowski, Rożniecki i wielu innych. Dogadzała ona poniekądi szeregowcom, ze względu na lepszą i pewniejszą płacę i opatrzenie na żołdzie francuskim. Dogadzała też ambicyi wojskowej polskiego żołnierza, który, zamiast zniżać się do słabizny cyzalpińskiej czy etruryjskiej, wznosiłby się na poziom militarnej potęgi i chwały Republiki francuskiej. Ale pod pięknemi temi pozory tkwiło naprawdę śmiertelne okaleczenie pierwotnej, narodowej idei legionowej. To też główny jej twórca i przedstawiciel, Dąbrowski, podobnemu rozwiązaniu był z zasady przeciwny. Po dłuższym od zawarcia pokoju pobycie w Medyolanie, od lutego do czerwca 1801 r., przebywszy tam przykrą z niekarnymi grenadyerami swymi przeprawę, udał się on stąd nakrótko do Cremony, poczem od lipca swą kwaterę główną założył na stałe w Reggio. Po ściągnięciu dwóch swoich batalionów z Toskanii, zluzowanych tam przez legionistów naddunajskich, Dąbrowski całą swą legię, z wyjątkiem tylko oddziału zostawionego w Mantui pod Chłopickim, zgromadził w Reggio i Modenie. Nigdy zazdrośniej jak teraz nie dbał o trzymanie ludzi swoich w kupie, pod ręką, gdyż na wypadek najgorszy chciał mieć możność chwycenia się każdej chwili, na własną rękę, kroków śmiałych, rozpacznych, aw najgłębszym chowanym sekrecie.
Nie sądził jednak Dąbrowski, aby tak bliską już była wykonania zawieszona nad legią groźba. Nie uprzedzony zawczasu przez Pakosza, zacnego, lecz niedość czujnego pełnomocnika swego nad Sekwaną, nie przewidywał dojrzewającej szybko w Paryżu klęskowej o legiach decyzyi. Coprawda, niebezpieczeństwo nie odrazu było widoczne. Jeszcze w czerwcu 1801 r., Bonaparte przekazywał na żołd Cyzalpiny 6000, a Etruryi 3000 legionistów polskich. W początku lipca wyraźnie atoli zastrzegał wobec rządu medyolańskiego pełną napowrót przynależność legii pierwszej polskiej do armii francuskiej, bez względu na czasowe przekazanie jej na służbę cyzalpińską. Już wtedy, mówiąc o tej legii, znamiennego użył wyrażenia „półbrygada“. Tegoż lata francuski generał brygady Vignolle, były minister wojny cyzalpiński, jak wzmiankowano, niezbyt dla Polaków życzliwy, miał sobie zlecone wypracowanie rdzennej reorganizacyi legionowej polskiej. Rzecz była już z tego względu dość pilną, że, jak wskazano, od nowego roku republikańskiego X., t. j. od końca września 1801 r., wchodziła w moc „reordynacya“ wojsk cyzalpińskich, z wcieleniem do nich legii pierwszej polskiej, jako „dywizyi polskiej “. Murat, który w tym czasie przeniósł się z Florencyi do Medyolanu, dla odebrania komendy od Monceya, z początkiem września 1801 r. wezwał do siebie Dąbrowskiego. Przybywszy z Reggia do Medyolanu, Dąbrowski, jaknajlepiej przyjęty przez Murata i Monceya, odebrał na wstępie zaszczytną, obliczoną widocznie na pozyskanie go, nominacyę na generała komenderującego w dwóch departamentach cyzalpińskich, Crostolo i Panaro, t. j. dawnem księstwie modeńskiem. Zarazem jednak dowiedział się o zapadłem już nieodwołalnie postanowieniu t. zw. reorganizacyi, t. j. doszczętnego przetworzenia obu legii polskich na wzór formacyi liniowej francuskiej, oraz o oddaniu tej doniosłej roboty w nieżyczliwe ręce Vignolla. Nie było już na to rady: lecz należało przynajmniej ratować, co się jeszcze dało. Dąbrowski niezwłocznie złożył Muratowi swój własny szczegółowy projekt reorganizacyjny. Proponował z obu legii utworzyć sześć pułków po dwa bataliony, oraz pułk jazdy, razem w liczbie 11 tysięcy ludzi; żądał zachowania artyleryi pieszej i wcielenia konnej do jazdy; żądał bezwarunkowo, aby „utrzymany został mundur polski, jakim był od początku stworzenia korpusu przez generała Bonapartego“.
Nazajutrz ciężko strapiony Dąbrowski wyjechał z Medyolanu, przenosząc odtąd kwaterę swoją do Modeny. Widział już, jak źle stały rzeczy. W Modenie dowiedział się niebawem o pokoju październikowym francusko-rosyjskim, łamiącym ostatnie emigracyjne nadzieje polskie. Stawał, wraz z Wielhorskim i innymi bliższymi sobie oficerami, wobec podobnej, jak przedtem Kniaziewicz, alternatywy opuszczenia legionów, albo też ślepej zgody na przeznaczone im losy fatalne. Wtedy to, jesienią 1801 r., w Modenie, najbliższym był podobno wykonania onej decyzyi rozpacznej, z którą w największej tajemnicy oddawna się nosił. Szło mianowicie o to, aby w najgorszym razie, innego honorowego nie mając wyjścia, na własną rękę „bryknąć” z całą siłą legionową w strony tureckie; następnie zaś, jedno z dwóch, albo przebić się tamtędy do kraju dla wzniecenia powstania, albo też przetrwać tam i nietkniętą przechować drogocenną siłę zbrojną polską, aż do nowego pomyślniejszego obrotu spraw europejskich. Z podobnemi myślami, zakrojonemi na pierwszą mianowicie ewentualność, jak napomknięto, nosił się już dawniej Dąbrowski, za poprzednich zawodów pokojowych, wywnętrzając się w tym względzie przed wiernym Tremonem, Chamandem i innymi najzaufańszymi powiernikami swymi. Obecnie, wobec pacyfikacyi powszechnej, a więc niepodobieństwa powstańczej w kraju imprezy, zatrzymał się na ewentualności drugiej, t. j. na zbrojnem usadowieniu się legionowem, aż do szczęśliwszej dla Polski pory, na wyspach Jońskich i półwyspie Morei. Swego czasu, jak wspomniano, przychodziły stamtąd do generała Bonapartego, jeszcze za pierwszych jego kampanii włoskich, naglące błagania patryotów greckich, o wyzwolenie ich od tureckiego jarzma. Niektórzy z tych patryotów byli w bliskiej styczności z emigracyą polską, aw szczególności, obok rozlicznych figur mniej pewnych, człowiek szlachetny i śmiały, młody Grek Konstanty Stamati, który w służbie dyplomatycznej francuskiej przedewszystkiem własnej greckiej chciał służyć ojczyźnie, zaś w powierzonych sobie misyach tajnych służąc też bezpośrednio sprawie polskiej i szczerą dla niej okazując życzliwość, stał się jednym z pierwszych pośredników w dziedzinie wspólnych polsko-greckich zamierzeń. Wyspy archipelagu egejskiego i morza jońskiego, wyzwolone poczęści przez Francuzów, świeżo właśnie, mocą pokojowych preliminarzów anglo-francuskich z początku października 1801 r., ogłoszone zostały odrębną Republiką Jońską. Owóż w tę stronę obecnie skierowały się plany najskrytsze Dąbrowskiego. Musiał on jednak, o ile szłoby o niezwłoczne ich wykonanie, odsłonić je nietylko przed bezwzględnie pewnymi, jak Chłopicki, Małachowski i t. p., ludźmi, lecz także przed dużo wątpłiwszymi, w guście Axamitowskiego, oficerami własnej legii pierwszej, a także, co najdrażliwszą było rzeczą, przed niektórymi najzawodniejszymi, w rodzaju Rożnieckiego, sztabowcami legii drugiej. O te szkopuły już zgóry całe rozbić się musiało przedsięwzięcie, bez względu na słabe strony zasadnicze, jakie przedstawiała sama jego wykonalność i celowość. Bliższe szczegóły zresztą pozostały dodziśdnia niejasne. „Zrobiliśmy projekt, – są słowa naocznego świadka i uczestnika tej sprawy, wiarogodnego Małachowskiego – a na samem czele stanął Dąbrowski, ażeby opuścić Włochy, przepłynąć na półwysep Morei, i tam jako Polacy zostać zbrojno pod opieką Turcyi do dalszych wypadków. Wykonanie projektu było łatwe, gdyż rozłożeni (w Modeńskiem) w niewielkiej odległości od brzegów Adryatyckiego morza, mogliśmy na przewiezienie nas zabrać tyle okrętów i rozmaitych statków handlowych kupieckich, ile było potrzeba... Postanowiliśmy konsulowi (Bonapartemu) posłać treściwy adres, obejmujący wszelkie powody jakie nas do takiego czynu zmusiły. Chodziło tylko o porozumienie się z legią (naddunajską), w Toskanii będąca, która, składając się z czterech batalionów piechoty, regimentu jazdy i kompanii artyleryi konnej, podniosłaby siłę naszą do 16 tysięcy wybornego i starego żołnierza, zbyt groźną dla Rzeczypospolitej włoskiej, ażeby śmiała przeciwko nam cośkolwiek rozpocząć. Lecz tam, (w legii naddunajskiej), wzburzenie i niejedność wykryły plan“.
Zanim jeszcze nastąpiło wykrycie tego planu, postanowiona już sprawa reorganizacyi legionowej znacznie posunęła się naprzód. Projekt reorganizacyjny Vignolla, wypracowany w połowie września 1801 r., a zmierzający do podziału obu legii na trzy półbrygady trzybatalionowe piechoty, z zupełną kasatą jazdy i artyleryi, zupełnem też niemal zatarciem legionowej odrębności wojskowonarodowej, został przesłany Berthierowi przez Murata, który jednak w dołączonym od siebie piśmie zalecał pewne modyfikacye w duchu życzeń Dąbrowskiego. W październiku Dąbrowski zwrócił się osobiście, za pośrednictwem Murata, do Bonapartego, składając mu w' odpisie stary swój memoryał, posłany przed trzema laty Bernadottowi do Wiednia, o wyniesieniu arcyksięcia Karola, pożenionego wprzódy z infantką saską, na tron polski, głównie w celu zahamowania groźnej dla Europy potęgi rosyjskiej. Trafił nieborak z tem przypomnieniem jaknajmniej fortunnie, bo właśnie na zawarcie pokoju Bonapartego z Aleksandrem. Równocześnie, w październiku 1801 r., Pierwszy konsul rozkazał wstrzymać nowe urządzenie armii cyzalpińskiej, a tem samem wcielenie do niej „dywizyi polskiej“. W początku listopada, wyszła od Berthiera, imieniem konsulackiem, stanowcza instrukcya do Murata, jaknajszybszej w duchu wniosków Vignolla reorganizacyi obu legii, stopionych w jedną masę, w ogólnej sile 10600 ludzi, rozłożonych następnie, po strąceniu jazdy, na trzy półbrygady piesze, każda po 3200 ludzi w trzech batalionach, każdy z dziewięciu kompanii, jednej grenadyerskiej i ośmiu fizylierskich, bez kawaleryi i artyleryi, oraz ze znacznem okrojeniem dotychczasowego składu oficerskiego. Wobec tego Murat niezwłocznie wezwał Dąbrowskiego z Modeny do Medyolanu; ściągnął tu również Sokolnickiego, jako rzeczoznawcę w sprawach legii drugiej. Dąbrowski, zjechawszy pod koniec listopada, na okazaną sobie przez Murata instrukcyę paryską, ustnie i pisemnie z szeregiem mocnych wystąpił przełożeń. Napróżno jednak domagał się zostawienia artyleryi, za czem Murat, zasłaniając się wyraźnem brzmieniem instrukcyi, nawet wstawiać się odmówił. Artylerya piesza polska, zniszczona przed dwoma laty, przy kapitulacyi Mantui, odtąd wznowiona została staraniem przemyślnego Axamitowskiego, który, jako wybitny wolnomularz, silne miał stosunki w Wielkim Wschodzie francuskim, a cieszył się też szczególną protekcyą wpływowego Marmonta, naczelnego dowódcy artyleryi francuskiej we Włoszech. Obecnie jednak jego batalion artyleryi ulegał rozwiązaniu i wcieleniu do piechoty legionowej. Taki sam los miał spotkać wyborną, kompanię artyleryi konnej, która pod dzielnym Jakóbem Redlem świetnie sprawiła się w potrzebie hohenlindeńskiej, a obecnie ulegała również kasacie i wcieleniu do pułku jazdy legionowej. Natomiast przyrzekł Murat obronić od zagłady piękny ów pułkułański naddunajczyków. Najwięcej pomógł tu sam tego zagrożonego pułku dowódca, Rożniecki. W zręcznem do Bonapartego piśmie, „nie jako Polak, ...lecz jako obywatel francuski”, wykazał on znaczenie niezrównanej jazdy polskiej dla armii francuskiej, przypomniał dawnych Lisowczyków i świeże formacye ułańskie pruskie i austryackie, podniósł szczególną wartość lansyerów polskich, i konkludował, że „raczej, obywatelu konsulu, winieneś uznać potrzebę wsadzenia piechoty polskiej na koń, aniżeli spieszenia jazdy polskiej”. W doręczonej Muratowi nocie pozatem jeszcze dopraszał się Dąbrowski, aby reorganizacya każdej legii odbywała się zosobna, a nie ze wspólnej masy, jak przepisywała instrukcya ministra wojny; aby jednak potem, po podziale na półbrygady, i nadal jeden polski formowały korpus; aby zostawiono im francuskie kokardy i chorągwie, nadane przez Bonapartego; aby oficerowie, pozostający w służbie czynnej, patentowani byli od rządu francuskiego, reformowani zaś również mogli pozostawać pozasłużbowe przy korpusie do dyspozycyi dowódców półbrygad. Murat w rzeczy samej napisał nazajutrz do Berthiera, w ciepłych słowach popierając te „życzenia, tak zaszczytne zarówno dla Francyi, jak i dla Polaków, ...dzielnych posiłkowców Francyi“. Wstawiennictwo poparte z kolei przez Berthiera u Bonapartego, pewien przynajmniej osiągnęło skutek. Zarazem, tyleż dzięki staraniom Dąbrowskiego, co sprytowi Rożnieckiego, regiment ułański polski, którego konie już miały być rozebrane po pułkach francuskich, został ocalony przez miłośnika jazdy, Murata; jednak przefasonowany z gruntu, miał zostać całkiem wyodrębniony od formacyi polskich i do wojsk włoskich na stałe wcielony. Co się samego Dąbrowskiego tycze, to nie miał on odtąd sprawować żadnego właściwie czynnego dowództwa, lecz piastował jedynie godność inspektora generalnego korpusu polskiego. Było to wprawdzie, pod względem rangi i gaży, zaszczytnym awansem, lecz odbierało mu wszelką możność istotnego rozrządzania reorganizowaną bronią legionową. Pocieszał się Dąbrowski tern, że przez wspólną nad wszystkiemi trzema półbrygadami inspekcyę będzie mógł bronić pewnej jeszcze jednolitości narodowej w składzie, dyscyplinie, umundurowaniu, narażonej przez obojętną w tej mierze łatwość Jabłonowskiego, Grabińskiego i im podobnych; że będzie mógł przykładać się do „utrzymania ducha narodowego i jedności korpusu”. Wtedy również został zawczasu uprzedzony przez Murata, że z końcem roku będzie musiał jechać z nim do Lyonu, celem osobistego zdania tam sprawy Bonapartemu z całokształtu spraw legionowych.
Tymczasem z początkiem grudnia wyjechał Dąbrowski z Medyolanu do Modeny, lecz pozbawiony już komendy i wszelkiego czynnego wpływu na najbliższe losy swej legii. Jak się zdaje, w związku z całym tym przebiegiem rzeczy było dokonane w tym właśnie czasie, zapewne przez Axamitowskiego i Rożnieckiego, wydanie owego tajnego, egejsko-morejskiego projektu władzom francuskim Wkrótce po wykryciu tego projektu, – wedle słów Małachowskiego – „Dąbrowski, wezwany do Medyolanu, już więcej do (dowództwa) nie wrócił. Murat przysłał natychmiast generała dywizyi francuskiego, Chabota, dla objęcia nad nami komendy, i razem z nim generała Vignolla. W rzeczy samej, Vignolle z całym sztabem urzędników’ wojskowych przybył niezwłocznie w ślad za Dąbrowskim do Reggia i Modeny, dla forsownej reorganizacyi rozłożonego tam legionu pierwszego. Utworzone w tym celu; wy oficerskie, pod przewodnictwem Vignolla, złożone z wyznaczonych przez Murata członków, pułkownika Grabińskiego i podpułkowników Chłopickiego, Jasińskiego, Małachowskiego i Zawadzkiego, wedle przepisanej sobie szczegółowej instrukcyi, dokonało tego dzieła w ciągu tygodnia, w pierwszej połowie grudnia 1801 r. Wszystko odbyło się bez udziału Dąbrowskiego, będącego niemym jeno świadkiem ruiny sześcioletnich wysiłków swoich. Przytomny również Wielhorski nietylko. że udziału żadnego nie brał, lecz w tejże chwili, po przybyciu Vignolla, wniósł podanie o bezwarunkową, pełną dymisyę, która też niebawem udzieloną mu została. Jednocześnie zresztą, wedle wyższych z Medyolanu i Paryża skazówek, uległo reformie, w liczbie 90, około jednej trzeciej wszystkich oficerów legii pierwszej. Sama ta legia, w składzie czynnym tylko 6000 ludzi będących pod bronią, została, z dotychczasowych siedmiu batalionów piechoty i ósmego artyleryi, zredukowaną na sześć batalionów', oraz rozbitą na dwie półbrygady polskie po 3000 ludzi, I. pod tymczasową komendą Grabińskiego, II. Axamitowskiego. Wprost z Modeny udał się Vignolle niezwłocznie do Pizy i Livorna, gdzie równie szybkiem tempie, w drugiej połowie grudnia, uwinął się z reorganizacyą legii naddunajskiej. Utworzył tu podobnie jury reorganizacyjne, dokąd weszli, pod jego przewodem, szefowie batalionowi, Junge, Sierawski, Bolesta, Grabski. Odłączone zostały trzy szwadrony jazdy legionowej, wraz ze skasowaną bateryą artyleryi konnej Redlą, iw kształcie zreorganizowanego pułku strzelców polskich odesłane pod Rożnieckim do Medyolanu. Cała zaś, będąca pod bronią piechota legii drugiej, w składzie czynnym 3000 ludzi, z dotychczasowych czterech batalionów zredukowana na trzy, została przetworzoną na III. półbrygadę polską, pod tymczasową komendą Junga. Wszystkie trzy półrygady nominalnie tworzyły jeszcze niejaką całość, zwaną do czasu korpusem polskim. Sprawa dalszych losów tego korpusu, przekazania oddzielnych jego części Cyzalpinie i Etruryi, lub też dania im innego przeznaczenia, pozostała narazie w zawieszeniu i rozstrzygniętą być mała ostatecznie przez samego Bonapartego, wraz z innemi, dotyczącemi losu Włoch sprawami, na nadchodzącej Konsulcie lyońskiej.
Bonaparte o rzeczach i nastrojach legionowych polskich był temi czasy informowany jaknajgorzej, i to nienajmniej z własnej winy polskiej. Od oficerów dużej poniekąd wartości wojskowej, lecz nierównie niższej obywatelskiej, jak Jabłonowski, Sokolnicki, Axamitowski, Rożniecki i wielu innych, odbierał w sprawach legionowych informacye, nacechowane samobójczym duchem służalstwa i delatorstwa. W tym samym czasie, w grudniu 1801 r., gdy dokonywała się we Włoszech przymusowa reorganizacya legionów, Jabłonowski w Paryżu składał Bonapartemu rzekome „życzenia wojskowych Polaków dopraszających się, niby o łaskę, „skoro istnienie korpusu polskiego mogłoby razić pogodzone z Francyą mocarstwa*, o zniesienie tego korpusu, o „traktowanie na wzór Piemontczyków”, t. j. o pełne „zasymilowanie z wojskami francuskiemi“ i obdarzenie „szczytnym tytułem obywateli francuskich“. Sadząc się na taką pokorę i pochlebstwo wspólnem jakoby imieniem legionistów, ciężki przymus wystawiając jako gorące ich pragnienie, nietyle o nich oczywiście, ile o siebie dbał Jabłonowski, nagrodzony też położoną na tem marnem jego piśmie dekretacyą Bonapartego o zaliczeniu go w poczet sztabowców francuskich. Skądinąd znów, podany temi czasy Pierwszemu konsulowi, piórem polskiem skreślony, zbiorowej widać roboty, „memoryał o legiach polskich jako korpusie posiłkowym Republiki francuskiej mieścił przedewszystkiem długą litanie odgrzewanych, gwałtownych na Dąbrowskiego zaskarżeń i żądanie niezwłocznego usunięcia go od komendy. Z polskiego też niechybnie źródła wyszła spółczesna delacya zamierz anej greckiej jego wyprawy. Z takiemi to ujemnemi wrażeniami liczyć się musiał Dąbrowski, przybywając, w początku stycznia 1802 r., do Lyonu, dla widzenia się z Bonapartem. Był on tutaj zupełnie osamotniony. Spotkał się tu wprawdzie znówz Sokolnickim, który przecie, wydeptując sobie w Lyonie sukcesyę po Wielhorskim i stopień generała brygady, „robił wszystko dla siebie, a nic dla korpusu". Nie sprzyjała zresztą smutnym i słabym kołataniom polskim cała towarzyska i polityczna atmosfera lyońskiego zjazdu. Wspaniałe przyjęcia, zgromadzenia, festyny, tłok dostojników cywilnych i wojskowych francuskich i włoskich, twardy i górny nastrój Bonapartego, narzucającego Konsulcie, pozornie udzielnej, własną swoją wolę samowładczą, wszystko to źle wróżyłoo bezsilnych zabiegach, o stosunkowo znikomych a przesądzonych już sprawach legionowych polskich. Ale Dąbrowski, choć sam, choć w złych warunkach, nie zaniedbał koło tych spraw tak mu bliskich ze zwykłą, śmiałą, pracowita, i upartą chodzić wytrwałością. Trafił w rozgwarze lyońskim do wybitnych generałów, do francuskich ministrów spraw wewnętrznych, życzliwego Polsce Chaptala, i spraw zagranicznych, udającego życzliwość Talleyranda. Zwłaszcza zaś trzymał się wpływowego Murata, którego szczere sywpatye polskie a także tajne ambitne na Polskę widoki były mu dobrze znane.
Przez Murata iw jego obecności uzyskał Dąbrowski widzenie się z Pierwszym konsulem, w pierwszych już dniach po jego do Lyonu przybyciu. Poufna ta, ranna audyencya, w połowie stycznia 1802 r., odbyła się w ratuszu lyońskim, gdzie rezydował Bonaparte. Przyjęty z niezmienną przezeń łaskawością i pytany o „życzenia" i „żądania" legionowe, Dąbrowski w skrępowanym z musu, dozwolonym przez okoliczności, lecz męskim bądżcobądź i roztropnym odpowiedział sposobie. Mówił „imieniem dziesięciu tysięcy zbrojnych (Polaków), walczących od lat sześciu... na rzecz narodu francuskiego. Prosił nie o łaskę, lecz o „lojalność". Żądał, aby „korpus polski", jako jedna zamknięta w sobie, ze sztabu, trzech półbrygad i pułku jazdy złożona całość, nie był rozdrabniany, rozdawany pomiędzy państewka włoskie, lecz w kupie zachowany przy armii francuskiej. Uzasadniał przedmiotowo to żądanie, wskazując przyszłą militarną i polityczną dla Francyi doniosłość takiego zbrojnego pogotowia polskiego przy armii francuskiej. A mianowicie, niezrażony dokonywaną właśnie dokoła pacyfikacyę powszechną, już przepowiadał nieuniknioną „pierwszą wojnę, jaką Francya będzie mogła mieć z jednem z mocarstw rozbiorowych". Na życzenie Bonapartego, złożył mu następnie te wywody na piśmie, w zwięzłej nocie. Nazajutrz podobne pismo złożył Talleyrandowi. Przypominał tu, że legiony polskie, powstałe z niczego, kosztowały dotychczas Austryę 30 tysięcy ludzi, z których 10 tysięcy jest jeszcze pod bronią w zreorganizowanych legiach polskich; wnioskował stąd o tem skuteczniejszej na przyszłość akcyi podobnej, przynależy tem zachowaniu istniejącego, tak znacznego zbrojnego zawiązku. Pisał również do Murata, odwołując się do wypróbowanej jego opieki i zapewniając go ze znamiennym naciskiem o trwałej dlań „we wszelakich okolicznościach wdzięczności” Polaków. Prosił go szczególnie o pozwolenie wyjazdu z Lyonu do Paryża, celem opracowania dalszych szczegółów reorganizacyi legionowej w miniateryum wojny, w bezpośredniem porozumieniu ze znanym mu dobrze i przychylnym Berthierem. Co więcej, Dąbrowski, w parę dni potem, zdobył się na krok śmiały i zręczny: na formalne odsłonięcie swojego, wykrytego już uprzednio, jak dobrze było mu wiadomo, jońskomorejskiego sekretu. Uczynił to w złożonych Bonapartemu przez Murata dwóch zapiskach: „Projekcie usadowienia się (etablissement) w Rzeczypospolitej Egejskiej“ i „Planie wykonania*. Ofiarował się uskutecznić znienacka ową polską do Grecyi wyprawę, „pod pretekstem jawnego buntu" wojsk polskich, z powodu oddania ich Etruryi i Cyzalpinie. Prosił tylko o „milczącą zgodę i pomoc jaknajbardziej pośrednią" ze strony Bonapartego i komendy naczelnej francuskiej we Włoszech. Polacy, rzekomo zbuntowani, złączywszy wszystkie trzy swe półbrygady i wziąwszy siłą armaty i amunicyę z Toskanii i Modeńskiego, pomaszerowaliby na południe, aż do Otranta, gdzie wsiedliby na okręty i udaliby się stąd wprost na wyspy greckie i do Morei. Byłoby to z podwójną Francyi korzyścią: pokrzyżowałoby zaborcze widoki rosyjskie na półwyspie bałkańskim i stworzyłoby Francuzom polską „kolonię towarzyszy broni na Zachodzie. „Być może nawet, obywatelu konsulu, – tak proroczym poniekąd, filhelleńskim zwrotem odzywał się tu do Bonapartego Dąbrowski, – rzucisz tym sposobem płodne ziarno rewolucyi, która kiedyś w całej wybuchnie Grecyi, a równie będzie pożądaną dla ludzkości wogóle, jakoteż w szczególności pożyteczną dla Francyi". Jednakowoż wszystkie te zachody lyońskie Dąbrowskiego nie zdały się na nic. Nieprzychylne dla legii zarządzenia zadaleko już były posunięte i zbyt dobrze odpowiadały administracyjnym i politycznym względom i rachubom chwili. O utrzymaniu korpusu polskiego jako całości nie mogło być mowy; przeciwnie, gotowało się rdzenne jego rozbicie co do przynależności i czynnego użycia. Zaś co się tycze awanturniczej wyprawy greckiej, to grożąc wywołaniem nieobliczalnych na Wschodzie, z Portą, Rosyą i Anglią, powikłań, nie odpowiadała ona bynajmniej najbliższym zamierzeniom Bonapartego, zarówno w dziedzinie polityki zagranicznej jak wewnętrznej, wymagającym utrwalenia, przynajmniej na czas jakiś, zdobytego z takim trudem stanu pokojowego. Koniec końcem, Dąbrowski, niczego nie wskórawszy, nie zyskawszy ani pozwolenia udania się do Paryża, ani ponownego posłuchania u Pierwszego konsula, musiał jeszcze przed jego odjazdem opuścić Lyon i wrócić do Medyolanu.
Wkrótce potem nadjechał tu z powrotem i Murat, przywożąc ostateczną wolę Bonapartego o niezwłocznem przejściu I. i II. półbrygady polskiej oraz pułku jazdy do wojsk włoskich. Z ciężkiem sercem poddał się temu wyrokowi Dąbrowski. Uzyskał jednak jeszcze, w początku lutego 1802 r., pisemne od Murata oświadczenie, że bezwarunkowo zachowane będą komenda, mundur i znaki polskie. Poczem natychmiast musiał jeździć osobiście do Reggia, Cremony, Modeny, gdzie konsystowały trzy wymienione oddziały polskie, dla wpłynięcia na spokojne ich poddanie się nowemu swemu przeznaczeniu. Nie odbyło się bez oporu; lecz przemogło, przekonało magiczne imię Bonapartego; gdyż pod nim raczej, niż Włochami, pod nowym teraz prezydentem Republiki włoskiej godzili się służyć legioniści. Niebawem, w końcu lutego, zapadła w Paryżu zasadnicza uchwała konsularna o nowem, poczynając od przyszłego już miesiąca marca, urządzeniu wojskowem w Republice włoskiej. Liczba konsystujących w niej wojsk francuskich, w myśl przedwojennej umowy 1798 r. z Cyzalpiną, ograniczono tu do 25 tysięcy ludzi. Zarazem do własnej armii Republiki włoskiej przekazywano, oprócz polskiego pułku jazdy, I. i II. półbrygadę polską. Tegoż dnia, w poufnem piśmie do wiceprezydenta Melziego, przesyłając powyższą uchwałę, zalecał mu Bonaparte trzymać oddziały polskie zdała od granic austryackich, najlepiej w Romagni. Melzi na tej zasadzie powiadomił Dąbrowskiego i przybyłych do Medyolanu trzech szefów oddziałów polskich, iż odtąd te oddziały „winny być uważane nieinaczej, jak wojsko narodowe włoskie”. Groziło to zupełnem ich odpolszczeniem, a było w rażącej sprzeczności z pisemnem zobowiązaniem Murata. Wobec tego, w porozumieniu z Dąbrowskim, pozbawionym już czynnej komendy nad wojskiem polskiem, trzej obecni szefowie, Grabiński, Axamitowski i Rożniecki, z formalnem wystąpili zastrzeżeniem. Wnieśli oni, w początku marca, na ręce Melziego podanie, skierowane właściwie do Bonapartego, jako prezydenta Republiki włoskiej, gdzie w dziewięciu punktach wyrazili nieodbite, minimalne żądania oddziałów swoich. Żądali tedy uznania odrębnej przy wojsku włoskiem „istności korpusów polskich, wraz z zachowaniem nietykalnej ich całości“, utrzymania polskiej komendy, munduru, sposobu rekrutacyi, awansu wewnątrz korpusów, zabezpieczenia inwalidów i weteranów i t. p. W końcu, podnosząc zasługi Dąbrowskiego, upominali się o pozostawienie go i nadal na stanowisku inspektora generalnego wojsk polskich. Na całą tę punktacyę, posłaną przez Melziego do Paryża, nadeszła stamtąd „jaknajpomyślniejsza” odpowiedź Bonapartego. W myśl udzielonej przez niego zgody na powyższe punkta szefów polskich, dekret nowego rządu medyolańskiego, 29 kwietnia 1802 r., urządził szczegółowo zasady przynależności oddziałów polskich do wojska Republiki włoskiej. Wedle tego dekretu, przy narodowej armii włoskiej, poza właściwym jej kompletem 24 tysięcy ludzi i4 tysięcy koni, utrzymywane być miały, jako połączone z nią, lecz nie stanowiące integralnej jej części składowej, wojska „posiłkowe (ausiliarii)“ polskie, złożone z trzybatalionowych półbrygad I. i II., po 3710 ludzi każda, oraz czteroszwadronowego pułku jazdy w tysiąc koni, ogółem w sile 8400 ludzi, pod nazwą „Polaków na żołdzie Republiki włoskiej (Polacchi al soldo della Repubblica Italiana)“. Osobno urządzony został inspektorat generalny polski, pod Dąbrowskim, z szefem sztabu adjutantem-komendantem Kosińskim, szefem batalionu Janem Dembowskim, kapitanami-adjutantami Tremonem młodszym i Haukem. Znalazł się też tutaj, jako komisarz wojskowy polsko-włoski, biedny, zbiegły z Paryża Barss, dzięki poleceniu Dąbrowskiego z ostatniej wydobyty nędzy i na tem umieszczony stanowisku. Nieco później uzyskał Dąbrowski od rządu włoskiego ustanowienie dwóch osobnych kompanii inwalidów i weteranów polskich.
To było wszystko, co narazie dało się zrobić. Nie było to, rzecz prosta, wedle myśli ani Dąbrowskiego, ani legionistów. Przejście ich na stałe służby nowej Republiki włoskiej było nietylko zasadniczem załamaniem pierwotnej idei legionowej, lecz praktycznie też pociągało za sobą niedogodności poważne. Stosunki w tej Republice, choć daleko bardziej, niż w Cyzalpinie, ustatkowane teraz pod władzą prezydyalną Bonapartego, wiele jednak pozostawiały do życzenia, pod względem politycznym i gospodarczym. Nadana w Lyonie, w styczniu 1802 r., konstytucya republikańska włoska, wzorem konsularnym francuskim, warowała stanowczą przewagę władzy wykonawczej nad prawodawczą. Rządwłoski, w osobliwszej jakiejś, republikańskiej unii personalnej z Francyą pod prezydencyą Bonapartego, przy zastępującym go wiceprezydencie Melzim, składał się z dość zawiłego aparatu: ośmioosobowej Konsulty stanu, trzynastoosobowej Rady prawodawczej, i właściwej egzekutywy złożonej z siedmiu ministrów, śród których wydział wojny piastowali Trivulzio, potem Pino. Przedstawicielstwo narodowe spoczywało w jednoizbowem Ciele prawodawczem, z 75 posłów, z kompetencyą właściwie czysto doradczą, pozbawionem wszelkiej istotnej powagi i wpływu. Podług pierwszego budżetu Republiki włoskiej, na 1802-3r., wydatki obliczone były na 82 miliony, w czem na same potrzeby wojskowe 46, i to w połowie nadpłacenie okupacyjnej armii francuskiej; dochody na 68, deficyt przeto na 14 milionów. Nurtujące kraj niezadowolenie wzmogło się jeszcze po zawodach Konsultylyońskiej. „Niechęć przeciw Francuzom – donosił Bonapartemu Melzi – jest niemal powszechną“. W podobnych warunkach, położenie obcej siły posiłkowej polskiej, oderwanej od rzeczywistych swoich przeznaczeń, a narażonej na wszystkie te tarcia francusko-włoskie, było zewszechmiar niezdrowe i niepomyślne. Ale przynajmniej egzystowano. Przynajmniej, w tym stanie przechodnim, aż do lepszych dotrwać spodziewano się czasów. Nie było z tem dobrze rozebranej na części, obezwładnionej, obniżonej, legii pierwszej, włoskiej. Ale mogło być gozej, jak okazał to równocześnie straszliwy los legii drugiej, naddunajskiej.
Legia ta, jak się rzekło, od końca 1801 r., po oderwaniu swej jazdy, przeobrażona na III. półbrygadę pieszą polską, pozostała rozkwaterowana w Livornie i okolicach. Pozbawiona wszystkich wyższych oficerów, już nietylko Kniaziewicza i Fiszera, lecz także nieobecnych Jabłonowskiego, Sokolnickiego i Rożnieckiego, doznawała tem szybszego duchowego rozkładu. Nie mógł utrzymać jej w karbach dowodzący nią zastępczo stary żołnierz Rzpltej, zacny, lecz słaby i przyciśniony wiekiem szef batalionu Junge; a nawet, po rozlicznych zatargach i biedach, pod sam koniec dobrowolnie chciał składać komendę. Jeszcze mniej do trafnego nadawali się sternictwa drugi szef batalionu, Bolesta starszy, „burzliwego i egzaltowanego charakteru, ... w zasadach demokratycznych mniej roztropnie zaciekły“, oraz trzeci szef, Grabski, „nader w rozumie i rozsądku upośledzony, swojego własnego zdania niemający“. Bez kierunku, lub pod lichym kierunkiem, a śród wyjątkowo trudnych okoliczności, psuć się musiał raptownie wyborny materyał oficerski i żołnierski byłej legii naddunajskiej. Wkrótce spory, sejmiki, wykroczenia przeciw dyscyplinie były na porządku dziennym. „Karność i obroty wojskowe – donosił Muratowi gubernator Livorna, generał Rivaud – zupełnie są nieznane w tym korpusie". W rzeczywistości tak źle nie było, i pod ręką właściwą niechybnie wszystko wnet wróciłoby do porządku. „Mogę zapewnić – pisał Dąbrowski, który pod koniec marca 1802 r. zjechał do Livorna na inspekcyę III. półbrygady, – że ciało oficerskie składa się z młodzieńców dobrej woli, lecz będących bez wodza, więc bez dyscypliny... Winni są nie oficerowie, ale ci, co znaleźli się na ich czele".
Tymczasem jednak nieboracy naddunajscy sami własne nieszczęsne przyśpieszali losy. Pobudkę zewnętrzną podała wciąż zawieszona nad III. półbrygadą, a od początku 1802 r., po zyskaniu zgody króla Ludwika, na nowo popierana sprawa służby etruryjskiej. Pragnąc raz kres jej położyć, zgromadzeni oficerowie, z inicyatywy Bolesty, ułożyli ostre oświadczenie zbiorowe, iż „nie chcą służyć królom, a gdyby ich do tego zmuszano, powrócą raczej do zagród swoich". Z tą odezwą, podpisaną swojem i żołnierzy imieniem, wyprawili trzech deputatów do Murata, do Medyolanu. Murat deputacyę najgrzeczniej przyjął i zapewnił, że o przymusowem oddaniu Polaków królowi Etruryi niema wcale mowy. Wkrótce potem, w marcu, Murat w największym pośpiechu wyjechał do Paryża. Podobno został on tam wezwany dla tłomaczenia się przed Bonapartem z brzydkiej afery przekupstwa. Był jednak także potrzebny do poinformowania Pierwszego Konsula w niektórych pilniejszych sprawach bieżących włoskich, a między innemi również w postanowionej już zasadniczo od półroku sprawie użycia Polaków do ekspedycji zamorskiej.
Naraz, w kwietniu, z Paryża, przez kwaterę główną medyolańską, nadeszła do Livorna nieoczekiwana nowina. Oznajmiono rozkazem dziennym wolę Bonapartego, „iż nagradzając znakomite usługi wojenne, przez walecznych Polaków Republice (francuskiej) okazane, III. półbrygada odtąd do wojska francuskiego przydzielona, równych zaszczytów i praw używać będzie, i numer (kolejny w wojsku francuskiem) 113. półbrygady nadany jej został“. Rzecz zrazu przez legionistów z największą była przyjęta uciechą. Widziano w ten wielki sukces śmiałości, okazanej przez ową do Murata odezwę. Zostawając wprost przy Republice francuskiej, w porównaniu do oddanych włoskiej towarzyszów, uważano siebie za szczęśliwie uprzywilejowanych. Złudna ta radość miała trwać niedługo i nagle okrutnemu ustąpić otrzeźwieniu. Nie łudził się ani chwili i najwcześniej smutną przeniknął rzeczywistość czujny twórca legionów. Ledwo z inspekcyjnego swego objazdu wróciwszy do Medyolanu, ze zgrozą wykrył i wyrozumiał Dąbrowski istotne przeznaczenie III. półbrygady. „Dowiedziałem się, – pisał tymczasowemu jej komendantowi, nie przeczuwającemu jeszcze niczego szefowi Jungemu, już w drugiej połowie kwietnia 1802 r., – że generał en chef (Murat) wyznaczył Francuza na szefa brygady do Waszego korpusu. Nie zastałem tu generała en chef... udałem się natychmiast do generała Charpentiera (szefa sztabu Murata), dla dowiedzenia się, czyliby nie można zaradzić temu nieszczęściu. Odpowiedział mi, że sami sobie temu winni jesteście przez Wasz nieład, nieporządek i niezgodę wielką. A ponieważ nie chcieliście być nigdy posłusznymi rządowi i, jak powiada, trzy razy więcej kosztujecie, niźli półbrygady francuskie, rząd Wam wyznaczył szefa brygady Francuza i jeszcze niektórych oficerów tego narodu, dla wprowadzenia u Was porządku: i dla uskutecznienia tego, do San Domingo Was posyła. To jest wszystko, co względem losu Waszego dowiedzieć się mogłem. Starajcie się temu zapobiedz przy powrocie na Florencyę generała en chef, aby przynajmniej tyle pięknej i statecznej młodzieży dla familii swoich nie było straconych".
Jeszcze nic dokładnie nie było wiadomem, jeszcze nietylko w Livornie, lecz iw Paryżu, w głowie samego nawet Bonapartego, o podjętej zamorskiej wyprawie pochlebne trwały złudzenia, a już „nieszczęście" i „zatratę" trafnym odgadł instynktem, już najpierwszy na trwogę uderzył Dąbrowski, zasłyszawszy imię San Dominga. W złowieszczem tem imieniu była śmierć legionów.
III.
Najcenniejszą z niewielu, pozostałych jeszcze Francyi kolonii, była wtedy „perła Antyllów”. Była to wielka, o przeszło 70 tysiącach kilometrów kwadratowych, z ludnością około miliona, wyspa „dominikańska”, San Domingo, jak ochrzcili ją hiszpańscy odkrywcy, czyli Haiti, „górzysta”, jak zwali ją pierwotni, wnet wytępieni, tuziemcy indyjscy. Wystawiała ona cudny, podzwrotnikowy krajobraz. Ukazywała góry łagodne, bujną roślinnością okryte, kwitnące wieczną wiosną, równiny rozległe i płodne, przepasane gajami kokosów, cytryn, pomarańczy. Lecz hojne dary przyrody niebezpieczny zatruwał klimat. Panowały tu w porze upalnej, od kwietnia do września, zgniłe gorączki, dysenterya, zapad senny, w porze dżdżystej szkorbut, zapalenie płuc i mózgu. Nadomiar zaś gościła najstraszliwsza, śmiertelna plaga: żółta febra. To też napływowa ludność europejska, na te groźby tropikalne nieodporna, nigdy tutaj należycie zaaklimatyzować się i rozmnożyć nie mogła. Do uprawy obszernych swych plantacyi nieliczni biali koloniści sprowadzali moc niewolników murzyńskich, głównie z Gwinei i Konga. Część zachodnia, najurodzajniejsza, przeszło jedna trzecia całej wyspy, opanowana przez flibustyerów francuskich, odstąpioną została przez Hiszpanię Ludwikowi XIV w pokoju ryswickim, z końcem XVII wieku. Rozwinęła się ona ogromnie i pod koniec XVIII wieku miała wyjątkową doniosłość gospodarczą. Roczny stąd eksport francuski, zwłaszcza cukru trzcinowego, kawy, bawełny, przenosił 200 milionów franków. W nowej stolicy, Port-au-Prince, na zachodzie, w starej, Cap Francais, dawnem Haitien, na północy, zakwitły handel i zbytek na wielką skalę. Liczne też inne, Gonaives, Cayes, Jóremie, zamożne portowe powstały miasta. Bogaciła się arystokracya plantatorska i bogaciła metropolię. Z tej jednej kolonii najwięcej złota płynęło do Francyi i Paryża.
Ta świetność jednak na kruchem spoczywała podłożu. Na przeszło 900 tysięcy mieszkańców San Dominga, było niespełna 100 tysięcy białych kolonistów. Do 200 tysięcy było usamowolnionych poczęści kolorowców, t. zw. mulatów, gryfów, kwarteronów, itp. krzyżowanych w różnym stopniu mieszańców. Wreszcie, przeszłopółmiliona żyło tu, wegetowało, czarnych niewolników. Tych ostatnich położenie było okropne. Traktowani gorzej od bydła, trzymani byli w posłuszeństwie postrachem kar niesłychanych. Byli katowani, okaleczani ohydnie, żywcem grzebani lub paleni, oblewani cukrem i wystawiani mrówkom na pożarcie. Od tych męczarni ratowali się dzikiemi samobójczemi sposoby, przełykając własny język albo dławiąc się jedzoną ziemią. Dziką przeciw swym katom mściwość kryli w tajnych związkach, obrzędach, tańcach, śpiewach religijnych, pod hasłem na pohybel białym. Dzikie też układali plany pomsty i wyzwolenia, jak wykryty za Ludwika XV i srogo stłumiony spisek murzyna Macandala, celem wytrucia wszystkich białych. A mieli podobno afrykańskie jakieś sekrety zarazków trujących, sprzyjających epidemii żółtej febry. Z biegiem czasu jednak i śród białych znalazło się nieco żywiołów postępowych, przeciwnych zarówno rojalizmowi, jak niewolnictwu. Siedliskiem ich, na wzór Francyi, zostały loże wolnomularskie, do których zaczęto dopuszczać mulatów, później i murzynów. Powstał także w Cap Francais oddział francuskiego towarzystwa Filadelfów. To też wybuch rewolucyi francuskiej odbił się silnie na San Domingo. Uchwały Konstytuanty paryskiej o prawach człowieka i obywatela, w bezpośredniem swem zastosowaniu do niewolnictwa w koloniach, rzuciły zarzewie wielkiego na wyspie pożaru. Zaczęły się tutaj, w 1791 r., krwawe rozruchy murzyńskie przeciw białym. Plantatorowie szlachta stanęli murem wraz za ancien regimem i niewolą. Zwoławszy dominikańskie zgromadzenie kolonialne, wystąpili oni zarówno przeciw przewrotom ustawodawczym paryskim, jak i obywatelstwu ludzi ciemnej rasy. Co więcej, za przykładem emigrantów francuskich, zwrócili się po pomoc do Anglii. Anglia bowiem, ze względu na licznych murzynów we własnych swoich koloniach, zwłaszcza tuż obok, w Indyach Zachodnich, na Jamaice, była żywo zainteresowaną w utrzymaniu niewolnictwa. Natomiast w Paryżu, po pierwotnem równouprawnieniu mulatów, za czem oświadczał się praktyczny Reubell, niebawem doszło do emancypacyi również i murzynów. Dekrety Legislatywy 1792 r. i Konwencyi 1793-4r. ostatecznie uwięciły zniesienie niewolnictwa i pełne równouprawnienie mieszańców i czarnych.
W odpowiedzi na to koloniści francuscy San Dominga, przez wysłanych do Londynu pełnomocników, na podobieństwo spółczesnej akcyi Korsykanów, oddali siebie i swoją wyspę całkowicie pod protektorat Wielkiej Brytanii. Nastąpiło, w 1794 r., wylądowanie wojsk ekspedycyjnych angielskich, które, wspomagane przez rojalistycznych białych kolonistów i część pozyskanych mulatów, a także przez miejscowych Hiszpanów, opanowały całe pobrzeże francuskie San Dominga ze stolicy Port-au-Prince. Ze swej strony, jakobińscy komisarze Konwencyi na wyspie, przy poparciu białej mniejszości republikańskiej, odwołali się do wyzwolonych murzynów. Na czele tych czarnych sojuszników Republiki stanął rzekomy wnuk króla Arradasów, zrodzony ze sprzedanych do San Dominga rodziców, nawrócony na katolicyzm murzyn, wybitnych zalet charakteru i umysłu, Toussaint Louverture. Panując nad całem wnętrzem wyspy, a przeciągnąwszy też mulatów pod generałem Rigaudem, coraz bardziej naciskał on Anglików, zamkniętych w miastach portowych i dziesiątkowanych przez klimat i choroby. Tymczasem, w 1795 r., Hiszpania zawarła w Bazylei pokój z Francyą rewolucyjną, ustępując jej swoją część San Dominga, poczem, w 1796 r., wypowiedziała wojnę Anglii. W tak pomyślnych okolicznościach, zagrzany nadto echem spółczesnych wielkich zwycięstw włoskich Bonapartego, Louverture z największym skutkiem prowadził i kończył swoją z Anglikami walkę. Ostatecznie, w 1798 r., Anglicy musieli ewakuować wyspę. Stracili oni tutaj z samych chorób, iw jednym tylko 1794 r., 12 tysięcy ludzi; ogółem zaś ta wyprawa, aż do 1798 r., kosztowała ich podobno 45 tysięcy ludzi i pół miliarda franków. Całe San Domingo było odtąd formalnie w ręku Francyi. W rzeczywistości panem wyspy został Louverture. Dyrektoryat paryski za wypędzenie Anglików mianował go jej gubernatorem, lecz ubocznie starał się utrzymać go na wodzy. W tym celu komisarz Dyrektoryatu na San Domingo, generał Hedouville, wyzyskując spółzawodnictwo murzynów z mulatami, podzielił władzę na wyspie między Louverturem a Rigaudem. W wynikłych stąd wnet, od 1799 r., krwawych zapasach, łatwo wziął górę Louverture. Odtąd usamodzielniał się on coraz bardziej. Zachował wprawdzie napozór dobre stosunki z Francyą, dokąd synów swych, niby zakładników, posłał na wychowanie. Lecz zarazem wszedł w poufną styczność z Anglią, z którą już przy ewakuacyi wyspy tajną zawarł umowę. Czując się „czarnym Bonapartem”, naśladując poniekąd jego konsulat, ogłosił się nakoniec dożywotnim rządcą wyspy, z prawem wyznaczenia sobie następcy. Wydał nawet własną dla niej konstytucyę, którą notyfikował Francyi jako czyn dokonany. Słowem, prosto i szybko zmierzał do wyzwolenia siebie, swoich czarnych i San Dominga od metropolii francuskiej.
Takie położenie zastał Pierwszy konsul Bonaparte. Nie zoryentował się w niem odrazu. Niedocenił komplikacyi stosunków i ludzi kolonialnych. Po powrocie z Egiptu i zamachu brumaira, na Boże Narodzenie 1799 r., szczególnym zbiegiem okoliczności tego samego dnia, kiedy wystosował serdeczną odezwę powitalną do Dąbrowskiego i legionów polskich, wydał on również ognistą proklamacyę do „obywateli San Dominga". Zapewniał tu „dzielnych czarnych", iż zachowają wolność i równouprawnienie, nadane im przez rewolucyę. Kazał nawet to zapewnienie wypisać złotemi zgłoskami na ich sztandarach. Ale wkrótce poznał podwójną, polityczną i gospodarczą trudność zagadnienia. Polityczna polegała na dążeniu Louvertura do udzielnego panowania swego i czarnych na wyspie. Gospodarcza polegała na związanej ze zniesieniem niewolnictwa sprawie uwłaszczenia czarnych, a tem samem wywłaszczenia białych na wyspie. Kapitał białych kolonistów na San Domingo szacowano wtedy na przeszło półtora miliarda franków, w czem wartość niewolników murzyńskich stanowiła około miliarda, a resztę wartość gruntów, zakładów i bydła. Owóż ci koloniści kreolscy, wyzuci ze swych bogactw, a zawiedzeni na protekcyi angielskiej, zaczęli teraz tłumnie napływać do Francyi konsularnej. Zaczęli wyzyskiwać na rzecz swoją zwrot konsularny od haseł rewolucyi ku trądycyom monarchii. Wytworzyli w Paryżu wpływową grupę, popieraną przez posesyonowanych na Antyllach magnatów, jak Noailles, La Rochefoucauld itd., oraz przez zainteresowane koła finansowe. Znaleźli sobie popleczników w Radzie stanu i ministeryach spraw zagranicznych, skarbu, marynarki i kolonii. Co główna, korzystali z poparcia swej rodaczki, córy Antyllów, kreolki Józefiny, a przez nią oddziaływali na samego Pierwszego konsula. Już wiosną 1800 r. wyprawił Bonaparte pierwszą niewielką, kilkotysięczną ekspedycyę kolonialną pod kontradmirałem Lacrossem. W wydanej z tego powodu proklamacyi zwracał się już nie do „obywateli*, lecz do „mieszkańców San Dominga“. W odmiennym, chłodniejszym przemawiając do nich tonie, przecież wciąż jeszcze poręczał im wolność i równość bez różnicy rasy. Jesienią tegoż roku wyprawił tam powtórną skromną ekspedycyę pod kontradmirałem Ganteaumem. Zalecał przytem głaskać osobiście Louvertura, hamując go zresztą konkurencyjnie przez innych wodzów murzyńskich. Pod koniec roku myślał nawet mianować go kapitanem generalnym, t. j. wielkorządcą wyspy. Tem mocniej atoli był dotknięty spadłą nagle, w maju 1801 r., nadaną samowolnie przez Louvertura konstytucyą. Uznał w niej zamach stanu, nakt niepodległości (acte d'independance)”. Stanął przed nieuniknionym teraz dylematem. Albo mógł zatwierdzić ten czyn dokonany i płynące stąd uwłaszczenie czarnych, zachowując wzamian dla Francyi cenny przywilej handlu z wyzwolonem San Domingiem i potężny sukurs przyjaznej armii murzyńskiej na drugiej półkuli. Albo też mógł pójść na odebranie wyspy murzynom siłą zbrojną, i płynące stąd, koniec końcem, przywrócenie niewolnictwa.
Wedle późniejszych na św. Helenie wynurzeń, Bonaparte zrazu przechylał się pono raczej ku pierwszemu, słuszniejszemu i mędrszemu rozwiązaniu. Ostatecznie jednak poszedł za drugiem, pozornie realistycznem a naprawdę zgubnem. Było mu ono narzucane przez zainteresowanych kolonistów, którzy na swem wywłaszczeniu, przy najlepszej nawet indemnizacyi, straciliby conajmniej trzy czwarte majątku. „Ci koloniści, stanowiący silną partyę w Paryżu, byli to prawie wszyscy rojaliści i zaprzedani fakcyi angielskiej", tak po niewczasie wyrazi się o nich Napoleon na św. Helenie. Tymczasem jednak uczynił im zadość Pierwszy konsul. Pomściła się na nim tym razem, jak i kiedyińdziej, zbytnia ustępliwość dla stanowych i społecznych przeżytków ancien regimu. Pomściło się też niezdrowe, nabyte w twardym o władzę wysiłku, lekceważenie pewnych wartości ideowych, tak niemiłej Napoleonowi „ideologii”. A pomściły się tu także szczególniejsze, jak się rzekło, wyniesione z Egiptu, zboczenia moralno-polityczne, wschodnia pogarda ludzkości wogóle, cóż dopiero rasy czarnej. Niewolnictwo kolonialne było wszak wtedy, poza jedynym rewolucyjnym wyjątkiem francuskim, powszechną jeszcze regułą. Stąd rodziła się skłonność do odwołania tego szalonego wyjątku. A jednak już podówczas sprawa abolicyi niewolnictwa była duchowo wygraną. Do jej głosicieli we Francyi rewolucyjnej, z idealistą księdzem Gregoirem na czele, zacnym obrońcą murzynów, a wiernym też, jak wspomniano, przyjacielem Polski, już zewsząd i w innych krajach wybitni przyłączali się filantropi. Należał do nich, wraz z amerykańskimi przyjaciółmi, i Kościuszko. Przed paru laty, na ostatnim ze Stanów Zjednoczonych wyjeździe, stwierdził to Naczelnik piękną, hojną ze skromnej swej kiesy, na rzecz czarnych fundacyą. Przedewszystkiem zaś w Anglii spółczesnej podniósł się największy abolicyonista, szlachetny Wilberforce. Pociągnąwszy takich nawet, jak Pitt i Fox, trzeźwych mężów stanu, potrafił on już w lat kilka osiągnąć zniesienie handlu czarnymi, zanim po trzydziestoleciu miał doprowadzić do zniesienia samego niewolnictwa. Bonaparte natomiast we wręcz przeciwnym zboczy kierunku. Pozbawi Francyę należnego jej zaszczytu pierwszeństwa w sprawie abolicyjnej. Zawróci wstecz, od wyzwoleńczych uchwał murzyńskich wielkiej rewolucyi, do okropnego „czarnego kodeksu” Ludwika XIV. Opóźni on o pół wieku, aż do rewolucyi lutowej, abolicyonizm francuski. W tej sprawie egzotycznej, lecz pośrednio i dla rzeczy europejskich bardzo znamiennej, pozornym realizmem poniży sam siebie moralnie. Ulegnie tu zacofaństwu przeszłości, stępi cudowne swe, intuicyjne przeczucie przyszłego postępu. A wzamian i praktycznej żadnej nie odniesie korzyści. Przeciwnie, znaczne zmarnuje wysiłki, straci San Domingo, skapituluje przed „ideologią". Będzie to nazawsze ciężka dla niego zmora i wyrzut, i nikt też mocniej od niego tej własnej nie napiętnuje pomyłki. „Sprawa San Dominga-tak on sam siebie za nią potępi-była wielkiem głupstwem... To był największy błąd, jaki popełniłem..”. To też już wkrótce potem, w 1807 r., a w półroku po pierwszem zwycięstwie Wilberforca, po zniesieniu przez parlament angielski handlu niewolnikami, za ów błąd Bonapartego na San Domingo będzie rehabilitował się w Polsce Napoleon. Wtedy to mianowicie, wyzwalając, choć bez uwłaszczenia, włościaństwo polskie, w zadyktowanej przez siebie ustawie Księstwa Warszawskiego, zamiast stwierdzić poprostu zniesienie poddaństwa (servage), pośpieszy on jaknajdobitniej konstytucyjne wygłosić orzeczenie: „niewolnictwo jest zniesione (l’esclavage est aboli)“.
Jednakowoż, stwierdzając całą obłędność akcyi represyjnej, jaką obecnie, pod wpływem ujemnych pobudek psychicznych i interesownych podniet kreolskich, podejmował Pierwszy konsul, należy uwzględnić również i inne głębsze, popychające go w tym kierunku, czynniki czysto polityczne. Te czynniki wiązały się z samą istotą pacyfikacyi powszechnej, którą w tej chwili doprowadzał do końca Bonaparte. Stała ona, pomimo tryumfów Marenga i Hohenlindenu, na nieuniknionym kompromisie. Utrwalał wprawdzie Pierwszy konsul, przez tę pacyfikacyę, nabytki Francyi na lądzie europejskim. Ale zatwierdzał też jej straty kolonialne i przewagę Anglii na morzu. Rozumiał zaś, że przywrócony z takim mozołem stan pokojowy w Europie długo trwać nie może. tem śpieszniej przeto pragnął wyzyskać go w tej ostatniej mianowicie, morskiej i zamorskiej dziedzinie. Miał przytem dwie praktyczne sprawy na widoku: gospodarczo-kolonialną i wojskowo-flotową. Szło mu więc o rychłe i intensywne rozwinięcie tego, co jeszcze z francuskich pozostało kolonii, o możliwe tędy powetowanie straconych własnych, nieodżałowanych, jak Malta i Egipt, zdobyczy. Odzyskanie bogatego San Dominga oczywiście najpierw wchodziło tu w rachubę. Ale to byłby dopiero punkt wyjścia dalszych widoków kolonialnych francuskich. W istocie, Bonaparte, jak wskazano, przez umowę 1800 i traktat 1801 r., wzamian za Toskanię, zyskał od dworu madryckiego retrocesyę odstąpionej ongi Hiszpanom, zaprzepaszczonej przez Ludwika XV, wspaniałej kolonii Ludwika XIV, Luizyany. Myślał nadto, wzamian za Parmę, zyskać od Hiszpanów cesyę Florydy. Szłoby tu więc, prócz dalszych jeszcze widoków francuskich na odbiór Kanady, o stworzenie potężnego francuskiego państwa kolonialnego w Ameryce środkowej, z oparciem o Antylle i San Domingo. Zarazem zaś, obok takiej, zakrojonej na wielką skalę, stopniowej akcyi kolonialnej, poczętej ze skromnej napozór ekspedycyi porządkowej na San Domingo, szło tu nienajmniej też o osłonięte nią, ciche a skuteczne wzmocnienie floty francuskiej i przysposobienie jej do przyszłego na angielskiej odwetu. Mógł w rzeczy samej Pierwszy konsul żywić ambicyę posiadania najpierwszej floty świata, jak posiadał najpierwszą armię. Rozrządzał wszak, przy rozległem i dogodnem morskiem wybrzeżu, państwem 40-milionowem, wobec 18-milionowej Wielkiej Brytanii i 5-milionowych Stanów Zjednoczonych, z pominięciem innych krajów, pod względem marynarki nie wchodzących wtedy w rachubę.
Z tylu to różnorodnych założeń wyłoniła się fatalna na San Domingo wyprawa. Czekać z nią wszakże wypadło aż do chwili, kiedy, po pokoju z Austryą a wraz z pokojem z Rosyą, doszły nareszcie przynajmniej preliminarze pokojowe z Anglią. Odtąd bowiem dopiero otwierała się wolna żegluga morska. Natychmiast też, nazajutrz po ratyfikacyi tych preliminarzów, w początku października 1801 r., Pierwszy konsul przystąpił do urządzenia owej wyprawy. Przeznaczał do niej odrazu siły znaczne, przeszło 20 tysięcy ludzi. Zaś w podyktowanej przez siebie, najpierwszej, październikowej „zapisce o organizacyi wojsk kolonialnych", szczegółowo przepisując skład „legii San Dominga“, już wyraźnie przeznaczał do niej również i „legię polskąu. To tak wczesne przeznaczenie kolonialne Polaków przez Bonapartego niewątpliwie w ścisłym było związku ze wskazaną równoległą reorganizacyą legionów polskich we Włoszech. Było znamiennym komentarzem do tamecznych od września projektów reorganizacyjnych Vignolla, do wstrzymanego w październiku przejęcia Polaków przez armię cyzalpińską, do zleceń Berthiera z listopada o przyśpieszonem przekształceniu legii polskich na półbrygady, z wyjątkiem mniej potrzebnej za morzem jazdy ułańskiej, wreszcie do całej, uskutecznionej w grudniu reorganizacyi obu tych legii na półbrygady I., II., III. Jednakowoż, dla technicznych i ogólniejszych powodów, przepisane w powyższej zapisce Bonapartego użycie Polaków w pierwszym zaraz korpusie ekspedycyjnym uległo zwłoce. Tymczasem zaś sama ta ekspedycya już w najbliższych tygodniach została uruchomioną. Z gorączkowym pośpiechem, przez nowego, umyślnie powołanego ministra marynarki i kolonii, Decresa, przez ministra wojny, Berthiera, sztyftował i poganiał ją osobiście Bonaparte. Komendę nad flotą przewozową powierzył doświadczonemu admirałowi Villaretowi – Joyeuse. Dowódcą naczelnym armii ekspedycyjnej i kapitanem generalnym San Dominga mianował generała Leclerca, swego szwagra, żonatego z ulubioną siostrą Pauliną, która miała towarzyszyć mężowi. Skład sztabowy i żołnierski wojsk ekspedycyjnych był pierworzędny, wartość bojowa wysoka, opatrzenie bardzo staranne. Coprawda, przy doborze wyprawianych oddziałów mógł Bonaparte powodować się poniekąd pewnemi tajnemi ubocznemi względy. Mógł pragnąć czasowego tędy oddalenia wojsk, do trzymania na dawnej stopie wojennej mniej sobie teraz pod ręką potrzebnych, a zwłaszcza mniej sobie przychylnych, jak nadreńskie, po zatargu z Moreau, albo też mniej dogodnych, jak polskie, po pokoju z Austryą i Rosyą. Nie znaczy to jednak bynajmniej, jak o to później oskarżany bywał Bonaparte, aby on zgóry zakładał sobie te wojska gdzieś na podzwrotnikowej uśmiercić wyspie. Na tej samej wyspie, jak się rzekło, w podobnej wyprawie, Anglicy, mniej od Francuzów na klimat tameczny odporni, niedawno większe jeszcze stosunkowo od nich ponieśli straty. A przecie nikt nigdy nie oskarżał Pitta, że on ich tam na rozmyślną posłał zagubę. Zresztą Bonapartemu, który najwierniejszą swą armię i samego siebie własnowolnie był rzucił w martwe pustynie Egiptu i Syryi, wprost śmieszna przypisywać rachubę wytracenia niemiłych sobie wojsk przez ekspedycyę na bujne San Domingo. Co więcej, sam Bonaparte pierwotnie nie wątpił zgoła o sukcesie podejmowanego z taką potęgą przedsięwzięcia. Ta egzotyczna wyprawa do kreolskiego raju na Antyllach była powszechnie, zwłaszcza w kołach wojskowych francuskich, uważana zrazu za rodzaj wyprawy po złote runo. Rwano się też do niej wprost na wyścigi. Ministerya wojny i marynarki zasypywane były prośbami oficerów francuskich o zaliczenie do korpusu ekspedycyjnego. Starali się o to usilnie tak wybitni generałowie, jak Ney, Victor, Bernadotte. Bonaparte, posyłając tam swego szwagra i siostrę rodzoną, żadną miarą nie może być posądzany o piekielną myśl zgładzenia dodanych im żołnierzy francuskich i polskich. Niema powodu zwalać na niego tutaj winy fikcyjnej, skoro i tak zbyt ciężką istotną obarczyło go San Domingo.
Wódz naczelny wyprawy, Leclerc, młodszy o lat kilka od Pierwszego konsula, przypominający go nieco rysami i figurą, mały, odważny, rzutki, słaby jego naśladowca, zwany „blondynem Bonapartem", niedorastał powierzonego sobie trudnego zadania. Przed samym wyjazdem, w listopadzie 1801 r., otrzymał on od Bonapartego instrukcyę tajną, której dosłowne brzmienie nie dochowało się. Mimo to, jej treść główna daje się zrekonstruować nieochybnie. Polegała ona na tem, aby, uśpiwszy zarówno murzynów, jak mulatów, poróżniwszy ich między sobą, zgnieść jednych i drugich, wszystkich rozbroić, wodzów ich zgładzić lub jeńcami do Francyi odesłać, przywrócić niepodzielne nad wyspą zwierzchnictwo metropolii francuskiej a białym kolonistom ich majątki i władzę, wreszcie, z pewnem stopniowaniem, przywrócić niewolnictwo. Równocześnie wydał Bonaparte nową .proklamacyę do,,mieszkańców San Dominga bez różnicy pochodzenia i koloru". Przemawiał tu do nich wschodnim już raczej stylem, i nie bez przejrzystej groźby żądał kategorycznie posłuszeństwa rozkazom Leclerca. Ale jeszcze z naciskiem powtarzał nieszczere obietnice zachowania praw przyznanych murzynom i mieszańcom. Zarazem, odsyłając synów Louverturowi, w pierwszem i jedynem do niego piśmie odręcznem, nie szczędząc mu pochwał, odwołując się do jego talentów a nawet pobożności, poręczał mu solennie nietykalną wolność czarnych jego spółbraci. Zaś jednocześnie wręcz przeciwne nietylko żywił i gotował, lecz już poczynał odsłaniać zamiary. Zrobił to mianowicie pod adresem nawpół pogodzonej Anglii. Była ona bezwzględnie zainteresowaną w niewolnictwie murzyńskiem, jak upewniali go zaślepieni koloniści, wczora sprawcy interwencyi angielskiej a teraz francuskiej na San Domingo. Owóż, za ich to poradą, Bonaparte, by tak wielką zamorską wyprawą zbrojną nie przerazić Anglii, lecz owszem zyskać jeszcze jej poparcie, kazał przez Talleyrandu uczynić rządowi wielkobrytańskiemu szczególniejsze wynurzenie poufne. Odkrywał tedy przed gabinetem londyńskim, że naprawdę pragnie,,zniszczyć rządy czarnych na San Domingo“, albowiem „dobro cywilizacyi wymaga zburzenia tworzącego się pośrodku Ameryki nowego Algieru”. Dawał przytem wyraźnie do zrozumienia, że szło tu o nic innego, jak o pełne przywrócenie niewolnictwa w koloniach francuskich. Jeśli atoli myślał tym sposobem skaptować sobie Anglię, to zawiódł się srodze. Zraził tem tylko nazawsze, ku niemałej swej na przyszłość szkodzie, Anglików postępowych, dotychczas raczej sobie i Francy i życzliwych, a zwłaszcza Wilberforca i jego przyjaciół abolicyonistów. Natomiast wrogich sobie zachowawczych Anglików rządowych nietylko nie pozyskał, lecz dał im niebezpieczną przeciw sobie broń do ręki. W rzeczy samej, gabinet angielski pośpieszył przestrzedz potajemnie Louvertura i jego czarnych o dwulicowości Pierwszego konsula i istotnych jęgo zamysłach. Zresztą podobne ostrzeżenia wychodziły także wprost z Paryża, gdzie plany rządowe ujarzmienia czarnych i wznowienia niewolnictwa nie były dla nikogo sekretem. Skutek był ten, że zawczasu przygotowany został grunt do najzacieklej szych, śmiertelnych walk na San Domingo.
W takich warunkach ekspedycya Leclerca, wypłynąwszy z Brestu pod koniec listopada 1801 r., przybiła do Cap Francais z początkiem lutego 1802 r. Spotkała się ona na samym wstępie z nieprzejednaną postawą należycie uprzedzonych murzynów. Podkomendny i rywal Louvertura, generał murzyński Christophe, w obliczu lądującej floty francuskiej, zaczął od spalenia pięknego miasta Capu, czem zasłuży sobie, jako poprzednik podpalacza Moskwy, na miano „czarnego Rostopczyna“. Jednak wielka przewaga militarna i świeży impet Francuzów, przybyłych w stosunkowo najlepszej porze roku, zdawał się zrazu zapewniać im łatwe zwycięstwo. Już w ciągu lutego, Cap Francais i cała północna część wyspy znalazła się w ręku Leclerca. Niebawem zmienny Christophe dał się pozyskać i przeszedł do Francuzów; jego zdrada z kolei skłoniła samego Louvertura do poddania się. Pierwsze doniesienia Leclerca o tych doraźnych sukcesach nadeszły do Paryża w połowie marca. Zbiegły się one z podpisanym temi właśnie dniami, formalnym pokojem amieńskim z Anglią. Pod wrażeniem tak pomyślnego obrotu rzeczy, Bonaparte ostatecznie utwierdził się w podjętem kolonialnem przedsięwzięciu. Już nieco wcześniej, posyłanemu na Gwadelupę, w zastępstwie Bernadotta, generałowi Richepancowi zalecał ewentualne przywrócenie stanu niewolniczego czarnych tamecznych. Teraz osobiście wypracował szereg fatalnych w tej sprawie zapisek projektowych, na których zasadzie niebawem wydane też zostało zasadnicze, nieogłoszone narazie, postanowienie prawodawcze. Sprowadzało się ono, pomimo pewnych fikcyjnych zastrzeżeń i stopniowań, do odwołania całego wyzwoleńczego dzieła rewolucyi o murzynach, do powszechnego właściwie przywrócenia niewolnictwa w koloniach francuskich. Zarazem zaś, w odpowiedzi na pomyślne pierwsze raporty Leclerca, zapowiadał mu Bonaparte rychłe dalsze posiłki, „dla ujarzmienia raz nazawsze zdradzieckich Afrykanów". W rzeczy samej, z wezwanym do Paryża Muratem, uczynił on niezwłocznie dobór tych posiłków z rozłożonych po Włoszech oddziałów. Owóż śród nich wybrał również byłą legię naddunajską, obecną III. półbrygadę polską. Przeznaczona w tym celu jeszcze w październiku roku zeszłego, zapewne sama ona teraz ostatniemi wybrykami przyśpieszyła odwłóczone dotychczas losy swoje. Tak więc, 29 marca 1802 r., Pierwszy konsul wydał stanowcze rozkazy do Berthiera i Decresa o embarkowaniu rzeczonej półbrygady polskiej w Livornie, z przeznaczeniem na San Domingo. Sama data tych rozkazów ostatecznie niweczy utartą legendę o rzekomym machiawelskim, skrytobójczym zamiarze Bonapartego pozbycia się Polaków przez rozmyślne wystawienie ich w klęskowej wyprawie na pewną zgubę i śmierć. W owej bowiem dacie, w końcu marca, wprost przeciwnie, Bonaparte uważał tę wyprawę za arcyfortunną, mającwłaśnie wręku jaknajlepsze stamtąd wiadomości. Przeszło 10 tysięczne świeże wojska posiłkowe przeznaczał on teraz do uwieńczenia mniemanej wygranej na San Domingo, a później może do dalszych świetnych w Luizyanie sukcesów. Jeśli więc z temi wojskami wysyłał obecnie również i Polaków, to mógł chcieć na czas jakiś ich oddalić, lecz nie mógł chcieć ich gubić. Raczej nawet i tym razem myślał dogodzić im materyalnie. Dość jego było grzechu, iż usuwając z Europy, oddalając od ojczyzny legionistów polskich, posyłając tych bojowników wolności na bój za niewolnictwo, narażał ich świadomie na śmierć duchową, zanim mimowoli przyprawi ich o śmierć fizyczną.
W myśl powyższych rozkazów Bonapartego, wyszły, w początku kwietnia, odpowiednie przygotowawcze zarządzenia Berthiera. Dotyczyły one przedewszystkiem przemianowania III. półbrygady polskiej na 113. liniową i wcielenia jej w tym charakterze do armii francuskiej. Niespodziane to zarządzenie, jak wyżej wskazano, obwieszczone rozkazem dziennym w Livornie korpusowi polskiemu, natychmiast zostało wykonane. Dowódcą półbrygady mianowany został Francuz, stary pułkownik Bernard z Ancony, oficer nieszczególnej reputacyi, niemający przedtem żadnej komendy frontowej, używany do czynności dość dwuznacznych, wywiadowczych, kontrybucyjnych itp. Stanął on odrazu w nieprzyjaznym do półbrygady stosunku. Zażądał nawet od Berthiera przysłania do każdej kompanii po oficerze i furyerze francuskim, pod pozorem lepszego zastosowania przepisów służbowych francuskich. Berthier jednak odmówił temu żądaniu, stwierdzając w swej odpowiedzi, iż „nic nie może być zmienionem w organizacyi półbrygady“. Wkrótce po nominacyi Bernarda nadeszły z Paryża rozkazy Berthiera i Murata o ładowaniu nowej 113. półbrygady, z żywnością dwumiesięczną, na okręty w porcie livorneńskim, z przeniesieniem jej odtąd z wydziału wojny do rozrządzenia ministeryum marynarki i kolonii. Pośpiesznie załatwiono wszelkie przygotowania do embarkacyi. Uczyniły to miejscowe władze wojenne i portowe, zwłaszcza chciwy komendant Livonia, Rivaud, i przydany mu komisarz ordonator, jak najoszczędniej, więc jaknajgorzej iz niemałą legionistów biedą. Sprowadzono do Livorna czternaście niewielkich, lichych statków przewozowych, najrozmaitszej narodowości, trzy grecko-rosyjskie, inne austryackie, angielskie, amerykańskie, duńskie. Za niemi wpłynęła do portu korweta wojenna francuska. W samym mieście, opodal koszar polskich, stanęły pod bronią dwie półbrygady francuskie. Jednak wszystkie te środki ostrożności, przedsięwzięte na wypadek oporu zbrojnego, okazały się zbytecznemi. W połowie maja 1802 r., o godzinie czwartej z rana, Polacy 113. półbrygady, ładowani w szalupach, spokojnie, karnie wsiedli na przeznaczone statki. Poczem, „bez najmniejszego szemrania", choć niepowiadomieni nawet o celu podróży i istotnem przeznaczeniem swojem, „popakowani jak śledzie", niedostatecznie w żywność i wodę słodką opatrzeni, tegoż dnia o północy popłynęli w ciemną, nieznaną przestrzeń, na śmierć.
Było ich ogółem do 2600 ludzi, trzy bataliony, pierwszy szefa Wodzyńskiego, drugi Bolesty, trzeci Grabskiego, trochę urzędników cywilnych, kilkanaście żon oficerskich i żołnierskich, kilkoro też dzieci legionowych. Oficerowie, reformowani przed półrokiem, przy redukcyi legii i zamianie jej na III. półbrygadę, teraz natomiast, dekretacyą samego Bonapartego, powołani napowrót pod broń, zostali również, pod groźbą dymisyi, przynagleni do udziału w będącej już na morzu wyprawie. Jednocześnie były komendant legii, Jabłonowski, bawiący w Paryżu jako francuski generał brygady, zwłaściwą sobie usłużnością zaofiarował się Bonapartemu do ekspedycyi zamorskiej. Posłany na San Domingo, wraz z adjutantem swoim, szefem szwadronu Przebendowskim, wyprzedził on tam nawet byłą swoją półbrygadę, bez żadnego zresztą czynnego nad nią dowództwa, przydany tylko Leclercowi do sztabu. Podobnym sposobem, pod koniec tegoż roku, przybył na wyspę inny wybitny były legionista, teraz też zaawansowany w służbie liniowej francuskiej, szef brygady Dembowski, również przydzielony jedynie do sztabu Leclerca. Pozatem pozostały jeszcze w Livornie zakład półbrygady polskiej, w kilkaset jeszcze ludzi, zdany na opiekę schorowanego szefa Jungego, po ciężkich na miejscu kłopotach, został rozwiązany i następnie jesienią także dosłany na San Domingo. Tymczasem sama nieszczęsna półbrygada 113., od pierwszej chwili wypłynięcia na morze, jakgdyby pod złą wróżbą, ciągłych w drodze klęskowych doświadczała niepowodzeń. Naprzód, ledwo odbiwszy od brzegu, wpadła w gwałtowną burzę wiosenną, która rozpędziła całą flotylę przewozową. Jeden okręt, św. Mikołaj, płynący pod flagą rosyjską, z winy kapitana Rosyanina, niemającego pojęcia o żeglarstwie, rozbił się o skały i zatonął; z dwóch wiezionych na nim kompanii batalionu trzeciego niewielu uratowało się ludzi. Po przebyciu powtórnej jeszcze nawałnicy na morzu Śródziemnem, napotkawszy uporne wiatry przeciwne w cieśninie gibraltarskiej, wypadło popasać czas dłuższy w Maladze i Kadyksie. Tak więc ze znacznem dopiero opóźnieniem wypłynąwszy na Atlantyk, nowych bied w oceanowej doświadczono przeprawie. W równikowej strefie niezmiernych upałów utknięto znów tak długo śród przeciągającej się ciszy morskiej, iż musiano jeszcze ograniczyć skąpe racye żywności i wody do picia, co źle wpłynęło na zdrowotność znużonej, wyczerpanej półbrygady. Nareszcie, po dwakroć dłuższej, niż zwyczajnie, blisko czteromiesięcznej podróży, w początku września 1802 r., zawinięto do San Dominga, w słoneczny poranek jesienny zarzucono kotwicę pod Cap Francais.
Aliści, w ciągu ostatnich kilku miesięcy polityczne i wojskowe położenie Francuzów na wyspie zmieniło się i pogorszyło nadzwyczajnie. Przedewszystkiem, od wiosny tegoż roku, miejscowe, tak niebezpieczne w gorącej porze, epidemiczne choroby poczęły szerzyć się w wojsku francuskiem z bezprzykładną furyą. Najokropniej rozjuszyła się żółta febra. Zabójcza ta choroba zaczynała się od ostrego bólu głowy; wnet gwałtowna wybuchała gorączka, przy coraz wyższej temperaturze odbierając siły i przytomność; twarz ciemno purpurowym okrywała się rumieńcem; następowały konwulsye i czarne wymioty; z kątów ust ściekała piana i spiekła krew czarna; oddech stawał się ciężkim i nieznośnie cuchnącym; ciało okrywały znamienne, niebieskawo prążkowane, duże plamy żółte, od których ludowa febry żółtej poszła nazwa; chory umierał zazwyczaj na trzeci dzień, często już w pierwszym lub drugim, nieraz w kilka ledwo godzin po zasłabnięciu. Rozkład ciała następował tak szybko, że natychmiast po skonaniu grzebać musiano trupy w wykopanych zawczasu dołach. Niebawem jednak i tego wypadło zaniechać, wobec coraz większej śmiertelności, gdy w samych tylko miastach głównych Cap Francais i Port-au-Prince po 400 osób i więcej umierało na dobę. Tedy ze szpitali i koszar, nocą, ukradkiem, bez pogrzebu, bez modlitwy, bez honorów wojskowych, zabierano stosy nagich, żółtych trupów, młodego przeważnie żołnierza, okryte bliznami sławnych walk włoskich, egipskich, nadreńskich, wywożono na szalupach i nad samym brzegiem w morzu topiono. Już w początku maja, z pierwotnej 26 tysięcznej armii Leclerca ledwo 12 tysięcy ludzi było pod bronią. Owóż żywiołowa ta klęska dalsze za sobą fatalne pociągała skutki. W miarę jak topniały siły francuskie na wyspie, wzmagała się tutaj, mimo świeżo zawartego pokoju, wroga agitacya podziemna angielska. Anglicy, budząc uzasadnione obawy murzynów przed grożącem im podstępnem ujarzmieniem przez Bonapartego, nie przestawali podburzać ich wprost do zbrojnego oporu. Zaś jeszcze skuteczniej czynili to pośrednio, przez Amerykanów, budząc tych znów uzasadnione obawy przed grożącem usadowieniem się Bonapartego w Luizyanie. Tak więc, zarówno z sąsiedniej Jamaiki angielskiej, jak i z pobliskich Stanów Zjednoczonych, odbierali murzyni San Dominga nietylko ciche namowy powstańcze, lecz także znaczne tajne transporty broni i amunicyi. Wkrótce też śród uspokojonych napozór czarnych dały się wyczuć oznaki gotującego się ponownego wybuchu. Ośrodkiem tych gróźb był oczywiście przyrodzony naczelnik murzyństwa, pogodzony rzekomo z Francyą Louverture. Tymczasem Pierwszy konsul, złudzony wieściami o pierwotnych sukcesach Leclerca, raz po razie nawoływał go, w myśl ostrej swej instrukcyi, do działań bezwzględnych, stanowczych. Leclerc właściwie był temu skroś przeciwny. Sam pojęć raczej liberalnych, był utwierdzany w nich przez zaufanego swego sztabowca, demokratycznie myślącego, starego, mężnego żołnierza wyprawy egipskiej, generała Dugua. Z własnego popędu i pod jego wpływem, a wbrew interesownej zawziętości kolonistów miejscowych, pragnął on zachować pewne umiarkowanie, zachować pewne przynajmniej oparcie u czarnych, a zwłaszcza śród mulatów. Jednakowoż niedługo na tem roztropnem mógł wytrwać stanowisku. Podniecany przez ostre nalegania Bonapartego, podżegany też do surowości przez bogatszych kolonistów, a podcinany trwogą o wymierające mu w oczach wojsko, dla pokrycia swej słabości zdobył się Leclerc na fatalny, pozorny akt siły. W początku czerwca kazał podstępnie uwięzić Louvertura. Stary wódz murzyński natychmiast odesłany został do Francyi, gdzie w więziennej samotni, przeznaczonym sobie przez Bonapartego odludnym zamku fortecznym, w rok niespełna życie zakończył. Gwałt, na nim dokonany, wywołał nieopisane wzburzenie śród czarnych. Na dobitkę, w sierpniu 1802 r. nadeszła na San Domingo z sąsiedniej Gwadelupy wiadomość o zarządzonem tam przez Richepanca, w myśl wspomnianych postanowień paryskich, formalnem przywróceniu niewolnictwa. To ostatecznie podkopało stanowisko Leclerca. Stracił on odtąd wszelką możność opierania się, obok topniejących wojsk francuskich, na kolorowych oddziałach kolonialnych. Pozostali jeszcze przy nim dotychczas wodzowie murzyńscy poczęli teraz kolejno go opuszczać. Niebawem całą prawie wyspę objęło powstanie, wszędy rozgorzała niemiłosierna, beznadziejna dla Francuzów, walka na śmierć i życie.
W takiej to ciężkiej chwili przełomowej nadpłynęli do San Dominga nieboracy 113. półbrygady polskiej. Po męczącej podróży trzymani jeszcze, dla niewiadomych im powodów, przez dzień cały na statkach, z zachwytem patrzyli na rozpościerającą się przed nimi, w gorącym blasku wrześniowego podzwrotnikowego słońca, przecudną panoramę wyspy. „Nacieszyć się dość Polacy nie mogli – są słowa jednego z tych biedaków – widokiem rozmaitych, niezliczonych roślin, odmiennych zupełnie, co do składu liści i kolorów, od europejskich, na góry, aż do wierzchołka okryte lasami dziko rosnących pomarańcz i cytryn i tysiącznych innych drzew owocowych, palm kokosowych, fig, bananów... Była to dla Polaków zwodnicza chwila... Ledwo dni kilka upłynie, a zwłokom ich cienie tych samych drzew, które podziwiali, za wieczne schronienie służyć będą”. Wylądowanie ich wspólne dlatego zostało wstrzymane, że, wedle rozkazu Berthiera, winien był Leclerc rozdzielić półbrygadę i rozrzucić po różnych punktach wyspy. Protest w tej mierze Jabłonowskiego wskórał niewiele. Tak więc późnym dopiero wieczorem jeden tylko pierwszy batalion wysadzono na ląd w Cap Francais, drugi odwieziono do przylądka Mole Saint-Nicolas, trzeci do Borgne. Batalion Wodzyńskiego zaraz tejże nocy wyruszyć musiał w okolice Capu, już zagrożone przez powstańców. Przyłączony do dywizyi wiernych rzekomo wojsk kolonialnych generała murzyńskiego Clairvaux, niebawem, skutkiem jego zdrady, ledwo ze znaczną stratą z morderczej wybrnął zasadzki. Batalion Bolesty, nieco później skierowany do Port-au-Prince, po drodze, w Jacmelu, padł ofiarą podobnej zdrady czarnych generałów Christopha i Dessalina. Musieli przytem Polacy ze wstrętem spełnić nieludzki rozkaz generała francuskiego Fressineta i wykłuć bagnetem cały rozbrojony batalion murzyński. A musieli też zaraz potem przekonać się o niczem nieposkromionej zawziętości afrykańskiej, gdy tamże, w Jacmelu, eskortowana do Port-au-Prince kompania czarnych, wraz ze swoim dowódcą, popełniła masowe samobójstwo przez udławienie się. Nareszcie batalion Grabskiego, rozłożony w departamencie południowym pod komendą generała Bruneta, posyłany był drobnemi oddziałami w góry okoliczne, na stracone posterunki i ciągłe z czarnymi utarczki. Był też w rozproszeniu skazany na rzeź nieuchronną, nie znając trudnego terenu, ani dzikich podstępów przeciwnika. Murzyni, zaszyci w górskich gęstwinach, celnym ogniem wybijali legionistów, zaś chwytanych jeńców, po okrutnych męczarniach, mordowali bez miłosierdzia, piekli żywcem, wbijali na pal itp. Ale najgorsze spustoszenia sprawiała w polskich szeregach straszliwa żółta febra. Gęściej jeszcze od Francuzów kosiła ona Polaków, tęgich, krwistych, nieostrożnych, gustujących w uroczych kreolkach i słodkiej wódce-tafii. Porywała narówni dowódców i szeregowców. Zmarł Jabłonowski generał i wszyscy trzej szefowie batalionowi, Wodzyński, Wojciech Bolesta i Grabski. Nędznie wymarli w szpitalach lub z murzyńskiej polegli ręki oficerowie wyborni, stary Wigandtt, dzielny Dziurbas, Krzyszkowski, Rembowski, Zdzitowiecki, Madeyski, Ruszkowski, „na którym ogień żywcem czarni palili”, bracia Moskorzewscy, bracia Rogalińscy, bracia Wężykowie i wielu innych. Taki sam był los prostego żołnierza. Pierwszy i trzeci batalion niebawem całkiem prawie wyginęły, tak że w kilkudziesięciu ledwo pozostałych głowach wcielone zostały do 74. i 31. półbrygady francuskiej. Drugi batalion, stopniały do paruset ludzi, nieco dłużej jako kadrowa przetrwał jednostka, skurczony do trzech nikłych kompanii, pod kapitanami Godlewskim, Kobylańskim, Zabokrzyckim. Niebawem iz tych szczątków nędzna, dogorywająca pozostała gromadka, kilku oficerów bez komend, trochę podoficerów i żołnierzy, „podobnych więcej do kościotrupów, aniżeli do istot żyjących”. Taki był koniec 113. półbrygady liniowej francuskiej, byłej III. półbrygady polskiej, byłej sławnej legii naddunajskiej.
IV.
W niemniej rozpaczliwem zresztą położeniu znalazł się równocześnie cały korpus ekspedycyjny francuski. Stopniał on do pięciu tysięcy białego żołnierza pod bronią. Z wojsk kolonialnych pozostało jeszcze nieco mulatów oraz garstka czarnych pod jedynym wiernym do ostatka generałem murzyńskim Laplumem. „Cała moja armia – donosił Leclerc już pod koniec września – jest zniszczona, nawet wraz z nadesłanemi posiłkami”. Jego ostatnie raporty, z września i października 1802 r., tchnęły przedśmiertną zgrozą. Leclerc umarł w początku listopada 1802 r., nazajutrz po zgonie swego przyjaciela Dugua. Mówiono, że obadwaj byli otruci, że biali koloniści, oburzeni ich umiarkowaniem, chcieli się ich pozbyć. Dowództwo naczelne objął najstarszy rangą generał dywizyi Rochambeau. Miał on zostać grabarzem rządów francuskich na San Domingo, przez politykę złą, brutalną, a zarazem dość dwuznaczną, którą po dziesięcioleciu, pod Lipskiem, śmiercią walecznych okupi. Waleczny i zdolny generał, lecz bez zasad, niegodny syn zacnego ojca, marszałka Francyi, pod którym zamłodu bił się za wolność amerykańską, arystokrata na wskroś, udający niegdyś jakobina, ułomny, ponury, wyuzdany, przebiegły, bezwzględny, był on bożyszczem kolonistów miejscowych, zwłaszcza wielkich dam kreolskich i wielkich właścicieli plantacyi niewolniczych. Dzięki ich poparciu, a wbrew ostrzeżeniu własnego ojca, został zatwierdzony przez Bonapartego jako kapitan generalny wyspy. Poszedł on odrazu drogą dzikiego względem czarnych terroru. Kazał katować ich bez miłosierdzia, rozstrzeliwać, wycinać w pień, wieszać, krzyżować, topić, palić. Sprowadził z Kuby, od plantatorów hiszpańskich, wielkie dogi, tresowane umyślnie do tropienia i pożerania murzynów. Te psy wściekłe, okrywane kwiatami, wstążkami, pocałunkami przez wściekłe panie kreolskie, wypuszczał jak w cyrku, dla próby, na czarnych więźniów i rozdawał wyprawianym w pole oddziałom. Nie poprzestając na dzikiej prowokacyi czarnych, zwrócił się również przeciw głaskanym dotychczas przez Leclerca mulatom. Tych ostatnich sojuszników kolorowych wnet zbrutalizował, odepchnął i skłonił do połączenia się, pod generałem mulackim Ferrou, z powszechnem na wyspie powstaniem. Samobójczą swoją politykę daremnie pozorem stanowczości i siły chciał osłaniać Rochambeau. Przeplatając wyszukane okrucieństwa szalonemi orgiami, daremnie pozorem uciech i rozkoszy chciał odganiać widma krwawej pomsty czarnych i żółtej febry. Wojsko i ludność biała San Dominga już były nieodwołalnie skarane na zgubę i śmierć.
Bonaparte, po długich złudach, zaczął w październiku 1802 r. odbierać hiobowe ddniesienia Leclerca. Mimo to sprawy San Dominga nie miał jeszcze bynajmniej za straconą, a spodziewał się właśnie zrealizowania powrotu Luizyany. Uchwalił tedy niezwłocznie posłać Leclercowi dalsze mocne posiłki. Owóż w tym samym czasie otrzymał z Medyolanu od Murata, który tam po półrocznej wrócił nieobecności, nader pochlebne sprawozdanie o „wspaniałych” półbrygadach polskich I. i II., „niewzruszenie (do osoby Pierwszego konsula) przywiązanych”. Stanowisko obu tych półbrygad Grabińskiego i Axamitowskiego, oraz jazdy Rożnieckiego, zostało uregulowane po raz ostatni w ścisłym związku z postanowioną. już ekspedycyą III. półbrygady na San Domingo. Wówczas to mianowicie, jak wyżej wskazano, z końcem kwietnia 1802 r., te pozostawione na miejscu wojska polskie otrzymały charakter „posiłkowych” Republiki włoskiej. Pierwsza półbrygada Grabińskiego została przydzieloną do pierwszej dywizyi włoskiej generała Lechiego, druga zaś Axamitowskiego do dywizyi drugiej generała Pina. Owóż obecnie pochwalną o tych oddziałach odezwę Murata odebrał Bonaparte w chwili, gdy pochłonięty był nagłą sprawą wzmocnienia stopniałego korpusu na San Domingo. Natychmiast postanowił tak oddanych sobie Polaków użyć znowuż do gotowanych świeżych posiłków zamorskich. Zaraz też, w końcu października, kazał Berthierowi powiadomić Murata oraz wiceprezydenta Republiki włoskiej, Melziego, o swoim zamiarze przejęcia jednej półbrygady polskiej ze służby włoskiej na francuską.
Murat oczywiście od pierwszego domyślił się słowa, że idzie tu o wyprawę na San Domingo, a wiedział, jak tam źle stały rzeczy. Zaprzyjaźniony zaś jeszcze z Egiptu z szefem Grabińskim, za jego a zapewne i Rożnieckiego staraniem, umyślił zwolnić jego I. półbrygadę od misyi tak niebezpiecznej. Umyślił natomiast poświęcić w tym celu półbrygadę II. Axamitowskiego, a to tembardziej, że temi mianowicie czasy przez własnego jej szefa jaknajgorzej był o niej uprzedzony. Axamitowski, mason i szpieg w jednej osobie, latem 1802 r., za nieobecności Murata, wpadł na trop wspomnianych, zaszczepionych przez Włocha Aurorę, tajnych prób organizacyjnych śród legionistów polskich. Zrobił zaraz ze swego odkrycia najniecniejszy, delatorski użytek u władz wojskowych i policyjnych francuskich. Obecnie zaś, jesienią, zjechawszy do Medyolanu po powrocie Murata, pośpieszył rozwiać pierwsze dodatnie jego wrażenia o „przywiązaniu” Polaków, aw szczególności wzniecić w nim podejrzenia względem swojej II. półbrygady. Oskarżył przed Muratem i władze medyolańskie, i własnych oficerów o knowania spiskowe przeciw Pierwszemu konsulowi, prezydentowi Republiki włoskiej. Był to naogół, w tem znaczeniu dosłownem, z paru rzadkiemi może wyjątkami, fałsz oszczerczy, o ile o polskich szło legionistów. Jednakże coś w tem było prawdy, o ile szło o pewne, wyżej zaznaczone, nieprzyjazne Bonapartemu czynniki włoskie i skryte podniety koalicyjne. Istotnie też podówczas, od 1802 r., wszczęły się zaburzenia przeciwfrancuskie w Ferrarze i Bologni, gdzie nawet teatr spalono, oraz zawiązki konspiracyjne w samym Medyolanie, pod postacią lóż illuminatów, dokąd zresztą zaraz francuscy wcisnęli się szpiegowie. W tych tajnych, skojarzonych jeszcze z drugą koalicyą 1799 r., a wyprzedzających już trzecią 1805 r., wyzwoleńczych napozór a naprawdę reakcyjnych robotach spiskowych we Włoszech przeciw Bonapartemu, był pod względem organizacyjnym nader ciekawy, niespodziany punkt wyjścia późniejszych, po upadku Napoleona, wręcz odmiennych duchowo, rewolucyjnych działań spiskowych przeciw rządom doby Restauracyi. Tutaj to, hodowane koalicyjną ręką międzynarodowego ancien regimu, tkwiły paradoksalne zaczątki późniejszego węglarstwa i międzynarodówki republikańskiej, narodowościowej i społecznej. I tędy też, z legii polskich we Włoszech, zaniesione przez oficerów legionowych, pójdą do Warszawy pokongresowej zasady wolnomularstwa narodowego, a i następnych, aż do doby najnowszej, pochodnych tajnych przedsięwzięć organizacyjnych. Owóż teraz, z powodu odkryć Axamitowskiego, zarządzone zostało z Medyolanu surowe śledztwo, poniekąd pierwowzór podobnych tragedyi śledczych pokongresowych. Aurora, okuty w kajdany, ogłoszony za szaleńca, skończył ciemnym jakimś sposobem, podobno w domu obłąkanych. Dwudziestu kilku oficerów II. półbrygady polskiej wożono na indagacye do Ferrary i Bologni. Władze włoskie, pokrywając się „obłąkaniem” Aurory, na wszelki sposób usiłowały siebie przed Paryżem z podejrzeń oczyścić. Wzięły one mocno za złe Axamitowskiemu jego rolę oskarżycielską i dążyły do usunięcia go z komendy. Jeszcze bardziej oburzeni byli na niego sami jego podkomendni, śród których stanowisko szefa-denuncyanta stało się nader draźliwem. Skutkiem całej tej afery i rząd włoski, i Murat, i Axamitowski, radzi byli pozbyć się niewygodnej II. półbrygady, którą zarazem w zastępstwie swojej forytował do wysłania Grabiński
Koniec końcem, wt odpowiedzi na odebraną właśnie z Paryża odezwę, Murat zwrócił się do Berthiera, z popartą również przez Melziego prośbą o pozostawienie we Włoszech półbrygady I., a wyprawienie natomiast II. na San Domingo. Tak się też stało. Bonaparte w końcu listopada wydał stosowne zlecenie Berthierowi i Decresowi, względem wcielenia z kolei II. półbrygady polskiej, jako liniowej, pod odpowiednim numerem porządkowym, napowrót do armii francuskiej, oraz względem corychlejszego embarkowania jej następnie w Genui do Anty Iłów. Kazał przytem wyraźnie uprzedzić oficerów polskich o przeznaczeniu ich na San Domingo. Kazał także, wobec wcześniejszych smutnych doświadczeń transportowych III. półbrygady, zapewnić ich, że tym razem odstawieni będą bezpiecznie i prędko, na okrętach wojennych francuskich. Postanowienie niniejsze Bonapartego o II. półbrygadzie polskiej niewątpliwie ciężej zaważyć musi na jego odpowiedzialności, niż poprzednie o III. Poprzednio był on wysłał Polaków na San Domingo jeszcze w przekonaniu o sukcesach, teraz wysyłał ich już w przeświadczeniu o klęskach tamecznych francuskich. Zanim zdąży ich wysłać, otrzyma nadomiar wiadomość o śmierci Leclerca i wyginięciu całej prawie jego armii. A jednak w tych nawet warunkach niewolno oskarżać Bonapartego o rozmyślne wyprawienie legionistów polskich na pewne zatracenie. Przedewszystkiem w samej armii francuskiej wciąż jeszcze widziano tam nie zatratę, lecz dopiero duże, ale popłatne ryzyko. Na takie ryzyko wciąż chętnie z własnej woli liczni francuscy puszczali się śmiałkowie, jak np. wybitni generałowie Spital i Sarrazin, dopraszający się jeszcze w grudniu 1802 r. o wysłanie ich na San Domingo. Co główna, Bonaparte oprócz Polaków wyprawiał tam teraz właśnie przeszło 12 tysięcy świeżych wojsk francuskich; a planował jeszcze posłać za niemi dalsze 15 tysięcy ludzi, wybieranych w równym stosunku z przeszło pięciuset batalionów całej prawie armii francuskiej.Widocznie więc i tym nawet razem o jakiejś szczególnej złej woli Bonapartego względem Polaków nie może być mowy. Był tu poprostu jeden jeszcze dalszy fatalny skutek jego chybionej w samem założeniu polityki kolonialnej.
Półbrygada II. polska, od wiosny 1802 r., jak wskazano, przyłączona do dywizyi generała Pina, była rozłożoną w Reggio'. Tutaj, w początku grudnia, odebrała z Medyolanu, od Murata, nagły rozkaz wymarszu do Genui. Zarazem z Bologni, kwatery dywizyjnej Pina, przybył generał włoski Ottavi, dla czynności popisowych i oddawczych. Sam Murat zjechał na pół drogi, do Parmy, lecz tylko na widzenie się z Axamitowskim, któremu, wraz z jego bratem ciotecznym, dwuznaczny^ Falkowskim, pozwolił zostać we Włoszech, pod pozorem likwidacyi zaległości półbrygady od rządu włoskiego. Już po wyjeździe Murata stanęła półbrygada w Parmie. Tutaj, uszykowana na placu parady, miała sobie po francusku i polsku odczytany rozkaz o przejściu swojem do armii francuskiej i przeznaczeniu na San Domingo. Była to rzekomo „nagroda zasług i czynów walecznych”, przyznana Polakom przez Pierwszego konsula, a polegająca na wyższym żołdzie, zaliczce, obywatelstwie francuskiem, widokach awansu i zdobyczy. Złudzeni nieboracy odpowiedzieli hucznemi wiwatami na Bonapartego. Poczem wymaszerowali z Parmy, „z miną tryumfującą", lecz dla pewności eskortowani odtąd przez jazdę francuską. Po drodze, na postoju w Novi, dla prostszego obrachunku w samą datę zeszłorocznej reorganizacyi, nastąpiło formalne przekształcenie półbrygady II. polskiej na 114. liniową francuską. Po przybyciu, z końcem roku, do Genui i odbytym tam przed generałem Gardannem przeglądzie, półbrygada przeszła czasowo pod władzę dyskrecyonalną generała brygady Spitala, Irlandczyka rodem, na okres embarkowania i morskiej przeprawy. Pozostała też w Genui pod policyjnym dozorem sprytnego Salicetiego, ówczesnego posła francuskiego przy Senacie liguryjskim. Zajęto się rozlicznemi przygotowaniami do dalekiej wyprawy. Wypłacono też zgóry oficerom, podoficerom i żołnierzom żołd trzymiesięczny, na stopie francuskiej. „Wciągu takowych zatrudnień – wedle naocznego świadectwa jednego z oficerów 114. półbrygady-przybywali do korpusu podoficerowie i żołnierze, wyszli z różnych szpitali, między którymi wielu nawet niewyleczonych, a to jedynie, aby się nie rozłączać i nie pozostać w Europie. Zjechali się prawie wszyscy oficerowie reformowani, jak tylko im oświadczono, że mogą embarkować się i być czynnie użytymi. Pułkownik Axamitowski odebrał rozkaz uformowania mocnego zakładu z ludzi, mniej zdolnych do zniesienia podróży morskiej i trudów wojennych. Ale nie było żadnego podoficera i żołnierza, któryby się chciał w nim pozostać; aż trzeba było użyć przymusu. Taki to był chlubny zapał i jedność korpusu, wyjąwszy kilku". Nieprzewidziana jeszcze wypadła odwłoka z braku kolonialnych mundurów drelichowych, itp. efektów ubiorczych, a to skutkiem jawnych nadużyć w komisaryacie wojennym francuskim. Nareszcie, z kilkotygodniowem spóźnieniem, odbyło się ładowanie półbrygady na przybyłe z Brestu do Genui trzy okręty liniowe, korwetę i dwie fregaty francuskie. „Tysiące ludu genueńskiego, okrywającego przystań i pobrzeże, świadkami były porządku, spokojności, poświęcenia się i zadziwiającej wesołości, jakie każdy w tej stanowczej chwili okazywał*. W końcu stycznia 1803 r., popołudniu, wypłynęli Polacy 114. półbrygady, śladem nieszczęsnych swych braci, ku Zachodowi, na San Domingo, na śmierć.
Było ich ogółem około 2500 ludzi, trzy bataliony, pierwszy szefa Małachowskiego, drugi Jasińskiego, trzeci pod kapitanem Tyssonem, zamiast urlopowanego do Lwowa Zawadzkiego. Później, po paru miesiącach, zostawiony narazie w Europie zakład pod kapitanem Nenchą, w kilkaset jeszcze ludzi, również będzie dosłany na San Domingo. Tymczasem wypływającą 114. półbrygadą, w zastępstwie pozostałego we Włoszech Axamitowskiego, dowodził szef kontroli, podpułkownik Zagórski. Zresztą, po jego zgonie wkrótce po przybyciu na miejsce, komendę objął Małachowski, najwybitniejsza odtąd postać oficerska polska na San Domingo. Kazimierz Małachowski, rodem z Nowogródzkiego, z tejże wybornej drobnoszlacheckiej krwi litewskiej, co Kościuszko i Mickiewicz, przywędrował zamłodu do Warszawy, na służbę Rzpltej. Ale ubogi, bez protekcyi, nie docisnąwszy się do korpusu kadetów, wstąpił jako prosty kanonier do artyleryi koronnej. Tu o głodzie i chłodzie pierwsze przebywszy stopnie, w kampanii sejmowej litewskiej wziął kapitańtswo, w insurekcyjnej, za Racławice, majorostwo. Aż do końca powstania przy dywizyi Dąbrowskiego wytrwał, poczem na Wołoszczyźnie biedował, wreszcie, jak namieniono, do legii Dąbrowskiego we Włoszech się przemknął. Był w wyprawie rzymskiej, neapolitańskiej, lombardzkiej; cięty w głowę pod Trebbią, w niewolę popadł rosyjską, skąd po wymianie wrócił do legii, by teraz znów bić się aż pod zwrotnikiem. Będzie tak bił się bezustanku, w blisko półwiekowym żołnierskim zawodzie, w tuzinie kampanii domowych i obcych, a wszędzie w duchu za Polskę. Od kanoniera Rzpltej zacząwszy, skończy jako zastępczy wódz naczelny rewolucyi listopadowej, a zawsze równy, prosty, nieustraszony, sumienny, cichy, pogodny, mierny talentem, nieprześcigniony cnotą. Nie zmogą go mozoły i biedy najcięższe, ani też nigdy nie chwyci się go zwątpienie. Wytrzymały fizycznie, przebędzie dżumę w Rai chocimskiej i żółtą febrą na San Domingo; niezłomny moralnie, wprawi w podziw dużo zdolniejszych od siebie i głębokim napełni respektem. „Najszanowniejszy i najwaleczniejszy z generałów polskich, – tak o nim jednym bez zastrzeżeń zgryźliwy odezwie się Prądzyński – zawsze prawdziwy i niezachwiany żołnierz, był typem męstwa, wszelkiej abnegacyi, bezinteresowności, skromności i najzupełniejszego poświęcenia się. Zdawało się, że on zupełnie nieprzystępny wszelkim drobiazgom, namiętnościom i przywarom, właściwym człowieczeństwu. Jedna myśl przewodniczyła całemu jego życiu bezwzględnie: najzupełniejsze poświęcenie się dla Polski". Małachowski, właśnie przez cnotę swoją, miał zawziętego wroga w Axamitowskim, swoim w broni artyleryjskiej przełożonym. Teraz, przez jego denuncyacyę o spiskowo-masońskich z Aurorą związkach, był osobiście najmocniej obciążony przed Muratem i Spitalem. Musiał też całą podróż na San Domingo odbyć prawie jak więzień, bez szpady, pod ścisłym dozorem. Inny niepospolity tej wyprawy towarzysz był szef Ignacy Jasiński. Brat poety i generała, bohatera Wilna i Pragi, sam dzielny obrońca insurekcyi, wzięty wtedy do niewoli rosyjskiej, dostał się do niej powtórnie pod Trebbią, wraz z Małachowskim wrócił do szeregu ipłynął teraz za ocean. Pełen patryotyzmu i szlachetnej egzaltacyi, niewdzięczną służbę San Dominga przetnie rozpacznym odruchem samobójcy. Innym znów niezwykłym tej ekspedycyi uczestnikiem był major Ignacy Blumer, napoły Galicyanin, napoły Irlandczyk, też poprzednio powstaniec kościuszkowski i partyzant wołoski. Żołnierz twardy, bitny, z jakąś szczególną polsko-irlandzką fantazyą, skoczy z murzyńskiej opresyi, na własną rękę, z garścią ludzi, aż hen w puszcze Florydy, królować czerwonoskórym Indyanom. Potem w kraju świetnie odprawi wszystkie kampanie napoleońskie, po San Domingo wyjdzie żyw z Berezyny, aby nakoniec, w noc listopadową, zginąć w Warszawie rewolucyjnej, z ręki podchorążych. A podobnych typów tęgich, jędrnych, oryginalnych, jak legendowej odwagi kapitan Bogusławski, jak niepożytego animuszu 68 letni podporucznik Gnoiński, jak tylu innych, pełno było w 114. polskiej półbrygadzie.
Tej miary był materyał oficerski i żołnierski, wypływający obecnie z Genui. I tym razem, wnet po rozwinięciu żagli, ciężka burza porwała i rozpędziła flotylę przewozową. Naprzód, po szybkiej podróży, w początku marca 1803 r., przybił do Cap Francais batalion pierwszy Małachowskiego. Natychmiast odesłany przez Rochambeau na południe, oddany pod rozkazy generała brygady Darbois, wylądował w Tiburonie, gdzie spotkał znędzniałych rozbitków 113. półbrygady. Na ten widok poczęły otwierać się oczy nowoprzybyłym na istotne położenie rzeczy na wyspie i czekający ich los własny. Ale zaraz wypadło ruszyć w marsz całodzienny do miejsca przeznaczenia, stolicy departamentowej Cayes. Tutaj, po stromej drodze górzystej, spotkał się batalion po raz pierwszy z murzynami. Atakowany dwukrotnie, naprzód otwarcie, potem w niebezpiecznej śród wąwozu zasadzce, dzięki zimnej krwi Małachowskiego przebił się szczęśliwie, acz nie bez strat ciężkich. Z kolei, w początku kwietnia, nadpłynęły spóźnione dwa pozostałe bataliony. Były one również skierowane niezwłocznie przez Rochambeau do najbardziej wtedy zagrożonego departamentu południowego. Drugi batalion Jasińskiego narazie rozłożono załogą w mieście Jeremie i okolicy. Trzeci Tyssona, śladem pierwszego, posłany został pod komendantem francuskim Cerclayem wprost do Cayes. Po drodze jednak, w połowie kwietnia, wpadł w tę samą górską zasadzkę, i otoczony zewsząd przez generała Ferrou, w większej części został wycięty i wzięty do niewoli. Przybyły na odsiecz batalion pierwszy Małachowskiego omal tego samego nie doznał losu, i tylko dzięki przezorności i odwadze idącego na czele wiernego generała murzyńskiego Lapluma, ledwo z powrotem wycofać się zdołał. Wkrótce potem samo miasto Cayes, pod komenderującym generałem Brunetem, było oblegane przez Ferrou, odpierającz trudem ponawiane wściekłe szturmy czarnych. Na dobitkę działo się to w najgorszej porze upalnej. Wpadła tedy odrazu nieszczęsna 114. półbrygada i pod nóż murzyński i pod kosę żółtej febry. To też wkrótce, na podobieństwo poprzednicy swojej, zmarnowaną została do szczętu.
Tymczasem w Europie zaszedł wypadek wagi światowej, który miał ostatecznie pogrążyć całą wyprawę na San Domingo i polskich jej uczestników. Nastąpiło zerwanie zeszłorocznego pokoju amieńskiego między Francyą a Anglią. Anglia zawarła ten pokój z musu, wobec ustąpienia z koalicyi Austryi i Rosyi. Ale gotową była zerwać go co chwila, na pierwszy znak ich powrotu. Owóż taki znak obecnie podała tajemnie Rosya, podał Aleksander i główny teraz kierownik jego polityki zagranicznej, Czartoryski. Utrwalenie pokoju nie leżało w interesie Rosyi, szukającej pod młodym monarchą nowych dróg dla starych swych dążeń ekspansyjnych, w całym szeregu spraw europejskich, a najgłówniej w polskiej. Pogrzebana głęboko przed kilku laty przez trzeci podział, sprawa polska tembardziej rozsadzającą w skrytości siłą wybuchową już wstrząsać poczynała sztucznie przywróconą równowagę europejską. W styczniu 1803 r., Czartoryski imieniem Aleksandra poufnie doradził Anglii zatrzymać Maltę, do której wydania zobowiązała się traktatem amieńskim. Zatarg o Maltę i zbrojenia angielskie żywo poruszyły Bonapartego. Już w marcu zrobił on z tego powodu słynną scenę posłowi brytańskiemu w Paryżu, Whitworthowi. Zaś przeczuwając nieuniknioną lada chwila wojnę morską, przedewszystkiem wyrzekł się planowanych dalszych na San Domingo posiłków. Odtąd samą wyprawę tameczną uznał za straconą bez ratunku. Z właściwą sobie bystrością rozpoznawszy własne błędy kolonialne, postanowił nie grzęznąć w nich dalej i skończyć z niemi odrazu. W końcu kwietnia nagle odsprzedał Luizyanę Stanom Zjednoczonym, uprzedzając tym sposobem możliwy przeciw sobie związek ich z Anglią. Likwidował na całej linii swoją chybioną politykę kolonialną. Uczynił to w samą porę. Anglia bowiem, rozmyślnie przyśpieszając wybuchłe o Maltę przesilenie, zakończyła je, w połowie maja 1803 r., wypowiedzeniem wojny Francyi.
Natychmiast, już z końcem maja, pod San Domingo zjawiła się przygotowana zawczasu flota wojenna angielska. Czynne jej z murzynami spółdziałanie przyśpieszyło zupełną klęskę i eksmisyę Francuzów. Po stracie wnętrza wyspy, nastąpił teraz upadek miast portowych, utrzymanych dotychczas w ręku francuskim. Latem 1803 r. Dessalines obiegł Port-au-Prince. Przy obronie szturmowanego zaciekle i ogłodzonego miasta odznaczyli się Polacy tyleż walecznością, co charakterem, „dzieląc się z mieszkańcami, bez różnicy stanu i koloru, szczupłą żywnością swoją”. Upadek Port-au-Prince pociągnął za sobą stratę innych południowo-zachodnich miast nadmorskich. Pod Jeremie, na wysuniętym w morze cyplu, w blokhauzie La Cloche, przerobionym z fabryki cukru, Jasiński z częścią drugiego batalionu otoczony został w lipcu dziesięciokrotną murzyńską przewagą. Po mężnej obronie, niedoczekawszy się odsieczy, posłanej mu przez komenderującego w mieście generała francuskiego Fressineta, wystrzałem z pistoletu odebrał sobie życie. „Generale,-tak w liście do Fressineta z piołunową przedśmiertną odzywał się goryczą-Pierwszy konsul waleczne legiony polskie, które tyle krwi w sprawie francuskiej wylały i niezaprzeczone od jej nawet wrogów dowody męstwa złożyły, w nagrodę do San Domingo wysłał. Lecz i tu, walcząc z narodem dzikim i barbarzyńskim, okazali (Polacy) niewdzięcznej Francyi, że pełnią swoje obowiązki. Widząc się otoczonym przez 3000 przeszło murzynów, nie jestem w stanie obronienia się z tak małym oddziałem. A nie chcąc wpaść w ręce zdziczałego ludu, walczącego za wolność swoją, życie sobie odbieram”.
Wkrótce potem Fressinet, naciskany przez Ferrou w samem mieście, musiał opróżnić Jeremie, uchodząc drogą morską przed rzezią niechybną. Ale wsiadając pośpiesznie na statki z załogą francuską, wydał na łaskę losu rozłożone po okolicy oddziały polskie. Ferrou wyrżnął bez miłosierdzia pozostałe luźne posterunki francuskie; Polakom natomiast nietylko życie darował, lecz, opatrzywszy ich należycie, odesłał na Kubę, bezpieczne u Hiszpanów schronisko. Nie był to zresztą wypadek odosobniony. Powstańcza ludność murzyńska już podówczas nauczyła się wyróżniać Polaków i traktować ich w sposób wyjątkowy, bardziej ludzki. Rozliczne na to złożyły się powody. Wojska polskie, stanowiące znaczną i bitną część korpusu ekspedycyjnego francuskiego, chciano oczywiście tym sposobem zachęcić do dezercyi. Wpływali w tym kierunku Anglicy, którzy zamiast wycinać Polaków, woleli ich sobie zyskiwać i wcielać do wojsk swoich. Wpływali i Amerykanie, przez wzgląd na rodaków Kościuszki. Wpłynęły także, arcydziwnym sposobem, czynniki masońskie, rozpowszechnione zwłaszcza w 114. półbrygadzie, a zarazem, jak namieniono, szeroko rozgałęzione śród kolorowej ludności San Dominga. Wpłynęło wreszcie piękne, ludzkie zachowanie się niektórych oddziałów polskich, jak np. przy oblężeniu Port – au – Prince, i niektórych oficerów takiej, jak Małachowski, miary. Tak więc, oprócz Ferrou, inni również wybitni przywódcy mulaccy i murzyńscy nieraz w najcięższej potrzebie słowem i czynem Polakom swoje okazywali spółczucie, Czarny generał Paweł Louverture, synowiec Toussainta, uwalniając liczną gromadę jeńców polskich, w te do nich odezwał się słowa: „Biedni Polacy, Francuzi Was uwiedli, kazali Wam szukać ojczyzny Waszej pod skwarnem niebem, usługi Wasze niewdzięcznością odpłacając”. Do Małachowskiego, którego z żółtej febry dobremi ziołami litościwe uleczyły murzynki, inny czarny generał wystosował „bardzo piękny list”. „Wolny murzyn do wolnego (polskiego) narodu przemawiał... Znał on naszą sprawę, ubolewał nad ofiarą, jaką z Polaków zrobiono”. Małachowski w gronie najbliższych przyjaciół z wzruszeniem pokilkakroć odczytał to pismo, poczem je zniszczył. „Rzecz bowiem zbyt była niebezpieczna, bo gdyby się byli o tem dowiedzieli Francuzi, byłby zginął".
Tymczasem, po wzięciu Jeremie przez czarnych, z kolei upaść musiało i Cayes. Tutaj, w okopach podmiejskich i sąsiednich blokhauzach, do obrony bogatych plantacyi cukru, kawy, indyga, bawełny, najwięcej użytych było Polaków. Zebrane tu były wszystkie szczątki 114. półbrygady pod Małachowskim. Zamknięty w Cayes generał Brunet, nie chcąc poddać się murzynom, wszedł w układy z dowódcą krążącej pod przystanią eskadry angielskiej iw połowie października zawarł z nim kapitulacyę, warującą wojskom polsko-francuskim powrót bez broni do Francyi. Wszakże po przeniesieniu tych wojsk na Jamaikę, tameczne władze angielskie odmówiły dotrzymania owej kapitulacyi. Jedynie Małachowski, Bogusławski, Emeryk, Oyrzanowski i kilku innych oficerów mogli wydostać się do Stanów Zjednoczonych a stamtąd do Francyi. Natomiast podoficerów i żołnierzy polskich zatrzymano w niewoli. Część ich wymarła na pontonach angielskich, gdzie niektórzy tylko przetrwali dziesięciolecie aż do upadku Napoleona. Zaś przeszło trzystu tych niedobitków polskich biedą i groźbą skłoniono do wstąpienia do służby angielskiej na Jamaice, gdzie wszelki ślad ich zaginął.
Już wtedy zresztą powszechna katastrofa francuska na San Domingo okropnego dobiegała końca. W listopadzie 1803 r. padł Cap Francais, kapitulował Rochambeau. Straszny był bilans dwuletniej niespełna wyprawy. Z samych tylko chorób zmarło czternastu generałów, siedmiuset lekarzy, półtoratysiąca oficerów, 20 tysięcy żołnierzy, 9 tysięcy marynarzy, tysiące urzędników cywilno-wojskowych francuskich, zaś razem z zabitymi w polu zginęło przeszło 40 tysięcy ludzi. W tej liczbie Polacy wyginęli prawie ze szczętem. Mała ich garstka przedostała się do hiszpańskiej części wyspy, gdzie trzymał się jeszcze przez lata generał francuski Ferrand. Około czterystu jeńców polskich przyjęli murzyni w poczet obywateli Haiti, a nawet wyjątkowo zwolnili ich od ograniczeń konstytucyjnych, wyborczych, nabywczych itp., ustalonych dla białej ludności. Naogół z obu posłanych na San Domingo półbrygad polskich 113. i 114., liczących wraz z zakładami przeszło sześć tysięcy ludzi, wróciło do Europy niespełna trzydziestu oficerów i trzystu podoficerów i żołnierzy. Wprawdzie taka strata polska, bezwzględnie biorąc, odpowiadała mniej więcej powyższej ciężkiej francuskiej. Stosunkowo jednak była ona nierównie dotkliwszą, wręcz niespółmierną. Tamta stanowiła drobny bądźcobądź ułamek wielkiej armii francuskiej. Ta stanowiła dwie trzecie całej, zrodzonej z takim trudem, dochowanej z taką męką, wychodźczej siły legionowej. Był to ubytek, fizycznie i moralnie zgoła niepowetowany. Katastrofa San Dominga ostatecznie dobijała broń i ideę legionową.
V.
Wznowienie wojny z Anglią, wraz z doznaną klęską kolonialną, stało się punktem wyjścia nowych, niebezpiecznych dla Bonapartego, powikłań wewnętrznych i zewnętrznych. Anglia sama oczywiście dotrzymać mu nie była w stanie. Musiała tedy znowuż szukać sobie corychlej sojuszników we Francyi i Europie. Wnet odrodziły się też przygotowania konspiracyjne i koalicyjne. Zaczęło się od obostrzenia akcyi spiskowej francuskiej. Szła ona podawnemu równolegle z dwóch źródeł przeciwnych, republikańskiego i rojalistycznego. Zaś najgroźniejsze jej oparcie stanowiły koła wojskowe, generalicya. Ośrodkową postacią był tu, jak wskazano, zwycięsca Hohenlindenu, Moreau. Przesiadywał on teraz bezczynnie w Paryżu konsularnym, i wciąż jątrzony przez młodą żonę, rwącą się na miejsce najpierwsze, frondował coraz jawniej przeciw Pierwszemu konsulowi. Obok niego stała opozycyjna generalska trójca, gburowaty Augereau, zamknięty Macdonald, przebiegły Bernadotte. Ten ostatni, przeciwnie, hamowany i pilnowany był przez żonę, byłą narzeczoną Bonapartego. Kochała ona zawsze swego niedoszłego „Elissona” – Napoleona, iz przerażeniem ostrzegała go o sekretach spiskowych, z jakiemi w sypialni małżeńskiej, nocą, mówiąc przez sen, wydawał się Bernadotte; choć najpewniej ten spryciarz lunatyk rozmyślnie we śnie gadał i zdradzał się, bo chciał należeć do spisku i zysku, lecz nie chciał czynnie ryzykować. Wdawali się tu również Massena i Brune, ale z radykalniejszego już, jakobińskiego skrzydła. Wdawali się też wybitni generałowie drugorzędni, którzy później dużo z wojskiem polskiem będą mieli do czynienia, jak krewki Reynier, waleczny Lecourbe, i wielu innych. Ogółem, na 117 generałów dywizyi, liczono spiskujących wtedy czternastu, a mniej więcej dwa razy tyle na 240 generałów brygady. Ta „koalicya generałów" przedstawiała groźbę wcale poważną. Owóż była ona w ciągłej styczności z zagranicą. Działały tu mianowicie kierowane stamtąd sprężyny rojalistyczne. Wprawdzie Bonaparte świeżo właśnie ponowił próby porozumienia się z pretendentem Ludwikiem XVIII. Ten, jak zaznaczono, dla dogodzenia Pierwszemu konsulowi, eksmitowany przez cara Pawła, osiadł w pruskiej Warszawie, w Łazienkach królewskich. Stało się to za poufną zgodą rządu francuskiego. W rzeczy samej, Bonaparte chwilowo wołał mieć pretendenta daleko nad Wisłą, pod zaprzyjaźnioną kuratelą berlińską, aniżeli tuż pod bokiem, na wrogiej ziemi angielskiej. Zaś korzystając z jego bytności w Warszawie, podsuwał mu, za pośrednictwem usłużnych władz pruskich, nową ofertę abdykacyjną, wzamian za sowite odszkodowanie. Pozatem osobiście nawet przyjmował w Tuileryach agentów rojalistycznych, dybiących na jego życie, i najdzielniejszemu z nich, Cadoudalowi, ofiarował pułkownikostwo w armii francuskiej. Ale te wszystkie próby zbliżenia były daremne. Ludwik XVIII, umocniony przez Anglię, a odzyskawszy hojnego protektora w osobie Aleksandra, odrzucił propozycye Bonapartego.
Przy tajnem poparciu rosyjsko-angielskiem, rojalistyczna akcya spiskowa do najwyższego doszła napięcia. Gorączkową kontrakcyę rozwinął rząd konsularny. Musiał przytem obyć się bez wytrawnego Fouchego, usuniętego czasowo z ministeryum policyi, gdyż ręka jego aż nadto we wszelakich tkwiła spiskach, napoły prowokacyjnie, dla śledzenia ich i krzyżowania, lecz napoły też reasekuracyjnie, dla skorzystania z ich sukcesu. Obok niedość pewnej policyi ministeryalnej, urządził Pierwszy konsul osobistą swoją tajną kontrpolicyę wojskową, pod ślepo oddanymi sobie generałami Davoutem i Savarym. Prowadził także, przy pomocy Talleyranda, osobistą kontrpolicyę dyplomatyczną. Tędy też obecnie, przez nędznika Meheego, pod nazwiskiem „Stanisława Jabłońskiego, szlachcica polskiego “, odgrywającego rolę fałszywego szpiega angielskiego, wywiódł w pole Anglików i odsłonił ich związki ze spiskowcami paryskimi. W tej, zewsząd otaczającej go sieci spiskowej czuł się Bonaparte coraz mniej bezpiecznym. Przedsięwziął nadzwyczajne środki ostrożności. Na miejsce wiernego, lecz nierozważnego generała Junota, komendanturę Paryża powierzył wezwanemu zWłoch Muratowi. Istotnie, wszystko do gwałtownego parło rozwiązania. W początku 1804 r. przybyli z Anglii do Paryża Cadoudal i Pichegru. Ten ostatni, uciekłszy ze swego fructidorowego do Cayenny zesłania, spiskując odtąd na żołdzie anglo-rosyjskim, spotkał się teraz w Paryżu potajemnie z Moreau, celem pozyskania go dla gotowanego zamachu i przywrócenia Bourbonów. Śmierć Bonapartego wisiała w powietrzu. Na szczęście dla niego, skutkiem zdrady nastąpiło w początku marca aresztowanie Cadoudala, zaczem poszło uwięzienie Pichegru i towarzyszy, jak również skompromitowanego Moreau. Nazajutrz Bonaparte rozkazał uwięzić przebywającego w Badeńskiem młodego ks. Enghiena, ostatniego z rodziny Conde, podejrzywanego o spółudział w spisku. Nastąpiło, nie bez podniety Talleyranda, pragnącego przelaną krwią bourbońską nieodwołalnie splamić Bonapartego, nocną porą skazanie przez rząd połowy i niezwłoczne rozstrzelanie Enghiena. Był to znów jeden z ciężkich Bonapartego błędów, który dużo zaszkodził mu w opinii francuskiej i europejskiej. Ale pozatem rzeczy wzięły zewszechmiar pomyślny dlań obrót. Po samobójstwie Pichegru w więzieniu i rozgłośnych rozprawach sądowych, główni spiskowcy skazani zostali na śmierć, inni na więzienie. Śród tych ostatnich był Moreau. Ułaskawiony przez Pierwszego konsula, lecz doszczętnie skompromitowany, zwłaszcza w wojsku, ujawnieniem swych stosunków ze spiskiem rojalistycznym i angielskim, straciwszy górne swe stanowisko moralno-polityczne, opuścił on Francyę i, po pewnem jeszcze wahaniu i zwłoce, udał się do Stanów Zjednoczonych. W jego osobie znikała walna dla wielkiego jego rywala przeszkoda na drodze do jedynowładztwa. Był to też w dziedzinie wewnętrznej pierwszorzędny sukces Bonapartego.
Wszakże i w dziedzinie zewnętrznej, z wyjątkiem klęski San Dominga, mógł Bonaparte równocześnie powołać się na dalsze poważne sukcesy. Jeśli nie został trwałym pacyfikatorem Francyi, to natomiast coraz bardziej stawał się pomnożycielem jej dzierżaw, wpływów, powagi międzynarodowej. Już jesienią 1802 r., po abdykacyi Karola-Emanuela IV sardyńskiego, wydziedziczając również jego następcę, Wiktora-Emanuela I, uznając w nim jedynie króla wyspy Sardynii, wcielił ostatecznie cały Piemont do Francyi. Wobec obostrzonych w Szwajcaryi walk federalistów z unionistami, po zbrojnej interwencyi generałów Neya i Rappa, wystąpił jako medyator, i przez mądry akt medyacyjny paryski, z lutego 1803 r., stanowiąc na miejscu Helwetyki Konfederacyę szwajcarską, utrwalił losy jej i rozwój, a wraz stałą jej od Francyi zawisłość. W rozwinięciu zapowiedzi rastadzkiej i umów lunewilskich o odszkodowaniu książąt niemieckich za cesyę lewobrzeżnych reńskich posiadłości przez sekularyzacyę prawobrzeżnych ziem duchownych, mocą szeregu przekształcających samą istotę Rzeszy niemieckiej umów sekularyzacyjno-indemnizacyjnych, zamkniętych w recesie powszechnym z lutego 1803 r., wystąpił jako główny rozdawca i superarbiter. Wprawdzie przy tych układach niemieckich, będących zresztą źródłem niezmiernych zarobków przekupnego Talleyranda, musiał liczyć się bardzo z Austryą, Prusami, a także z Rosyą, od ćwierci wieku, od pokoju cieszyńskiego, spółgwarantką Rzeszy niemieckiej. Musiał też w owym recesie obdzielić sowicie zwłaszcza Prusy, które od pokoju bazylejskiego stosowały wciąż szantaż niepochwytnego swego z Francyą przymierza. Musiał przez wzgląd na Rosyę hojnie obdzielić domy wirtemberski i badeński, skojarzone z Aleksandrem przez matkę i małżonkę carską. Z tem wszystkiem jednak, na niniejszem ohydnem targowisku indemnizacyjnem niemieckiem jaknajdobitniej już własną hegemoniczną ustalił powagę. Wystąpił już tutaj jako najpierwszy po Karolu Wielkim, imieniem ludu Franków, moderator świętego cesarstwa rzymskiego, a tem samem wszystkiej Europy.
Tak pomyślny moment wewnętrznej i zewnętrznej swej polityki uznał Bonaparte za właściwy do sięgnięcia po koronę cesarską francuską. Skorzystał w lot z przychylnego dla siebie wrażenia, jakie w narodzie i wojsku wywołało odkrycie knowań rojalistyczno-angielskich, spisku Cadoudala i towarzyszy. Po wywarciu stosownego nacisku na powolne instytucye naczelne, Radę państwa, Trybunat, Ciało prawodawcze, Senat, przy miękkim jeno oporze Carnota, Volneya, Gregoira i paru innych, zapadła, w połowie maja 1804 r., organiczna uchwała senacka, nadająca Bonapartemu władzę cesarską. Wedle szczególniejszego, przepisanego oczywiście zgóry, brzmienia tej uchwały, „rząd Republiki powierza się cesarzowi”. Bonaparte, już kładąc koronę, nie zdobywał się jeszcze na zupełne skreślenie imienia Republiki. Zapatrywał się pod tym względem nietylko na klasyczny wzór rzymski, lecz także na koronowaną Rzpltę polską. W istocie, temi mianowicie czasy lubił on szeroko rozprawiać o urządzeniach prawnopaństwowych polskich, przyczem wszakże stanowczo potępiał elekcye królewskie polskie, jako główne źródło jej upadku. Sam zresztą w kilka lat dopiero po objęciu godności cesarskiej, ostatecznie skasuje nazwę Republiki francuskiej. Tymczasem rzeczona uchwała senacka w głównych rysach urządzała już konstytucyjnie cesarstwo francuskie na całe dalsze dziesięciolecie. Pierwszy konsul dożywotni stawał się monarchą dziedzicznym, nie Francyi jednak, nie ziemi, lecz wolnych ludzi, cesarzem Francuzów. W myśl nowożytnej tej zasady, a raczej fikcyi, oddanie władzy cesarskiej Bonapartemu zostało znowuż uświęcone przez plebiscyt ogromną większością przeszło półczwarta miliona wotów, na ledwo półtrzecia tysiąca protestów. Nastąpiło uroczyste proklamowanie nowego cesarstwa. Wreszcie, z największą świetnością, przy udziale sprowadzonego z Rzymu do Paryża papieża Piusa VII, w starożytnej katedrze Notre Dame, gdzie niegdyś Henryk Walezy zaprzysięgał pakta konwenta jako król polski, odbyła się, w grudniu 1804 r., koronacya Napoleona I.
Rozumiał atoli Napoleon, że wziętą sobie godność imperatorską dopiero orężem będzie musiał okupić i wywalczyć w Europie. A rozumiał także i orzekł już przy wznowieniu wojny angielskiej, że ona sprowadzić musi kontynentalną. Co więcej, samo objęcie korony pojmował w pewnej mierze jako ochronny środek przeciwkoalicyjny. Upatrywał w niem poniekąd pomost ideowy pomiędzy sobą, dziedzicem Rewolucyi, a starym światem monarchicznym. Spodziewał się tędy łatwiej z tym światem dać sobie radę, narzucić się mu, przełamać jego oporność, w końcu porozumieć się z nim, skojarzyć. Niebrak nawet skazówek, że już wtedy nasuwała mu się myśl wtórego, dynastycznego małżeństwa. Ale to były, zwodne zresztą, rachuby przyszłości. Narazie zaś młode cesarstwo napoleońskie tem bardziej właśnie rozjuszało, niepokoiło starą Europę. Dotyczyło to przedewszystkiem Austryi. Dla niej, po recesie sekularyzacyjnym niemieckim, Napoleon, w dziedzicznej koronie cesarskiej, zjeżdżający tryumfalnie na obejrzenie grobu Karola Wielkiego do Akwizgranu, i na odprawienie wspaniałych powitań hołdowniczych do Moguncyi, był wcieloną groźbą pozbawienia domu Habsburgów elekcyjnej korony cesarskiej rzymsko-niemieckiej. Dlatego też zawczasu, już w sierpniu 1804 r., Franciszek II pośpieszył na wszelki wypadek przyjąć dla siebie i swej dynastyi również dziedziczną koronę cesarską austryacką. Lecz pozatem inną jeszcze, nader dotkliwą dla dworu wiedeńskiego groźbę stanowił stosunek cesarza Napoleona do Włoch. Ogłoszona przed paru zaledwo laty w Lyonie Republika włoska, obecnie gdy jej prezydent, Pierwszy konsul, został cesarzem Francuzów, musiała oczywiście przeobrazić się także na monarchię. Istotnie, w połowie marca 1805 r., zrąk sprowadzonej z Medyolanu do Paryża Konsulty wraz z deputacyą cywilno – wojskową Republiki włoskiej, wziął Napoleon ofiarowaną sobie koronę króla włoskiego. Zjechawszy do Włoch, w maju 1805 r., w katedrze medyolańs kiej włożył żelazną koronę lombardzką. W przemówieniu uroczystem podnosił stałą swą zawsze „myśl stworzenia niepodległego i wolnego narodu włoskiego4'. Wskazywał stopniowe swoje, w miarę możności, coraz szersze w tym kierunku twory, republiki cyspadańską, transpadańską, cyzalpińską, włoską, aż do obecnego królestwa włoskiego. tem samem zaś to pięciomilionowe królestwo wystawiał jako etap do przyszłego zjednoczenia całego półwyspu i narodu włoskiego. Podobnież więc jak później korona warszawska, nieuniknioną mimo wszelkich zastrzeżeń groźbą odrodzenia wszystkiej Polski, będzie godziław Rosyę, tak obecnie korona lombardzka, groźbą odrodzenia wszystkich Włoch, godziła wprost w Austryę. W rzeczy samej, w herbie nowego królestwa włoskiego, na pierwszem miejscu występował lew św. Marka. Groziła Austryi bezpośrednio utrata Wenecyi, pośrednio upadek spowinowaconego Neapolu, w ogólności opasanie od Francyi i Włoch złączoną cesarsko-królewską potęgą Napoleona. Ale raz jeszcze stawiać mu czoło na własną rękę, na to, po tylu ciężkich doświadczeniach, po ostatniem Marenga, sama Austrya ważyć się nie mogła. Więc pomimo namów angielskich i własnych żalów, musiała bardziej niż kiedykolwiek oglądać się na Rosyę. Rosya, nieobecna w pierwszej koalicyi przeciwfrancuskiej, pomocnicza jeno w drugiej, wysuwała się w trzeciej na plan najpierwszy.
Powiedziało się, śród jakich warunków, wbrew sprawie polskiej a poza wpływem Czartoryskiego, zawarty był pokój francusko-rosyjski 1801 r. Nie utrwalił on przecie bynajmniej stosunków wzajemnych. Był to rozejm raczej, niż pokój. Podnosiły się przeciw niemu nieokiełznane, odziedziczone po Piotrze i Katarzynie, hegemoniczne tradycye rosyjskie. Podnosiła się wielka, pod liberalnym pozorem, samodzierżcza ambicya młodego cara. Zaś zarazem Pierwszy konsul, którego zdaniem właściwie „Rosya znajdowała się poza Europą”, dotkliwie odczuwał kategoryczne wdawanie się cara do spraw niemieckich, włoskich i wszelakich zachodnio-europejskich, oraz wyzywającą, buńczuczną postawę carskich w Paryżu posłów, po żółciowym Kołyczewie, czelnego Morkowa. Odpychały się tu i do nowego starcia, do zerwania czasowej pacyfikacyi, prowadziły, obok względów aktualnych i oddziaływań angielskich, głębsze, zasadnicze przeciwieństwa polityczne i duchowe. Ale wiele jeszcze zależało od kierownictwa nieustatkowanej, krystalizującej się dopiero, polityki zagranicznej młodego Aleksandra. Kierownictwo to tymczasem przeszło faktycznie w ręce Czartoryskiego. We wrześniu 1802 r., został on towarzyszem ministra spraw zagranicznych, z teką, przy kanclerzu Aleksandrze Woroncowie. Wobec wieku i zgrzybiałości kanclerza, został odrazu istotnym sternikiem ministeryum. Zresztą niebawem, w styczniu 1804 r., po ustąpieniu Woroncowa, wszystkie najpoufniejsze bieżące papiery polityczne przeniesiono z jego domu do mieszkania ks. Adama. Odtąd i formalnie objął władzę Czartoryski, w stopniu zarządzającego ministeryum spraw zagranicznych, gdyż pełnego tytułu ministra rosyjskiego, ani też pensyi i orderów, nigdy przyjąć nie chciał. Stanowisko jego, w trzechleciu od jesieni 1802 do jesieni 1805 r., było stosunkowo najsilniejszem, o ile wogóle silnem być mogło, wsparte wyłącznie na osobistem zaufaniu zmiennej, skroś byzantyńskiej i autokratycznej duszy Aleksandra. To też przez zmienność carską ministeryum Czartoryskiego miało się skończyć srogim dlań zawodem. Narazie jednak niepospolita jego indywidualność nie omieszkała odbić się silnie na całym toku polityki zagranicznej rosyjskiej w ciągu niniejszego trzechlecia. Czartoryski z tradycyi swego domu wyniósł dążność wybitnie prorosyjską i antypruską, przy nastroju anglofilskim, poniekąd też sprzyjającym Austryi, zaś natomiast wyraźnie boczącym się na Francyę. Były w tem wszystkiem, obok wskazań dodatnich, również i niebezpieczne zboczenia. Lecz w pewnej przynajmniej mierze, zbyt jednostronne tradycye polityczne Familii prostował ks. Adam wrodzonym osobistym umiarem, nowożytnym duchem europejskim, bezinteresownem czuciem patryotycznem. Zadanie jego, Polaka sternika carskiej polityki zagranicznej, było nader trudnem. Pozyskanie Aleksandra dla Polski i Polski dla Aleksandra, to były dwie strony tego zadania; pierwsze musiał Czartoryski okupywać drugiem. Zyskał istotnie możność czynienia dobrze Polsce w kraju i na wychodźctwie, imieniem cara, lecz wraz dla jego śród Polaków chwały. Rozwinął tedy, jako kurator wileński, od wiosny 1803 r., zbawienną działalność oświatową w ośmiu guberniach polskich. Przychodził z pomocą i ratunkiem skompromitowanym politycznie rodakom. Mógł wyzwolić i wrócić z sybirskiego zesłania wiele ofiar polskich, zapomnianych tam pomimo amnestyi Pawła, albo już za Pawła skazanych w sprawie Centralizacyi wileńskiej. Mógł z twierdzy austryackiej najznakomitszą wydobyć ofiarę, Kołłątaja, i sprowadzić go do dzielnicy rosyjskiej, gdzie ta głowa jakóbiństwa polskiego pośpieszy złożyć w kościele krzemienieckim przysięgę wiernopoddańczą i układać będzie wiersze hołdownicze na cześć cara łaskawcy. Mógł Czartoryski sięgnąć nawet aż do więzień stambulskich i wyratować zabłąkanych tam z Egiptu oficerów legionowych. Mógł uzyskać zniesienie konfiskat i wyroków zapadłych na legionistów, zbiegłych do Włoch z rosyjskiego kordonu, i zapewnić im pozwolenie bezkarnego powrotu. Tym sposobem w niniejszej właśnie, krytycznej dla legii dobie, skutecznie przykładał się zdaleka do pogrzebania dogorywającej idei legionowej i oderwania, odwrócenia legionistów od tego złego ducha, co ich tą ideą oczarował, uwiódł i zawiódł, od Bonapartego.
Rzecz szczególna, a dla Polski niepomyślna, ci dwaj ludzie, Napoleon i Czartoryski, nigdy osobiście się nie spotkali, nigdy też na sobie dobrze się nie poznali. Napoleon, z różnych stron, a nienajmniej z polskiej, przez Sułkowskiego, Zajączka, Sapiehę itd., uprzedzony do Czartoryskiego i jego rodziny, miał go za intryganta, frazesowicza, dworaka Rosyi, anglomana, wroga Francyi, wiecznego do wojny z nią podszczuwacza. Czartoryski znów, przez wielkopańskie przesądy Puław i dworskie nienawiści Petersburga, Wiednia i Londynu, uprzedzony do Napoleona, miał go za awanturnika, kondotyera, samoluba, wyzyskiwacza Polaków i Polski. Nie przewidział Napoleon, że kiedyś jego synowiec, Napoleon III, będzie konkurował o rękę córki Czartoryskiego. Nie przewidział Czartoryski, że on sam, po upływie półwieku, na wygnaniu emigracyjnem, przebywać będzie pod osłoną drugiego napoleońskiego cesarstwa, że widoki ratunku Polski od Rosyi, od mściwości następcy Aleksandra, opierać będzie na małym epigonie i następcy Napoleona Wielkiego.
W chwili niniejszej, w przededniu trzeciej koalicyi, obustronny stosunek potężnego europejskiego geniuszu a wiernego patryoty polskiego mógłby jeszcze pomyślniejszym potoczyć się torem. Pierwszy konsul, na wieść o wstąpieniu ks. Adama do ministeryum, zaraz w październiku 1802 r., przez Talleyranda, polecił posłowi swemu w Petersburgu, generałowi Hedouville, „szczególne mieć względy dla ks. Czartoryskiego, naczelnika wydziału spraw zagranicznych*. Co główna, sam Czartoryski żywił jeszcze wtedy zamiary nadspodzianie ugodowe względem Francyi i jej władcy. W początku 1803 r., złożył on osobiście Aleksandrowi najpoufniejszy własnoręczny memoryał „O systemacie politycznym, jakiego winna trzymać się Rosya“. W tem arcydoniosłem, nieznanem dotychczas piśmie, odsłaniał przed samym carem najważniejsze linie wytyczne swej polityki. Naturalnych wrogów Rosyi ukazywał w obu jej sąsiadach zachodnich, Prusach i Austryi. Przepowiadał groźbę uderzenia kiedyś sprzymierzonych obu tych potęg na Rosyę. Przeciw Austryi radził z drugiego krańca wznieść zjednoczone Włochy. Wyobrażał je sobie pod przewodem dynasty! sabaudzkiej, którą, za swego we Włoszech pobytu, poznał blisko, najbliżej pono przez czułą królowę sardyńską. Tej okoliczności osobistej przypisywano też, że, w następnych rokowaniach z Bonapartem, szczególnie ostro naglił Czartoryski o zwrot Piemontu. Najmocniej atoli w memory ale niniejszym godził on w Prusy, wykazując konieczność wydarcia im całej ich polskiej dzielnicy ze stolicą Warszawą. Na drugiem już miejscu brał pod uwagę wydobycie Galicyi od Austryi. Tym sposobem, jako cel wytyczny polityki rosyjskiej, wysuwał odrobienie błędu podziałowego i skupienie całej Polski przy Rosyi. Mogłoby to, w najgorszym razie, nastąpić przynajmniej przez zjednoczenie wszystkich rozdartych dzielnic polskich i wcielenie ich do Rosyi pod wspólnem berłem Aleksandra. Jednakowoż to rozwiązanie, na którem później zejdą się zachłanna pycha carska i ugodowa rezygnacya polska, podawał Czartoryski wyraźnie jako pis-aller, gdyby innego już zgoła nie było sposobu. Uznawał je bezwarunkowo za mniej pożądane, a nawet za trudniej wykonalne. Nie mogło ono bowiem zaspokoić Polski złączeniem jej pod jarzmem jednego rozbiorcy, a musiało zaniepokoić Europę niepomiernym wzrostem rosyjskiej potęgi. Natomiast jako rozwiązanie najwłaściwsze wystawiał Czartoryski pełną odbudowę (reintegration) zjednoczonej i niepodległej Polski, pod W. Księciem Konstantym, królem polskim, wzamian za zrzeczenie się przezeń sukcesyi rosyjskiej. Wprawdzie W. Książę już był znany z dzikich wybryków nieposkromionego temperamentu; znanem też było jego brutalstwo, okazane we Włoszech legionistom polskim. Ale jeszcze niedawno, zakochany na zabój w księżniczce Helenie Lubomirskiej, dobijał się o jej rękę; był młody, wrażliwy; i jeszcze może, zdaniem autora memoryału, nadawał się do okiełznania w wolnej, konstytucyjnej Polsce. W każdym razie, taka „reintegracya” polegała przedewszystkiem na przymusowem odebraniu przez Rosyę Prusom polskiego ich działu z Warszawą i Poznaniem, zaczem poszłoby mniej lub więcej polubowne odebranie Austryi jej działu z Krakowem i Lwowem. Jakimże jednak sposobem tak wielki przewrót byłby do uskutecznienia? Owóż najpierw, byłaby tu nieodbicie wymaganą zgoda Anglii. To też w osobnym ustępie memoryału zalecane było utrwalenie ścisłych związków politycznych, gospodarczych a nawet duchowych między Rosyą a Anglią. Lecz oczywiście samo poparcie brytańskie nie starczyłoby do umożliwienia restytucyi Polski. Trzebaby na to jeszcze zgody najpotężniejszego mocarstwa lądowego,- Francyi. Stawiając tezę, tak niespodzianą i rażącą, jak na ówczesne warunki i pojęcia petersburskiego dworu, ks. Adam, dla pokrycia się przed carem i jego otoczeniem, nie pożałował ostrych słów o „nieszczęsnej i oburzającej ambicyi obecnego pana Francyi”, Bonapartego, o konieczności pohamowania go w Europie i samejże Francyi. Ale zarazem stwierdzał z naciskiem wspólność wielu interesów francusko-rosyjskich, a stąd możliwość porozumienia w sprawie „reintegracyi“ polskiej między Petersburgiem a Paryżem, t. j. ostatecznie między carem a Pierwszym konsulem. „Jeżeli Francya i Rosja – konkludował – raz zgodziłyby się co do tej sprawy, to inne mocarstwa byłyby zmuszone poddać się ich uchwale, tembardziej że Anglia podpisałaby ją chętnie. A wtedy widoki (odbudowy Polski) z prawdopodobieństwa zamieniłyby się w pewność". Oczywiście warunkiem przedwstępnym urzeczywistnienia całej tej koncepcyi było ponowne powszechne przesilenie europejskie. Ku takiemu przesileniu, t. j. ku nowej, nieuniknionej zresztą, koalicyjnej burzy przeciwfrancuskiej, wypadało zatem sterować, aby we właściwej porze wylądować z rozwiązaniem polskiem w przystani rosyjsko-francuskiego porozumienia. Czartoryski, Polak minister rosyjski, musiał liczyć się z całą zawiłością położenia międzynarodowego, jakie rozbiór Polski, rewolucya francuska i impet napoleoński wytworzyły w Europie. Musiał też liczyć się z całą skalą skłonności, wstrętów, rachub, wahań i podejrzeń carskich. Musiał z tem wszystkiem liczyć się zwłaszcza w niniejszej, najdrażliwszej, a leżącej mu najbardziej na sercu, sprawie polskiej. Musiał tedy prowadzić grę bardzo cienką. Ale na samem dnie tej gry, wiodącej faktycznie do trzeciej koalicyi, w owej chwili spoczywało jeszcze potencyalnie spotkanie się Aleksandra z Napoleonem w sprawie polskiej, spoczywało w zasadzie, tylko w wywróconej nawspak postaci, spotkanie tylżyckie.
Tymczasem wszakże stosunki francusko-rosyjskie naprężały się coraz bardziej. Zaostrzał je, ile tylko mógł, posłujący w Paryżu Morkow. Wróg Czartoryskiego i Polski, denuncyant przebywających w Paryżu Polaków, ten stary sługa Katarzyny był też zaciekłym wrogiem Bonapartego. Frondował przeciw niemu po salonach paryskich, przekupywał mu urzędników w ministeryum wojny francuskiem itp. Pierwszy konsul, zniecierpliwiony, wprost zażądał od Aleksandra jego odwołania. Gdy zaś ono zadługo dało na siebie czekać, objawił swe niezadowolenie sposobem bardzo znamiennym. Na audyencyi publicznej w Tuileryach, w październiku 1803 r., kazał sobie przez starego Segura, przyjaciela Kościuszki i Polski, przedstawić przybyłego z Galicyi Polaka, niejakiego Żaboklickiego, kawalera maltańskiego, mizerną zresztą i nieciekawą figurę. Poczem, schwyciwszy wystraszonego Żaboklickiego za guzik od surduta, podniesionym głosem zwrócił się do niego, wobec licznie zgromadzonych w sali audyencyonalnej osób, a najwyraźniej pod adresem stojącego opodal Morkowa, z nieoczekiwanem dłuższem i ostrem przemówieniem w sprawie polskiej. Wyrażał ubolewanie nad nieszczęsnym losem narodu polskiego; potępiał dawny rząd francuski za to, że nie przeszkodził podziałom Polski; chwalił męstwo stworzonych przez siebie legionów polskich, które potrafiłyby dzielnie bronić swej ojczyzny i doczekać się pomocy Francyi; mówił w końcu o odbudowie Polski, jako rzeczy, wprawdzie „wymagającej teraz prawie cudu”, lecz nie będącej wcale niepodobieństwem.
Było to najpierwsze publiczne odezwanie się Bonapartego w sprawie polskiej. Dawało ono z różnych względów wiele do myślenia. Improwizacyjne napozór, było naprawdę zgóry celowo ułożone. Bonaparte widocznie powodował się tu nietylko chęcią dokuczenia Morkowowi. W owej chwili, już podczas jawnej katastrofy legionowej San Dominga, w przededniu nowej groźnej koalicyi, a wobec kaptacyjnej polityki polskiej Aleksandra, czuł on potrzebę przypomnienia się Polakom takiem głośnem, przyjaznem, znaczącem słowem. To też powyższa scena audencyonalna powszechną zwróciła uwagę. W parę dni potem obchodzono w Paryżu dorocznym październikowym bankietem imieniny Kościuszki. Liczniej niż zwykle zebrano się tym razem, w dniu Judy-Tadeusza Apostoła, za stołem biesiadnym dokoła starego Naczelnika. Prócz głów kolonii wychodźczej i znakomitszych przyjezdnych Polaków, było też obecnych wielu wybitnych Francuzów, członkowie Senatu i Rady Stanu; przybył również konsul Lebrun oraz Segur, główny reżyser owego sensacyjnego wystąpienia Pierwszego konsula. To wystąpienie było oczywiście głównym przedmiotem rozmowy biesiadników. Zaraz też, w początku listopada, Kościuszko, niezawodnie w porozumieniu z życzliwym Segurem, wystosował do niego pismo otwarte, z powodu fałszywie i tendencyjnie przypisanego sobie przez Prusaków rzekomego okrzyku Finis Poloniae. Oświadczał, że „całą duszą protestuje przeciw temu świętokradczemu słowu“, które jakoby miał wyrzec pod Maciejowicami. „Wszystko, co odtąd (od upadku insurekcyi) – pisał Kościuszko do Segura – uczynili Polacy w sławnych legionach polskich, i wszystko, co w przyszłości jeszcze uczynią dla odzyskania ojczyzny swojej, dostatecznym jest dowodem, że jeśli my, wierni tej ojczyzny żołnierze, jesteśmy śmiertelni, to Polska jest nieśmiertelna”.
O powyższym incydensie polskim poszły natychmiast do Berlina, Wiednia, Petersburga, szczegółowe doniesienia od urzędujących w Paryżu przedstawicieli państw rozbiorczych. Najżywiej zaniepokoił się Aleksander, zajęty pospołu z Czartoryskim myślą zjednoczenia całej Polski i pozyskania sobie wszystkich Polaków. Już w dniach najbliższych po tamtej scenie tuileryjskiej nastąpiło odwołanie Morkowa. Jego następca, Oubril, otrzymał rozkaz dostarczenia najpoufniejszych wiadomości o zachowaniu się bawiących w Paryżu Polaków, a zwłaszcza o ich związkach z Kościuszką, jakoteż o stosunkach Naczelnika z Pierwszym konsulem i rządem francuskim. Rozkaz ten wydał sam kanclerz Woroncow, zalecając przytem wyraźnie Oubrilowi przysłanie odpowiedzi „pod kopertą prywatną na moje imię i do moich rąk własnych", czyli, innemi słowy, poza plecami Czartoryskiego. W istocie, Czartoryski od objęcia urzędu towarzysza ministra był zwalczany zaciekle, jako Polak zdrajca, przez potężne dworsko – urzędnicze koła narodowo – rosyjskie. Miał też przeciw sobie carową matkę, Maryę Teodorównę, świadomą zresztą jego stosunku z synową, której również nienawidziła. Za sobą miał tę ostatnią, carową panującą Elżbietę, miał samego Aleksandra; lecz istniejący pomiędzy nimi, za wspólną wiedzą, trójdźwięk małżeńskomiłosno – przyjacielski wciąż fatalnym przebijał i mścił się dysonansem. Zarazem podejrzliwy Aleksander, od takich wrogów zaciętych ks. Adama, jak adjutant carski, młody ks. Dołgorukow, a może już nawet takich, jak Nowosilcow, wątpliwych przyjaciół, miał sobie kładzione do ucha zatrute przeciw Czartoryskiemu insynuacye. Oskarżano przed carem ks. Adama, że, w myśl dawnych tradycyi Familii, sam tajne żywi widoki na koronę polską, dla pozoru jeno podsuwaną przezeń Aleksandrowi lub Konstantemu. Oskarżano go niejako już zgóry o walenrodyzm. Oskarżano o chęć rozmyślnego wprowadzenia Rosyi w biedę, o grę podwójną, inną w Petersburgu a inną w Polsce i Paryżu. Te podejrzenia były bezzasadne. Czartoryski z całą lojalnością chciał godzić służbę dla Polski i dla przyjaciela Aleksandra. Działał konsekwentnie w kraju, w Wilnie, Krakowie, Warszawie, na rzecz zgody polsko-rosyjskiej. Działał i zagranicą, a zwłaszcza w Paryżu, śród wychodźctwa, w duchu przychylnym carowi, przeciwnym Bonapartemu.
Ostatniemi czasy, w dobie pokojowej 1802-5r., obok Anglików i Rosyan, pełno Polaków wybitnych napływało do Paryża. Zjeżdżali tu ordynat Stanisław Zamoyski z żoną, siostrą Czartoryskiego, Aleksander Sapieha z żoną, siostrą ordynata a późniejszą teściową Czartoryskiego, Wincenty Krasiński z żoną, Radziwiłłówną, pasierbicą marszałka Małachowskiego, Walenty Radziwiłł, Pac, Cetner, Krasicki, Sierakowski, Moszyński i wielu innych. Przywozili oni z kraju nad Sekwanę nastroje wręcz antyfrancuskie, antybonapartystyczne, a natomiast wyraźnie prorosyjskie, proaleksandryjskie. To poprostu stawało się wtedy rodzajem prawomyślności narodowej dobrego Polaka. Takie z kraju nastroje, zasiewane na wychodźctwie paryskiem, przyjmowały się tam tem łatwiej w niniejszym okresie rozczarowań pokojowych i ciężkich o San Domingo żalów. W tym duchu ujemnym oddziaływali z reguły przybywający teraz nad Sekwanę możniejsi rodacy, z rzadkiemi tylko wyjątkami. Takim wyjątkiem był ks. Aleksander Sapieha, ukształcony podróżnik i pisarz, gorący Polak, charakter mały, niepoważny. Został on stałym bywalcem konsularnego dworu w Tuileryach, Malmaison i Saint-Cloud. Dostarczał cennych o Polsce wiadomości, a umiał też szczególniejszemi dworackiemi sposoby przypodobać się osobiście władcy Francyi. Tak więc bliską swą przyjaciółkę, słynną artystkę Teatru Francuskiego, młodziutką pannę George, uczynnie przekazał kochliwemu Bonapartemu. Sapieha odtąd przez dziesięciolecie, aż do swej śmierci, pozostał oddanym zwolennikiem Pierwszego konsula i cesarza. Ale już własna jego żona, księżna Anna z Zamoyskich Sapieżyna, żywiła głębokie do Bonapartego uprzedzenie. Podobnież Zamoyscy, Krasińscy i inni ówcześni polscy goście wielkopańscy w Paryżu, bywając skwapliwie na świetnych przyjęciach Pierwszego konsula, dworując jemu iJózefinie, zarazem jednak po kątach pomstowali zaciekle na korsykańskiego „awanturnika” i „uzurpatora”, w poufnem kole spółczesnych tam wojażerów rosyjskich i angielskich, oraz w salonach arystokratycznych Faubourg Saint-Germain. Wszyscy oni oczywiście, zwłaszcza panie, rozumna i egzaltowana Aleksandrowa Sapieżyna, serdeczna jej przyjaciółka, Marya z Radziwiłłów Krasińska, śliczna Zofia z Czartoryskich Zamoyska, składali hołd powinny wygnańcowi Kościuszce, w jego mieszkaniu w Paryżu, a następnie w posiadłości wiejskiej Zeltnerów, Berville pod Fontainebleau. Zaś prawie wszyscy byli wobec Naczelnika wymownymi tłómaczami planów i nadziei Adama Czartoryskiego. A byli równocześnie gorącymi apologetami jego młodego, szlachetnego przyjaciela i pana, Aleksandra, wystawianego jako duch dobry, „anioł biały“,-car był jasnym blondynem,-naprzeciw złego ducha, „czarnego anioła*, Bonapartego. Co się tycze Kościuszki, to on sam, obok wspomnianych zażyłych swych stosunków z opozycyą przeciwkonsularną francuską, a między innymi także z jej głową, generałem Moreau, był również, po pokoju amieńskim, w bliskiej styczności z angielską w Paryżu kolonią. Schodził się z wielkim wodzem wigowskim, Karolem Foxem, podczas paryskiego jego pobytu. Fox był chwilowo z Bonapartem na stopie przyjaznej, ale był zdawna bardzo od Rosyi zawisły, a teraz nawet przez Aleksandra i Czartoryskiego forytowany na rządzące w Anglii stanowisko. Tak więc Kościuszko zewsząd odbierał kojące, sprzyjające Rosyi suggestye i wrażenia. Wszakże stanowcze dlań znaczenie miała ta okoliczność, że, wraz ze zgonem Pawła, bladła i znikała zmora związanych z osobą zamordowanego cara własnych bolesnych wspomnień łaski, przysięgi, zerwania. Co więcej, tamtą wyłudzoną przysięgę Kościuszki na rzecz Pawła gasiła wszak obecnie dobrowolna przysięga wiernopoddańcza Kołłątaja na rzecz Aleksandra. Odtąd i nieprzejednane Towarzystwo republikanów polskich, pod radykalnym kołłątajowym celebrujące znakiem, musiało odrzec się owych, wręcz przeciwnych, republikańsko-rewolucyjnych przysiąg i haseł, do jakich niedawno pociągało Kościuszkę. W istocie, wielu katońskich tego Towarzystwa dostojników, jak np. Orchowski, zostało teraz poprostu agentami Czartoryskiego. Kościuszko, zawsze pod silnym domu Czartoryskich wpływem, a znając szczery patryotyzm ks. Adama isłysząco świeżych jego dla rodzimej Litwy dobrodziejstwach kuratorskich, skłonny był zawierzyć trafności i powodzeniu jego politycznych zamierzeń polsko-rosyjskich. Utwierdzali go w takiej wierze wymienieni podróżni wielkopańscy, mniej lub więcej bliscy Czartoryskiego. Zresztą Czartoryski wtedy właśnie miał w Paryżu niektórych, dość ciemnych agentów tajnych, jak przebiegły krętacz Moszyński, jak czelny sztukmistrz Chadzkiewicz, którzy niegdyś obadwaj czynni byli w insurekcyi kościuszkowskiej. Miał nawet korespondentów w najbliższem otoczeniu paryskiem Naczelnika, w osobie spowinowaconego z nim, dzielnego kapitana Jerzego Zenowicza, albo lubianego przezeń, jowialnego Józefa Sierakowskiego. Tym sposobem Kościuszko był zewsząd pod okiem i wpływem idącej z Petersburga oryentacyi polsko-rosyjskiej. Poza tem nie omieszkiwano oddziaływać nań w tym samym kierunku postronnemi również sposoby, przez szwajcarskich jego przyjaciół, przez bardzo niepewnego a usłużnego dla Rosyi Zeltnera, przez Laharpa, będącego na stałem utrzymaniu rosyjskiem iw stałej korespondencyi poufnej ze swym byłym wychowankiem, carem Aleksandrem. Zaś kołysany wiarą w liberalny idealizm cara i jego posłannictwo bezinteresownego zbawcy Polski, Kościuszko jednocześnie, widokiem konsularnego samowładztwa, wyprawy na San Domingo, przywrócenia murzyńskiej niewoli, zniszczenia legionów polskich, sprawy Moreau, represyi sądowo-policyjnej, wreszcie ogłoszenia cesarstwa, ostatecznie zrażał się do Napoleona, a nawet poczynał objawiać gotowość zwalczania go osobiście, na czele Polski, pod sztandarem przyszłej koali cyi.
Tymczasem zadzierzgiwał się zwolna ów nowy węzeł koalicyjny. Zarazem zbliżała się jedyna sposobność urzeczywistnienia wielkich a trudnych pomysłów Czartoryskiego. Znalazł on sobie teraz, w chwili podjęcia akcyi tak zawiłej i ważnej, oddanego konfidenta i spółpracownika dyplomatycznego. Był nim eks-ksiądz Piattoli, ongi sekretarz Stanisława-Augusta współpracownik Ustawy majowej, potem więzień austryacki, w końcu domownik księstwa Kurlandzkich, człek nie bez talentu i zalet, lecz z nadmiarem południowej wyobraźni i politycznego szarlataństwa XVIII wieku. Za pośrednictwem Antraigua, utrzymującego stałą z Czartoryskim korespondencyę, jesienią 1803 r., przypomniał się on księciu ministrowi, a od początku 1804 r., przybywszy do Petersburga, został jego doradcą w otwierającem się przesileniu europejskiem. To przesilenie weszło niebawem w stan ostry przez porwanie i śmierć ks. Enghiena. Na protest Aleksandra z powodu tego zabójstwa odpowiedział Bonaparte bolesną aluzyą do mordu Pawła. Z wynikłego stąd zatargu znalazł Czartoryski wyjście, odpowiadające tajnym jego widokom, a nieznane dotyczas w praktyce międzynarodowej, pośrednie między pokojem a wojną. Polegało ono na formalnem zerwaniu, wiosną 1804 r., wszelkich stosunków politycznych między Rosyą a Francyą, wraz z odwołaniem wzajemnych przedstawicieli dyplomatycznych, lecz bez wypowiedzenia wojny, bez przerwania stosunków handlowych, nawet bez odwołania konsulów. Wytwarzał się tym sposobem szczególniejszy stosunek francusko-rosyjski, formalnie wrogi, więc sprzyjający stworzeniu nowej koalicyi, lecz narazie zwalniający Rosyę od czynów wrogich, dopuszczający teraz pewną jej rezerwę względem Francyi a nawet przyszłe porozumienie obustronne. Równolegle z tym manewrem, doraźnem odcięciem się od Francyi, rozpoczął Czartoryski bardzo subtelną grę troistą. Zmierzała ona naprzód do odosobnienia Prus, przez skompromitowanie na obie strony ich gry obosiecznej, fałszywej ich przyjaźni z Francyą i Rosyą jednocześnie. Zmierzała następnie do pchnięcia Austryi do samodzielnej, wybiegającej daleko na Zachód, nad Dunaj i Ren, offensywy przeciw Napoleonowi, co pozostawiłoby Rosyi wolną rękę na Wschodzie, nad Niemnem i Wisłą. Zmierzała wreszcie do ścisłego związania się z Anglią i zyskania jej zgody na koncepcyę koalicyjną rosyjską, na uwieńczenie jej odbudową Polski i na końcowe zagodzenie z Francyą. Naogół, w grubszych zarysach, Czartoryski wyobrażał sobie pożądaną kolej wypadków i odpowiednią linię oryentacyjną polityki rosyjskiej, jak następuje. W razie przewidywanego i pożądanego zatargu wojennego między Austryą a Francyą, z jednej strony, sprzymierzyć się z Austryą i zachęcić ją do akcyi zaczepnej; z drugiej strony, zmusić Prusy do zejścia z dwulicowego ich stanowiska środkującego; następnie, niezawiśle od rozprawy austro-francuskiej, główną siłą rosyjską obrócić się nie przeciw Francyi, lecz uderzyć na Prusy, zgnieść je i stanąć mocną nogą w Warszawie i Polsce pruskiej; wreszcie, w razie porażki Austryi, ponad głową jej i Prus, aw porozumieniu z Anglią, przeprowadzić pacyfikacyę wprost z Napoleonem, za cenę zjednoczenia Polski trójdzielnicowej, w bliższym lub dalszym związku z dynastyą rosyjską.
Przygotowawczą kampanię dyplomatyczną rozpoczął Czartoryski w 1804 r., u dworów pruskiego, austryackiego i angielskiego. Prusy, w maju 1804 r., wydały Aleksandrowi tajną deklaracyę królewską, przyrzekającą oparcie się przemocy francuskiej w Niemczech północnych; i tegoż samego dnia wydały Napoleonowi poufną deklaracyę gabinetową, przyrzekającą oparcie się przemarszowi armii rosyjskiej przeciw Francyi. Trwały one w najlepsze w dwuznacznej i popłatnej roli języczka u wagi między Petersburgiem a Paryżem. Do uśpienia ich mimowoli do czasu w tej roli nadawał się wybornie ówczesny poseł rosyjski w Berlinie, Alopeus, będący całkowicie na żołdzie pruskim. Z drugiej strony, Austrya, po tylu wziętych od Francyi cięgach i ostatnich suworowowskich od Rosyi zawodach, dość nieufnie wchodząc w petersburskie namowy koalicyjne, nie bez wahania, w listopadzie 1804 r., zawarła tajne, warunkowe jeszcze, przymierze zaczepno-odporne z Rosyą przeciw Francyi. Do uspokojenia mimowoli tej nieufności wiedeńskiej wybornie nadawał się ówczesny poseł rosyjski w Wiedniu, Razumowski, będący oddawna na utrzymaniu austryackiem. Alopeus i Razumowski winni byli pozostać całkiem lub poczęści bezwiednemi narzędziami ukrywanej przed nimi jaknajdłużej istotnej myśli koalicyjnej swego rządu. Dla tem większej pewności przydawał im Czartoryski zaufanych, wtajemniczonych dozorców. Takim dozorcą był generał Wintzin gerode, niegdy szambelan ks. Ferdynanda Pruskiego, teścia Radziwiłła, potem pułkownik austryacki, potem gwardzista rosyjski i adjutant Aleksandra, żonaty z Polką, Rostworowską, przyjaciel Czartoryskiego, który mu sekundował w pojedynku z Dołgorukowem, miał do niego pełne zaufanie i wyprawiał go teraz właśnie z misyą dozorczą po kolei do Berlina i Wiednia. To zaufanie zresztą niecałkiem było uzasadnione. Czartoryski iw tym wypadku, jak w wielu innych, okazał wadę, bardzo śród magnatów polskich pospolitą, a nadzwyczaj w polityce szkodliwą, małą znajomość ludzi. Wintzingerode, pomimo polskiego swego małżeństwa, był służbistą rosyjskim a przedewszystkiem ślepo oddaną Austryi kreaturą, i najpewniej zawczasu odkrył w Wiedniu wszystko, co tylko wiedział o polskich planach Czartoryskiego. Najtrudniejszą atoli była podejmowana przez ks. Adama negocyacya londyńska. Tam, w Anglii, chciał Czartoryski to skuteczne znaleść poparcie, jakiego nie mógł oczekiwać od spółrozbiorców Polski. W tym celu jednak musiał postępować bardzo oględnie z obecnym rządem angielskim. Jak wspomniano, w marcu 1801 r., Pitt dobrowolnie ustąpił władzy rządowi Addingtona, dla ułatwienia pokoju z Francyą. Z kolei, po wznowieniu wojny z Francyą, musiał ustąpić Addington, poczem, w kwietniu 1804 r., Pitt powrócił do władzy. Nowe, skroś Wojenne, nieprzejednane względem Francyi, ministeryum Pitta nie ze wszystkiem nadawało się do środkujących zamierzeń koalicyjnych Czartoryskiego, któremu przeto wielce zależało na pewnej rekonstrukcyi tego ministeryum. Zależało w szczególności na wprowadzeniu do rządu Foxa, wielkiego wigowskiego przywódcy, który zawsze, od początku wojen rewolucyjnych, był zwolennikiem pokoju francusko-angielskiego, był przytem wymownym, choć platonicznym, przyjacielem Polski, a był też, co nienajmniej ważna, od wielu lat w bardzo ścisłych stosunkach z Rosyą. Rzecz była tem aktualniejszą, że temi właśnie czasy, z powodu choroby umysłowej króla Jerzego, wisiała w powietrzu regencya hulaszczego ks. Walii, osobiście i politycznie związanego z Foxem. Owóż Czartoryski w tych wszystkich drażliwych materyach nie mógł odkryć się z całą myślą swoją przed długoletnim posłem rosyjskim w Londynie, Woroncowem. Ten bowiem, jakkolwiek cenił ks. Adama, jednak w sprawach polityki ogólnej, a zwłaszcza polskiej, miał wspólnie ze swym bratem, kanclerzem, swoje odrębne pojęcia czysto rosyjskie, pozatem zaś był ślepo oddany teraźniejszemu rządowi angielskiemu. Wobec tego postanowił Czartoryski wysłać do Londynu, z misyą najpoufniejszą, Nowosilcowa. Jego też, obok samego cara, zapewne też Stroganowa, Wintzingerodego,oraz Piattolego, wtajemniczył w swój istotny program koalicyjny, zarysowany w tajnym memoryale zeszłorocznym. Była to nieostrożność, która ciężko się pomściła. Do polsko-rosyjskiej koncepcyi Czartoryskiego dopuszczony został w osobie Nowosilcowa fałszywy teraz przyjaciel, a później otwarty, nieubłagany wróg. W istocie, misya Nowosilcowa do Anglii, pod koniec 1804 r., żadnego pozytywnego nie dała wyniku. Po powrocie z wyprawy londyńskiej do Petersburga, został on, latem 1805 r., ponownie przeznaczony, w towarzystwie Piattolego, do misyi jeszcze draźliwszej, do Paryża, celem rokowań osobistych z Napoleonem. Po drodze jednak, w Berlinie, został zatrzymany i nakoniec odwołany przez Czartoryskiego, który po niewczasie wyczuł niewłaściwość wyboru takiego wysłańca, jakkolwiek jeszcze przez szereg lat będzie się łudził rzekomą jego przyjaźnią dla siebie i Polski. W rzeczywistości Nowosilcow nietylko nie wywiązał się należycie z powierzonej sobie misyi, lecz nawet, jak się zdaje, wydał rządowi pruskiemu sekret zamierzeń Czartoryskiego.
Właściwie już wtedy zwichnięte zostały te niepospolite, choć w samym zarodzie chybione zamierzenia. Nie dał im przecie za wygranę Czartoryski w ciągu całego prawie 1805 r., głównie przy pomocy urodzonego projektowicza Piattolego, nietyle w praktycznej, ile raczej spekulatywnej dziedzinie. Wchodząc najdalej w myśl ks. Adama, układał mu Piattoli obszerne operaty, czyli „marzenia polityczne14, rozwijające ową myśl wytyczną w najszczegółowszym sposobie i stopniowaniu, stosownie do przewidywanych rozlicznych wyników negocyacyi lub wojny. W tej projektowej redakcyi Włocha, wedle skazówek Czartoryskiego, wprawdzie bardzo szeroko była mowa o powszechnej europejskiej „koalicyi pośredniczącej“ (alliance de mediation), mającej przemożną groźbą wojenną wywrzeć kategoryczny nacisk na Napoleona. W gruncie jednak wciąż górowała tu dążność do polubownego porozumienia się z Napoleonem, uznania jego cesarstwa, dynastyi, głównych zdobyczy, nawet ewentualnego odzyskania przezeń Egiptu i San Dominga, wzamian przedewszystkiem za odbudowę zjednoczonej Polski przy Rosyi, obok pewnych zysków rosyjskich na Wschodzie i Północy. Ustnie formułował Piattoli istotę rzeczy leżącą na samem dnie konjunktury, branej w rachubę przez Czartoryskiego, w tem lapidarnem orzeczeniu: „sprzymierzyć się znienacka (s’allier brusquement) z Bonapartem i spożyć ciasto pospołu”, czyli do spółki podzielić się światem. Owóż, naprzód, ta koncepcya podziału świata między Zachodem a Wschodem, Napoleonem a Aleksandrem, wraz z równoczesnem odrodzeniem Polski przy Rosyi, była w samem swem założeniu przeciwną naturze i dziejom. Następnie zaś, w swem wykonaniu, nie była do pomyślenia pod kierunkiem Polaka. Czartoryski, pomimo wpływowego napozór stanowiska, był naprawdę zupełnie odosobniony w Petersburgu. Nie mógł on, ani w polityce europejskiej, ani tembardziej w polskiej, polegać na żadnym Rosyaninie, nie wyłączając cara. A zarazem, z przeciwnej strony, wszelkiemi sposoby, zwłaszcza przez przestrzeżone czynniki pruskie, był zohydzany u Napoleona. Stąd też w subtelnych jego pomysłach narodowych i europejskich wciąż rwało się wszystko, ze wszystkich naraz końców, z rosyjskiego, francuskiego, angielskiego, pruskiego, austryackiego, wreszcie iz polskiego. Tkwił tu rdzenny tragizm szlachetnej jego duszy i inicyatywy, choć górującej nieskończenie nad znikczemniałą poprzednią targowicką i zmarniałą późniejszą ugodową. Była tu klątwa fałszywego położenia życiowego i duchowej rozbieżności Czartoryskiego pomiędzy walenrodyzmem a lojalizmem, polskością asłowiaństwem, skąd on kiedyś wybrnie przez całopalną ofiarę rewolucyjną i emigracyjną, a gdzie obecnie ugrzązł bez wyjścia. Nie rosyjska, przez Petersburg, droga do przyszłej odrodzonej prowadziła Polski, lecz legionowa, przez Zachód, przez Francyę, przez Napoleona.
Napoleon tymczasem na nadciągającą koalicyjną gotował się zawieruchę. Przenikał ją zgóry, ogólnikowo przynajmniej, z odbieranych wiadomości poufnych, a głównie dzięki własnej intuicyi. Rozeznawał, i to dość jasno, z interceptów Lucchesiniego, bezdenną dwulicowość Berlina. Dostrzegał, choć tylko ułamkowo, wyłącznie z wrogiej sobie strony, skomplikowaną grę Petersburga. Czujnie śledził mściwe zakusy i wraz trwożliwe wahania Wiednia. Z tem wszystkiem spokojną zachowywał wstrzemięźliwość. Okazywał udaną ufność Prusom, odnawiając bezpłodne z niemi rokowania sojusznicze Komitetu Ocalenia publicznego i Dyrektoryatu. Jeszcze po cesarskiej swej koronacyi paryskiej, pod koniec 1804 r., publicznie, przed Ciałem prawodawczem, wyciągał rękę Rosyi. Jeszcze po królewskiej koronacyi medyolańskiej, latem 1805 r., ostrzegał Austryę przed prowakacyą rosyjską, która pragnie pchnąć ją do wojny a później na sztych wystawić. Równocześnie zaś sam ześrodkowywał swe wysiłki przeciw jedynemu narazie otwartemu wrogowi, Anglii. Założywszy, od 1803 r., wielki obóz w Boulogne, przygotowywał stamtąd wylądowanie zbrojne na brytańskiem pobrzeżu. Te przygotowania, z rozmyślną czynione ostentacyą, nie były wszakże bynajmniej samym jeno manewrem. Zapatrywał się Napoleon na wzory wypraw brytańskich Juliusza Cezara i Wilhelma Zdobywcy. Myślał w Londynie „przeciąć gordyjski węzeł koalicyi“. Zaś samą już akcyą przygotowawczą osiągał cele praktyczne, mocni! marynarkę francuską i trzymał w szachu ministeryum angielskie. Ale wyprawa do Anglii, wchodząc istotnie, z pewnym ułamkiem prawdopodobieństwa, w rachubę boulońskiego obozu, nie wyczerpywała innych stron tej rachuby. A mianowicie, wobec przeciągającego się, dojrzewającego zbyt powoli, kontynentalnego przesilenia, mógł Napoleon, dzięki obozowi w Boulogne, przez dwa lata trzymać w pogotowiu i doskonalić na uboczu armię przeszło stutysięczną, aby w razie potrzeby, odwracając się nagle ku Wschodowi, użyć jej do nieoczekiwanej, błyskawicznej kontroffensywy przeciw czyhającym nieprzyjaciołom lądowym, przeciw przewidywanemu austro-rosyjskiemu natarciu.
Tak też się stało. Nazbyt zawiłe i rozłożyste planowania rosyjskie ostatecznie stoczyły się napowrót na utarte tory koalicyjne. Parła ku temu odosobniona Anglia i Pitt, przy mocnem poparciu wojskowych zwłaszcza żywiołów przeciwfrancuskich Wiednia i Petersburga. Czartoryski, pchany tędy siłą rzeczy, słabością swego stanowiska i naciskiem angielskim, osądził, że najlepiej będzie pójść do czasu linią mniejszego oporu, dawną z 1799 r. linią koalicyi anglo-austro-rosyjskiej, byle wyjść nareszcie z bezwładu i dojść do konjunktury, która w sposobnej porze pozwoliłaby wyłamać się w pożądanym kierunku pierwotnych założeń polskich. Tak doszedł naprzód w Petersburgu zaczepny traktat sprzymierzeńczy anglo-rosyjski przeciw Francyi, z kwietnia 1805 r. Nastąpiły dalsze rokowania w Wiedniu względem akcesu Austryi, pierwotnie w dziedzinie czysto wojskowej. Arcyksiążę Karol stanowczo był przeciwny zarówno nowej wojnie z Francyą, jakoteż nowemu sojuszowi z niepewną Rosyą. Ale za wojną i sojuszem przeważył szalę szef sztabu głównego austryackiego, ambitny Mack, niegdyś, w kampanii neapolitańskiej, zdrowo bijany przez Championneta i Kniaziewicza, i wtedy też, jak się rzekło, trafnie przez Dąbrowskiego oceniony i kiepskim nazwany „waryatem“, a teraz wyrywający się do laurów pogromcy Napoleona. Stanęła więc, w lipcu, wiedeńska tajna konwencya wojskowa austro-rosyjska. Odpowiadała ona najskrytszym widokom Rosyi: przewidywała offensy wę austryacką przez Bawaryę przeciw Francyi; przyrzekała tam rosyjskie posiłki, lecz w przesadnej liczbie i spóźnionym terminie; główne natomiast siły rosyjskie pozwalała trzymać w odwodzie przeciw Prusom; słowem, wiążąc i narażając w pierwszej linii Austryę, zostawiała wolne ręce Rosyi. Po dopełnionym jeszcze, w sierpniu, formalnym akcesie austryackim do związku anglo-rosyjskiego, przy neapolitańskim również udziale, więc ściśle na poprzednią, dru-, gą koalicyjną modłę, wystąpiła do boju trzecia koalicya. Niezawiśle od wojsk pod arcyksięciem Karolem, przeznaczonych do działań flankowych przeciw Francuzom we Włoszech, z rezerwą pod arcyksięciem Janem w Tyrolu, główna armia austryacka pod Maćkiem niezwłocznie wyruszyła w pole, wprost przez Bawaryę mierząc ku Francyi, a za nią korpus posiłkowy rosyjski Kutuzowa pomaszerował bez pośpiechu przez Galicyę ku Zachodowi. We wrześniu Austrya rozpoczęła otwarte kroki wojenne. Mack, bez trudu wdzierając się do sprzymierzonej z Francyą Bawaryi, ześrodkował swe siły pod warownym Ulmem. W takim stanie rzeczy, Napoleon, zasiedziały nad brzegiem morskim w Boulogne i wyłącznie napozór swą ekspedycyjną angielską pochłonięty marą, z wzrokiem w Kanał i Londyn wlepionym, niebaczny napozór na zbierające się cichaczem za jego plecami niebezpieczeństwo, lecz w rzeczywistości śledząc je jaknajświadomiej, jaknajczujniej, raptem wstał, odwrócił się iw samo serce koalicyi piorunującym, kontroffensywnym zamierzył się ciosem. W końcu sierpnia wydał pierwsze rozkazy do rzucenia swych wojsk z obozu boulońskiego na Wschód, nad Ren i Dunaj. W początku września stanął w Paryżu, skąd w końcu września popędził na Strasburg, za awansującą w marszach forsownych, 150 tysięczną Wielką Armią. W początku października, z prawego skrzydła wziąwszy tyły Austryakom, odciąwszy ich od Wiednia, naraz od Wschodu, od tyłu, uderzył na osłupiałego, czekającego go przed sobą, od Zachodu, a już zewsząd otoczonego Macka. Łatwo złamał jego opór, w połowie października zmusił go do sromotnej kapitulacyi pod Ulmem, zabrał ogółem do 50 tysięcy jeńca, a wraz z krwawemi stratami i zbiegłymi, zniósł całą prawie stutysięczną główną armię austryacką. Poczem ruszył dalej naprzód nie wstrzymanym już nigdzie impetem, w początku listopada zajął Wiedeń, rozłożył się kwaterą w Schoenbrunnie. Załatwił się z bronią austryacką i cesarzem Franciszkiem, czekał rosyjskiej i cara Aleksandra.
Aleksander wchodził do koalicyi szlakiem polityki Czartoryskiego. Pchnąwszy Austryę na karkołomną z Napoleonem rozprawę na ziemi bawarskiej, nad Dunajem, sam zamyślał rozprawić się z Prusami na ziemi polskiej, nad Wisłą. Skierował tam, z pod Grodna i Brześcia, 90 tysięczną armię główną Michelsona, którą nadto wzmocnić miały nadciągające ze stolicy gwardye. W połowie września, sam car we własnej osobie, rzecz od Piotra Wielkiego w Rosyi bezprzykładna, udał się z Petersburga do armii czynnej. Miał z sobą Czartoryskiego, któremu w tym czasie napozór całkowicie ulegał. Wprost ze stolicy, po drodze do armii czynnej, udał się na dłuższy postój do Puław, rezydencyi Czartoryskich w Galicyi. Przed wyjazdem z Petersburga wystosował do Fryderyka Wilhelma kategoryczne żądanie wolnego przemarszu wojsk rosyjskich przez ziemie pruskie. Przewidywana odmowa Berlina na podobne żądanie winna była zostać upragnionem hasłem sforsowania tego przemarszu siłą zbrojną, uderzenia znienacka na Prusy i zajęcia polskiej ich dzielnicy. Na ten wypadek, w końcu września, wygotowany był przez Czartoryskiego manifest carski o wypowiedzeniu wojny Prusom i poufnie rozesłany generałom rosyjskim, ciągnącym ku granicy pruskiej, do ogłoszenia go z chwilą jej przekroczenia. Aliści uwieńczeniem całej imprezy byłoby oczywiście dopiero publiczne ogłoszenie Królestwa Polskiego pod berłem Romanowów, za zgodą i sankcyą samejże Polski. Dla uniknięcia piętrzących się ze strony rosyjskiej trudności, godził się już Czartoryski na tymczasowe obwołanie samego cara królem polskim. Przygotowane to być miało właśnie przez dwutygodniowy, w pierwszej połowie października 1805 r., pobyt Aleksandra w Puławach. Do złożenia przedwstępnego hołdu carowi pociągnięto tu i zgromadzono wielu wybitnych działaczów ze wszystkich trzech dzielnic i wszystkich stronnictw polskich. Sprowadzony został do Puław były przywódca Wielkiego Sejmu, marszałek Ignacy Potocki; wezwany też były przywódca Targowicy, hetman Ksawery Branicki; wtajemniczony również były wódz naczelny, ks. Józef Poniatowski. Powszechna jedność narodowa pod nowym panem polsko – rosyjskim miała poprzedzić zjednoczenie pod nim odrodzonego państwa polskiego. Od licznie zebranych uczestników puławskiego zjazdu odbierano już nawet podpisy pod tajną odezwą, rodzajem asekuracyi wiernopoddańczej na rzecz Aleksandra. Wobec znacznego odsetka Polaków w wojsku pruskiem, liczono na masową ich dezercyę z chwilą rozpoczęcia kroków wojennych. Zamierzano też, wzorem powstałych z austryackiego jeńca legionów polskich przy armii francuskiej, utworzyć ze zbiegów i jeńców pruskich legiony polskie przy armii rosyjskiej, przy pomocy będących w kraju licznych oficerów legionowych. Innemi słowy, chciano naśladować to, co przed ośmiu laty sprawił Bonaparte z Dąbrowskim, a co z nim i Poniatowskim miał sprawić za rok Napoleon. Brano też, zdaje się, pod uwagę możliwość tajemnego sprowadzenia z Paryża Kościuszki. Tymczasem, na samym zaraz wstępie, myślano całe to dzieło wojenno-polityczne od wielkiego zacząć aktu. Ułożonem było, że wraz z przejściem Pilicy wojska rosyjskie zajmą Warszawę, dokąd zjedzie Aleksander i ogłosi się królem polskim. Rzecz zdawała się być na tak dobrej drodze, że w początku października, w piśmie z Puław, opatrzonem własnoręcznym przypiskiem Aleksandra, Czartoryski odsłaniał już przed Razumowskim istotne widoki polskie cara, kazał uprzedzić o nich dwór wiedeński, a nawet dać do zrozumienia, że one dotyczą nietylko dzielnicy podziałowej pruskiej, lecz również i galicyjskiej, za stosowną indemnizacyjną „zamianą”. Wyraźnie w tem piśmie podawano do wiadomości Wiednia, że cesarz Aleksander „będzie zmuszony ustąpić pragnieniom (Polaków), przyłączając do Rosyi prowincye (prusko-polskie) i przyjmując tytuł króla polskiego*', oraz że podobnież wypadnie z kolei urządzić „przyszłe losy Galicyi", wzamian za odszkodowanie Austryi w Szląsku pruskim i Bawaryi. Zaś dla przekonania dworu wiedeńskiego, zaskoczonego tak doniosłemi rewelacyami, i pozyskania jego zgody, wytaczał Czartoryski w piśmie niniejszem argument najwalniejszy: wiszącą nad spółrozbiorcami groźbę rozwiązania sprawy polskiej przez Napoleona. „Bonaparte nie omieszka zająć się Polską. Doprowadzi on w tej mierze do jakiegoś porozumienia z królem pruskim,... albo też bodaj jego samego spowoduje do przyjęcia tytułu króla (polskiego). Jestto rzecz, której bezwarunkowo przeszkodzić, którą uprzedzić należy”.
Jednakowoż cała ta gorączkowa robota puławska spoczywała na piasku. Stała na fałszywej życzliwości Rosyan dla Polski, na wróżącej wciąż na dwoje zachciance Aleksandra. Tej kombinacyi polsko-rosyjskiej, pozornie tyle mającej za sobą, aw istocie skroś wymuszonej i nienaturalnej, nikt właściwie, prócz Czartoryskiego i polskich jego stronników, szczerze nie popierał, wszyscy byli jej przeciwni. Sprzeciwiało się jej całe niemal rosyjskie otoczenie cara. Sprzeciwiła się zaraz, przez swego w Puławach wysłańca, Stutterheima, zaniepokojona do żywego Austrya. Rozpaczliwie, rzecz prosta, sprzeciwiły się zagrożone śmiertelnie Prusy, za pośrednictwem wpływowych przyjaciół, jakich pełno miały na dworze iw rządzie rosyjskim. Już oddawna sekret Czartoryskiego był zdradzony w Berlinie przez Alopeusa. Aleksander, który chciał być zdradzonym, by mieć pretekst do zdradzenia Czartoryskiego, już po drodze do Puław, z Brześcia, wysłał Dołgorukowa do Berlina, rzekomo dla uśpienia Prus, naprawdę dla przygotowania sobie odwrotu. Zarazem wstrzymał w^ydane generałom rosyjskim rozkazy wkroczenia do Prus, rzekomo z powodu doniesień Alopeusa o mobilizacyi przestrzeżonych Prusaków, choć oni naprawdę wtedy w największej trwodze opróżniali samą nawet Warszawę. Wtem Fryderyk Wilhelm, korzystając z bezprawnego przemarszu korpusu francuskiego Bernadotta przez zachodnią granicę pruską, skwapliwie udzielił przez Dołgorukowa pozwolenia do przemarszu wojsk rosyjskich przez wschodnią. Ze swej strony skwapliwie z tego pruskiego korzystając ustępstwa, Aleksander jednym zamachem wywrócił karcianą budowę puławską. Zamiast rzucić się na Prusy, rzucił się w ich objęcia. Opuściwszy nagle Puławy, zamiast wjechać po królewsku do Warszawy, objechał ją incognito dokoła, zjadł obiad u Potockich w Wilanowie, drugi u Radziwiłłóww Nieborowie, pogawędził na Czystem z Poniatowskim, ale nie o polityce, i popędził do Berlina, do miłego brata i przyjaciela, Fryderyka-Wilhelma, do pięknej siostry i przyjaciółki, królowej Luizy, ze skruchą, czułością, przymierzem. Towarzyszyć mu musiał Czartoryski, bo car tak chciał, chciał go mieć z sobą, Polaka, winowajcę, kusiciela, na którego głowę spadała wyłączna odpowiedzialność za „puławski plan morderczy (Mordplan) przeciw Prusom”. Patrzeć się musiał na wznowione pobratymstwo prusko-rosyjskie, które zgubiło Polskę, które spodziewał się zerwać, a które teraz, uroczystą u trumny Fryderyka Wielkiego uświęcone przysięgą, na długie odradzało się stulecie. Musiał, on, który wczora na rozkaz carski pisał puławski manifest wojenny rosyjski przeciw Prusom, obecnie, na rozkaz carski, kłaść swój podpis na poczdamskiej konwencyi sprzymierzeńczej rosyjsko-pruskiej przeciw Napoleonowi. Wypił wtedy w Berlinie Czartoryski do dna kielich goryczy; okrutnem upokorzeniem i zawodem opłacił swoje ministeryum rosyjskie. Wnet jednak same pomściły go wypadki. Wprost z Berlina, wciąż w biernej jego asyście, pośpieszył Aleksander na Morawy, na walną rozprawę z Napoleonem, na Austerlitz.
Położenie Napoleona, pomimo nadzwyczajnych dotychczas sukcesów, pogromu Macka, zdobycia Wiednia, miało swoje strony słabe. Nazajutrz po kapitulacyi pod Ulmem, nastąpiło doszczętne zniszczenie floty francuskiej Villeneuva przez angielską Nelsona pod Trafalgarem. Katastrofa trafalgarska odbiła się bezpośrednio na Włoszech. Tutaj, po koronacyi medyolańskiej, przekazał Napoleon zastępczą władzę monarszą, w stopniu wicekróla włoskiego, młodemu pasierbowi swemu, Eugeniuszowi Beauharnais, lecz komendę czynną nad wojskiem włosko-francuskiem, po Muracie sprawowaną przez Jourdana, z chwilą wybuchu wojny powierzył wypróbowanemu Massenie. Ten niełacne miał zadanie oparcia się prawie dwakroć liczniejszej przewadze, ciągnącej do Włoch północnych, 90 tysięcznej armii austryackiej arcyksięcia Karola. A niebardzo też miał zabezpieczone tyły od południa, ze strony Neapolu. Wprawdzie, dzięki zawartej we wrześniu 1805 r. konwencyi francusko-neapolitańskiej o ścisłej neutralności zobopólnej, można było wycofać rozłożone w portach neapolitańskich, dla dozorowania krążących w pobliżu Anglików i Rosyan, kilkunastotysięczne wojska francuskie pod dowództwem generała Gouvion Saint-Cyra. Do tych wojsk, obok Francuzów, Włochów i Szwajcarów, należały też posłane do Apulii ostatnie szczęty legionowe polskie, pułk piechoty Grabińskiego, t. j. I. półbrygada polska, i pułkułański Rożnieckiego, rozkwaterowane po rozlicznych miejscowościach pobrzeżnych, piechota w Bari, jazda w Barletta, Trani, Canosie. Polacy dotychczas bili się tu bezustanku z brygantami i Anglikami. Teraz wyprowadzeni zostali przez Saint-Cyra na północ, na sukurs Massenie, podobnie jak przed sześciu laty, na sukurs Schererowi, tą samą drogą z Neapolu na północ, prowadzoną była pod Dąbrowskim pierwsza legia polska. Tym razem jednak na półwyspie o tyle z gruntu inaczej i lepiej miały się rzeczy, że z tamtej strony Alp gromił teraz zwycięsca Napoleon. Krewki Massena na wieść o Ulmie nie zawahał się, w końcu października, uderzyć na przemagających liczbą, obwarowanych pod Caldierem Austryaków, lecz z dotkliwą stratą został odparty. Poczem, w początku listopada, arcyksiążę Karol, zrzekając się akcyi włoskiej, rzuciwszy jeno silną załogę do zablokowanej wnet przez Saint-Cyra Wenecyi, pociągnął drogą okolną wstecz, w kierunku Wiednia, na spóźnioną wprawdzie odsiecz stolicy, lecz z wcale jeszcze groźną dla Napoleona flankową dywersyą. W tym samym również kierunku zawróciła operującą pierwotnie w Tyrolu, a wyparta stąd po Ulmie przez Neya i Augereau, armia rezerwowa austryacka arcyksięcia Jana. Jeden zbłąkany jej oddział, złożony z 7 tysięcy piechoty i przeszło tysiąca jazdy, korpus emigranta francuskiego, generała ks. Rohana, zepchnięty poprzez góry trentyńskie na południe, chcąc przebić się do Wenecyi, po drodze, między Bassanem a Wenecyą, natknął się na idącemu na przełaj, ze Stra, polsko-francuskie wojska SaintCyra. Były tu obadwa pułki polskie, Grabińskiego i Rożnieckiego, poddane komendzie generała Peyri, oraz skombinowana dywizya francusko-włoska pod generałem Reynierem. Rohan, spotkawszy naprzód przecinającego mu wprost drogę Reyniera, rozbił i odepchnął jego dywizyę, gdy wtem sam Saint-Cyr, wziąwszy pośpiesznie pułk Grabińskiego, stojący jeszcze w tyle w Camposampiero, rzucił go z flanki, opodal Castelfranca, na posuwających się naprzód Austryaków. Piechota polska, pod wytrawnym przewodem podpułkownika Chłopickiego, uderzyła „z największą natarczywością” i zmusiła Austryaków do bezładnego odwrotu; dopędziwszy go, powtórnem uderzeniem przełamała całą kolumnę nieprzyjacielską, przyczem sam Chłopicki zabrał do niewoli pułk kirasyerski w 700 koni. Gdy zaś wtem nastąpiło na tyłach gwałtowne natarcie ułanów Rożnieckiego, cały korpus austryacki w pełnym składzie musiał złożyć broń. Wpadło tu w ręce polskie około 6 tysięcy piechoty i do tysiąca koni, „potrzebna zdobycz osobliwie ułanom polskim, którzy w ciągłych marszach i bitwach (apulijskich) wiele koni i ludzi natraciwszy, (teraz z jeńców korpusu Rohana) Polaków zwerbowawszy, w dobre konie niepoślednio się opatrzyli. Sam Rohan z całym sztabem, chorągwiami i artyleryą, dostał się do niewoli. Mała ta stosunkowo, na uboczu odprawiona, bitwa pod Castelfranco Veneto, 24 listopada 1805 r., była jednym z ostatnich świetnych czynów legionowych. Przyczyniła się też do przyśpieszenia odwrotu arcyksięcia Karola. Śladem następujących na Villach, Klagenfurt, ze skrętem na Węgry, wojsk arcyksiążęcych, posuwał się aż do Lubiany Massena, wciąż mając na prawem skrzydle, pod Saint-Cyrem, w pierwszej dywizyi włoskiej, legionistów polskich, po raz pierwszy tak daleko na powrotne do domu wypuszczonych szlaki. Ale tymczasem, na pierwszą wieść o Trafalgarze, wiarołomny dwór neapolitański, już w połowie listopada, wbrew umówionej neutralności, sprowadził flotę anglo-rosyjską, z kilkunastu tysiącami Rosyan, śród których sporo było żołnierzy i marynarzy polskich, oraz kilkotysięcznym korpusem ekspedycyjnym angielskim. Z tymi sprzymierzeńcami na czele, pod dowództwem generałów rosyjskich Lascego i Anrepa, wojska neapolitańskie znowuż, jak przed sześcioleciem, ruszyły znienacka w górę półwyspu, celem wzięcia tyłów Massenie i złączenia się z Austryakami.
Jednakowoż, ponad wszystkiemi temi odleglejszemi groźbami, górowały całkiem aktualne, bliższe, bezpośrednio zawieszone nad rozpędzonym w głąb Austryi Napoleonem . Utkwił on tutaj, wśród zimy, dalej niż kiedykolwiek w kampaniach włoskich odsunięty od swych podstaw operacyjnych. Poza możliwem zawsze w rdzennych częściach tak rozległej monarchii odrodzeniem się oporności habsburskiej, miał on naprzeciw siebie nietkniętą jeszcze Rosyę i nieodgadnione Prusy. Murat, w połowie listopada, w gorączce pościgu, wypuścił zręki wojsko posiłkowe spryciarza Kutuzowa, który umknął, wykłamawszy się rzekomym rozejmem. A tu już nadciągały na Kraków dalsze silne korpusy i gwardye rosyjskie pod W. Księciem Konstantym. Napoleon osobiście popędził z Schoenbrunnu na Morawy, w myśli rozbicia zawczasu tej nawały rosyjskiej przed większem jej skupieniem się. Musiał z tem śpieszyć się tembardziej ze względu na mocno niepewny Berlin. Dotkliwą dlań niespodzianką była świeża prusko-rosyjska konwencya poczdamska, obowiązująca Prusy do zbrojnej przeciw niemu medyacyi, pod rygorem uderzenia nań od tyłu w 180 tysięcy ludzi. Wprawdzie wiedział także Napoleon o poprzedniem naprężeniu prusko-rosyjskiem, o tajnym planie Czartoryskiego, o „wielkim strachu,jakiego Rosya napędziła Prusom”. Wiedział również o pewnych, bardzo niedawnych, tajnych planach offensywnych sztabu głównego pruskiego przeciw Austryi. Wiedział o wpływowych w Berlinie czynnikach, wzdrygających się na samą myśl ratowania pobitej monarchii habsburskiej i marzących raczej o tem głębszem pogrążeniu jej, ku chwale i zyskowi Prus, w duchu starych tradycyi fryderycyańskich. Przeniknął też, że w Berlinie niebardzo się kwapiono z wykonaniem konwencyi i przysięgi poczdamskiej; że rozmyślnie dawano mu jeszcze dosyć czasu do załatwienia się po Austryakach również iz Rosyanami; że spekulowano tam wciąż nietyle na rolę walczącego koalianta, ile międzykoalicyjnego superarbitra, obławiającego się po skończonej walce spoinie ze stroną zwycięską kosztem pobitej. Lecz właśnie dlatego śpieszyć musiał z osiągnięciem stanowczej wygranej, zanim obróciłaby się przeciw niemu wahająca się zdrada i szpada pruska. Wyczuwał to wszystko, przyjmując w głównej kwaterze swej w Brnie morawskiem, w końcu listopada, przysłanego sobie wreszcie z Berlina medyatora pruskiego, Haugwitza, opatrzonego zapewne w najtajniejsze hamujące ustne zlecenia królewskie. Odesłał go do Wiednia na przewlekłe rokowania z Talleyrandem, sam gotując się tymczasem do ostatecznego zbrojnego rozstrzygnięcia. Nie było ono jeszcze w tej chwili bynajmniej ubezpieczone na rzecz Francyi. Przeciwnie, w dzień odwiedzin Haugwitzai jeszcze przez dwa dni następne, Napoleon pod względem taktycznym znajdował się w położeniu mocno zagrożonem. Miał naprzeciw siebie przeważające o przeszło jedną trzecią wojska austro-rosyjskie, i dopiero na gwałt ściągając detaszowane korpusy, zdołał w ostatniej prawie godzinie wyrównać siły a tem samem wziąć górę przewagą geniuszu.
Tedy w początku grudnia 1805 r., w samą pierwszą rocznicę koronacyjną, odprawił Napoleon czterdziestą zwycięską swą batalię, austerlicką. W tej najświetniejszej swojej, a i liczebnie największej dotychczas, przy blisko 90 tysiącach z każdej strony ludzi, bitwie “trójcesarskiej”, zgruchotał do cna sprzymierzonych Austro-Rosyan, zniszczył około jednej ich trzeciej w zabitych, rannych i jeńcach, a resztę, wraz z carem i cesarzem rzymskim, w dziką, bezładną pognał rozsypkę. Najwięcej ucierpiały niezwalczone rzekomo, stanowiące liczbą i bitnością rdzeń armii sprzymierzeńczej, wojska rosyjskie. A było tam także, niestety, mnóstwo oficerów i szeregowców polskich. Pochodzili oni poczęści jeszcze z wcielonych gwałtem przez Katarzynę odłamów siły zbrojnej sejmowej i insurekcyjnej, z werbunku znędzniałej drobnej szlachty polskiej do lekkiej jazdy rosyjskiej, głównie zaś z polsko-litewskich poborów rekruckich, ściąganych przez Pawła, a szczególnie obficie, aż do dziewięciu rekrutów na każde półtysiąca dusz chłopskich, w pierwszem czteroleciu rządów liberała Aleksandra, z inspekcyi poborowej brzeskiej, litewskiej, inflanckiej, ukraińskiej i kijowskiej. To też teraz, pod Austerlitzem, jeden z wybitniejszych generałów carskich, zrusyfikowany Polak Przybyszewski, dostał się do niewoli francuskiej z całą swoją dywizyą. Zaś najdzielniej z całej armii Aleksandra, podczas stanowczego ataku grenadyerów Soulta na centrum rosyjskie na wyżynach Pratzenu, sprawiła się złożona niemal wyłącznie z Polaków jazda ułańska rosyjska, roztrącając jazdę francuską Kellermanna, a zwłaszcza dwa świetne szwadrony pierwszego dywizyonu gwardyi konnej, imienia cesarzewicza Konstantego, które z niezrównanym kawaleryjskim impetem sarmackim, szarżując pod pułkownikiem Ożarowskim, rozbiły czwarty pułk liniowy francuski i wzięły jedyny zdobyty w tej bitwie sztandar napoleoński. Ale też tysiącami padli tutaj Polacy w szeregach rosyjskich smutną ofiarą niesłychanej klęski austerlickiej. Ta klęska największą niespodzianką była dla samego Aleksandra. On to bowiem, na własną rękę, wbrew ostrzeżeniom Czartoryskiego, pokwapił się z wydaniem tej najpierwszej walnej swej bitwy, gdyż, pewien w pysze carskiej łatwego zwycięstwa, bał się tylko umknięcia Napoleona i troszczył się o odcięcie mu odwrotu do Wiednia. Aż tu nagle ze wszystkich strącony złudzeń, w sromotnej ucieczce, sromotniejszem jeszcze kłamstwie, wzorem Kutuzowa. szukać musiał ratunku od wpadnięcia w ręce już opasującego go Davouta. A kiedy w szybko zapadającym zimowym zmroku, z zasłanego trupami śnieżnego pobojowiska, cwałem zrozpaczony, spłakany, opuszczony uchodził car, znalazł się konno przy jego boku, towarzyszył mu, cucił go i podtrzymywał ks. Adam, skrzywdzony polski jego minister i przyjaciel. Ta szalona w noc grudniową ucieczka z pod Austerlitzu,-tak po wielu jeszcze leciech nie bez zgrozy wspominać będzie Czartoryski- to była jakby zmora nocna z króla Leara, gdy wicher huczy w ciemnościach, walą się trony, a królowie po otwartem błąkają się polu.
Napoleon od początku tej kampanii najwięcej liczył się z Rosyą. Jeszcze po Ulmie mógłby on pono, usilnie namawiany do tego przez Talleyranda, na dogodnych warunkach ułożyć się, nawet sprzymierzyć z Austryą przeciw Rosyi. Nie zdobywał się jednak wtedy na zwrot podobny, nienajmniej z uwagi na Prusy; wołałby przeciwnie, osłabiwszy Austryę, ułożyć się z Rosyą. Powodował się przytem oczywiście nie sympatyą dla Rosyi, lecz względem na odległą a niezmierną jej siłę. Ale w końcu zanadto zaczynała mu ona dokuczać, zewsząd dawać się we znaki, w Neapolu, Francyi, Szwecyi i Bawaryi, na Morawach, w Polsce i Poczdamie. Otóż Austerlitz dowodnie okazał, że z tą, siłą żywiołową bądźcobądź można było poradzić. Wówczas też zrodziła się w Napoleonie myśl zespolenia Europy przeciw Rosyi. „Bitwa austerlicka – tak główne jej znaczenie ujmował on w biuletynie Wielkiej Armii – była zwycięstwem europejskiem, albowiem obaliła prestige, które zdawało się być związane z imieniem tych barbarzyńców (Rosyan)”. Zresztą nie mógłby nawet rokować w tej chwili z uchylającym się Aleksandrem, gdyż upokorzony a tembardziej zawzięty car samodzierżca, dysząc nieutuloną żądzą odwetu i pomsty, wołał poprostu zbiedz do nieprzystępnej północnej swojej stolicy. Z drugiej strony, trzeba było liczyć się z Prusami, które ze swą grą szantażową całkowicie się zdemaskowały przez układ poczdamski i misyę Haugwitza, a trzymały w pogotowiu zmobilizowaną armię blisko 200 tysięczną. Niepodobna też było zostawiać zbyt długo samej sobie Francyi, do której pobrzeży po Trafalgarze łatwy przystęp mieli Anglicy, ani też zwłaszcza nieobliczalnego zawsze Paryża, skąd przykre przychodziły wieści o wynikłych już za nieobecności cesarza ciężkich powikłaniach ekonomiczno-politycznych. Wreszcie w samej Wielkiej Armii, pomimo zdobytej chwały, wyraźnie nurtowało uczucie, że posunięto się zadaleko, z Boulogne aż na Morawy, i objawiała się chęć corychlejszego powrotu do domu z ubezpieczonym zyskiem zwycięskiej kampanii.
Napoleon, słowem, postanowił nieodwłocznie kres wojnie położyć. Poszedł za mądrą, choć interesowną radą Talleyranda, wyciągnął rękę do Austryi. Opodal Austerlitzu miał widzenie się z cesarzem Franciszkiem. W tem spotkaniu z Jego Rzymską i Apostolską Mością, najpierwszym w Europie monarchą, bratankiem ostatniej królowej Francyi, a przyszłym teściem swoim, okazał uprzedzającą grzeczność, prawie deferencyę, oszczędzając mu upokorzenia zwyciężonego wobec zwycięscy. Jeśli jednak wmawiał sobie, że takiem względnem obejściem ugłaskał i zyskał Franciszka, to był w grubym błędzie. Ten błąd zasadniczy Napoleona, ponawiany później na zjazdach tylżyckim i erfurckim oraz w sprawie austryackiego małżeństwa, polegał na przecenieniu przezeń istotnego dostojeństwa, moralnej wartości i umysłowego poziomu koronowanych swych przeciwników, jakoteż na beznadziejnem wspinaniu się do dynastycznej ich wyłączności, do skojarzenia, uzgodnienia się z nimi. To było zarówno niepodobieństwem względem Franciszka, Aleksandra, Fryderyka-Wilhelma. Im więcej starał się Napoleon zyskiwać ich sobie osobiście, tembardziej tylko odstręczał ich od siebie. Nienawidzili go oni żywiołowo za duchową jego wyższość, za to, że się z nimi zrównał, ponad nich wyniósł, nie zwyrodniałem, zbękarciałem ich prawem dziedzicznem, lecz przyrodzonem prawem swego geniuszu, że ich bijał i, co najgorsza, ułaskawiał, że z nimi obcował, że poprostu żył, że samą istnością swoją doprowadzał do absurdu kruchy, fałszywy, fikcyjny ich majestat. Tak też w niniejszym było wypadku. Zaraz po obecnem austerlickiem spotkaniu, samolubny, podejrzliwy, tchórzliwy, zajadły, bezlitosny, lubieżny, prostacki, tępy mieszczuch w koronie, jakim był cesarz Franciszek, swoim dyalektem wiedeńskim, do zaufanego ks. Liechtensteina, z nieopisaną wybuchnął wściekłością: „Teraz, kiedym go (Napoleona) widział, już nazawsze znosić go nie mogę”. Mimo to, już po dwóch dniach podpisany został odrębny rozejm austro-francuski. Austrya wycofywała się, zostawiając na placu umykającą się zresztą samorzutnie Rosyę. Z kolei jedną i drugą pozostawiały swemu losowi Prusy. Zdradziwszy ongi w Bazylei pierwszą koalicyę dla Francyi rewolucyjnej, a świeżo w Poczdamie Francyę dla Rosyi, zdradziły teraz w Schoenbrunnie trzecią koalicyę dla Francyi napoleońskiej. W połowie grudnia, z całkiem zmiękłym a najpewniej opłaconym przez Francyę Haugwitzem, podpisany został traktat schoenbruński, stanowiący nareszcie, za cenę przyznawanego Prusom Hanoweru, targowane od dziesięciolecia, od pokoju bazylejskiego, przymierze prusko-francuskie. Poczem, pod podwójnym naciskiem klęski austerlickiej i tego przymierza, z negocyatorskiej ręki wyrozumiałego a najpewniej opłaconego przez Austryę Talleyranda, szybko doprowadzoną została do końca pacyfikacya odrębna z Austryą. Za cenę utraty campoformijskich odszkodowań austryackich, Wenecyi z Istryą, Dalmacyą, Cattarem, dalej Tyrolu, Trentina, itd., ogółem przeszło tysiąca mil kwadratowych i półtrzecia miliona mieszkańców, choć stosunkowo z pewną jeszcze, właśnie dzięki Talleyrandowi, folgą, przyznaniem Austryi Salzburga i pomiarkowaniem kontrybucyi wojennej, podpisany został w Preszburgu, pod koniec grudnia 1805 r., traktat pokojowy austro-francuski.
Kończyła się trzecia koalicya raptowniejszym i cięższym, niż dwie poprzednie, pogromem. Wprawdzie pozostała jeszcze niezagodzona Rosya, lecz należało przypuszczać, że i ona, po lekcyi austerlickiej, powróciwszy do siebie, odstąpiona od Prus i Austryi, za ich przykładem pokojowego poszuka rozwiązania. Aliści taki ponowny powszechny pokój lądowy Napoleona zwycięscy i tym razem, jak poprzednio, stawał się klęską nieszczęsnego narodu, któremu tylko wojna powszechna przynieść mogła zbawienie, a który raz jeszcze iw tej wojnie, iw tym pokoju całkowicie został pominięty. Podobnie jak generał Bonaparte w Leobenie i Campoformio, jak Pierwszy konsul w Lunewilu i Paryżu, tak teraz cesarz Napoleon w Schoenbrunnie i Preszburgu godził się a nawet sprzymierzał z rozbiorcami Rzpltej polskiej. Zaś nowy ten bolesny zawód, całej dotykając Polski, przedewszystkiem ostatecznie pognębiał wielką sprawę, żywym czynem wcielającą najrdzenniejszego, wyzwolonego od wszystkich spółrozbiorców, niepodległego ducha polskiego, ostatecznie grzebał konającą sprawę legionową.
VI.
Zawiedziony potylekroć naczelny tej sprawy przewodnik, Dąbrowski, od kilku już lat, od przekształcenia legii na półbrygady a zwłaszcza od wyprawy na San Domingo, w najprzykrzejszem trwał położeniu. Wraz ze sprawą legionową, jego własna była przegrana na wychodźctwie iw kraju. Z wychodźctwa wracało do kraju pełno legionistów najlepszych, ostatniej wyzbywszy się nadziei. Wracali zasłużeni wodzowie i świetni oficerowie, wzory patryotycznego poświęcenia i żołnierskiego honoru. Wracali Kniaziewicz i Wielhorski, Godebski i Fiszer, tylu innych ofiarnych uczestników wysiłku i nieposzlakowanych świadków bankructwa legionowego. Dąbrowski nie wracał, bo był z nich najtwardszy, najwytrzymalszy. Im bardziej niektórzy z nich, jak Kniaziewicz, wzywali go do ustąpienia, im bardziej inni, jak Kosiński, obracali mu nóż w sercu, o coraz nowym donosząc zawodzie, o coraz nowej pacyfikacyi francuskiej, zabójczej dla sprawy legionowej, tembardziej on się zacinał w tej polityczno-wojskowej koncepcyi, która go do legionowego pchnęła przedsięwzięcia. Wciąż w głębi upierał się przy swem przekonaniu, że te wszystkie pacyfikacye są rzeczą nietrwałą i przejściową, że po nich większa jeszcze rozgorzeje wojna, która zwycięską Francyę konsularną i napoleońską wreszcie aż na polską wyprowadzi ziemię i pozwoli urzeczywistnić wytyczną myśli pieśń legionową. Dąbrowski, chłop zawzięty, pójść napowrót pod jarzmo trójrozbiorcze, ugiąć się, ukorzyć, przyznać się do legionowej przegranej i błędu, nie chciał. Wołał trwać i contra spem sperare. Lecz on nietylko wracać nie chciał, ale wracać nie mógł. Do czegoby wrócił? Do nędzy i potępienia rodaków? Nie znalazłby w domu nawet chleba dla chorej żony i dzieci. Nie mógłby, jak Wielhorski, osiąść w dobrach dziedzicznych, albo jak Kniaziewicz, na przyjacielskiej sanguszkowskiej dzierżawie. Nie miał w kraju przyjaciół. A za to wrogów miał tam co niemiara, podkopujących dobre jego imię obywatela i żołnierza. Daremnie szukał jakiejś z krajem styczności, pisywał do ludzi najszanowniejszych, do Sołtyka, Czackiego, ks. Józefa Poniatowskiego, starego Czartoryskiego; daremnie zaufanych, jak Haukego, posyłał tam adjutantów. Odbierał w najlepszym razie słowa obojętnej grzeczności; pozatem zaś wyczuwał odgłos wyraźnej niechęci, surowej krytyki, albo wręcz zajadłej wrogości. Więc pozostał na miejscu, we Włoszech, śród warunków coraz dotkliwszych. Stracił naprzód, jak wskazano, komendę czynną legii, dla fikcyjnego nad niemi inspektoratu. Następnie, po rozebraniu półbrygad polskich i zniszczeniu większej ich części, z inspektora wojsk polskich we Włoszech został, w 1803 r., inspektorem generalnym całej jazdy włoskiej, co służbowym było awansem a degradacyą narodową. W tym stopniu odtąd urzędując w Medyolanie, całkowicie był odcięty od byłych swych podkomendnych. Pierwsza półbrygada Grabińskiego, czyli pułk piechoty polsko-włoskiej, – gdyż od jesieni 1803 r. dekretem konsularnym przywróconą była w armii francuskiej, a następnie i we włoskiej, nazwa pułków zamiast półbrygad, – wraz z pułkiem jazdy Rożnieckiego, działały w Neapolitańskiem pod rozkazami SaintCyra; dwie pozostałe ginęły na San Domingo pod rozkazami Leclerca i Rochambeau. Zaś były ich wódz rodowity zdała na to wszystko patrzeć się musiał, z komenderującego generała polskiego zostawszy administracyjnym urzędnikiem wojskowym włosko-francuskim.
Nieprzestawał oczywiście Dąbrowski i nadal jaknajżywiej interesować się losem drogiej swemu sercu broni legionowej. Śledził uciążliwe jej przeprawy w Apulii; z bezsilnym bólem odbierał przedśmiertne skargi legionistów z San Dominga. Ale nic dla nich uczynić nie mógł, ani nawet w ich wstawiać się sprawie. Zapragnął tedy przynajmniej od zapomnienia i poniewierki uchronić ich imię, ocalić pamięć i honor legionowego czynu. A pragnął zarazem obronić samego siebie, twórcę i wodza tego nieszczęśliwego, przegranego, skompromitowanego wtedy czynu, który ówczesna opinia publiczna rodaków i wielu nawet byłych legionistów skłonną była piętnować jako wytwór szalonej polityki straceńców, albo też wręcz zbrodniczej prywaty kondotyerów. Zaś za tę rzekomą zbrodnię, za tyle szlachetnej krwi polskiej, przelanej rzekomo nadaremnie, za tyle okrutnych zawodów legionowych, przedewszystkiem czyniono odpowiedzialnym Dąbrowskiego.
W podobnym duchu skroś ujemnym i oskarżycielskim nietylko wystawiano podówczas przed narodem w relacyi ustnej, lecz już iw pisemnej poczynano utrwalać dzieje legionowe. Taka pobudka dziejopisarska, w chwalebnej skądinąd intencyi upamiętnienia odbytych pospołu bojów, wcześnie zrodziła się śród byłych podkomendnych Rymkiewicza i Kniaziewicza, w przyjacielskiem kole Godebskiego, Kosseckiego, Drzewieckiego i innych, raczej chłodno względem Dąbrowskiego nastrojonych naddunajczyków. Przyłączyli się do tej myśli niektórzy, w rodzaju Kosińskiego, byli podkomendni Dąbrowskiego, mniej mu życzliwi, poczęści mocno doń uprzedzeni. Przyłączyli się również po powrocie do Warszawy działacze byłej jakóbineryi polskiej w Paryżu, eksdeputacyjne grono Dmochowskiego, Szaniawskiego, itp. zaklętych Dąbrowskiego wrogów i prześladowców. Ze strony tych bliższych i dalszych świadków zajęto się nakreśleniem historyi świeżych wysiłków i przepraw emigracyjno – legionowych. Tak powstało pismo obszerne w języku francuskim, biegnące od założenia legii aż do 1801 r., niepozbawione szczegółów ciekawych, lecz pełne fałszów i nienawistnych na Dąbrowskiego potwarzy, „Obraz historyczny legionów polskich”, którego autorem był kapitan legii pierwszej, przemyślny i zjadliwy Piotr Tomaszewski. Tak znów, na wezwanie Kosseckiego, powstały odrębne ułamki historyczne, jak Godebskiego cenny pamiętnik oblężenia Mantui, albo Axamitowskiego dość nieścisły skrót dziejów artyleryi legionowej. Kossecki z Warszawy zwrócił się nawet listownie wprost do Dąbrowskiego, z żądaniem przysłania sobie urzędowych akt kancelaryi legionowej, jako materyału do zamierzanej zbiorowej pracy historycznej o legiach. Generał grzecznie się wymówił; nie żywił on oczywiście wielkiego zaufania do bezstronności tego warszawskiego o sobie i swych czynach dziejopisarstwa.
Postanowił natomiast Dąbrowski, uprzedzając podobne, mniej lub więcej wątpliwej wartości, a najpewniej sobie nieprzychylne pomysły historyograficzne, sam na własną rękę, na podstawie swych wspomnień oraz posiadanych bezpośrednich źródłowych świadectw pisemnych, swojej korespondencyi i dzienników wojskowych, ułożyć zwięzłe, autentyczne dzieje sprawy legionowej, w ciągu pięciolecia ód podjęcia jej przez siebie po wyjeździe z kraju, aż do faktycznego jej zawieszenia po pacyfikacyi lunewilskiej. Do redakcyi w języku franeuskim użył zaufanych swych adjutantów przybocznych, Regulskiego, Pflugbeila, Haukego, lecz sam całej rzeczy, pod względem ducha i toku wykładni, nadał własne wybitne piętno osobiste. W ten sposób powstało Dąbrowskiego „Opisanie y hystoria Legiów polskich”, czyli „Pamiętnik wojskowy (Memoire militaire) legionów polskich we Włoszech, z przypisami źródłowemi, poświęcony krewnym legionistów, pisany w Medyolanie wr. IX“. W rzeczywistości Pamiętnik w tym czasie (1800-1) był dopiero zaczęty i ulegał następnie znacznym przeróbkom redakcyjnym. Naogół jestto ścisły, prawdomówny, cenny w lapidarnej swej prostocie, wysnuty wprost ze źródeł, rys dziejów legionowych. Zapewne, w dochowanej, aż nazbyt treściwej wersyi oryginalnej, to pismo niewolne jest od braków, zarówno pod względem oświetlenia, jak i przemilczenia pewnych rzeczy, ludzi, wypadków, sprężyn, zagadnień. Pomimo całej swej przedmiotowej wstrzemięźliwości, bezzosobowości, urzędowej aż szarzyzny wykładu, niewolne też jest od pewnej, całkiem zresztą zrozumiałej i nieuniknionej, osobistej intencyi apologetycznej. Ale przedewszystkiem jestto szlachetna apologia zbiorowa samej idei legionowej. Trzeba było koniecznie tę jedyną w swoim rodzaju ideę postawić przed światem i narodem w świetle właściwem. „Legiony – pisał Kosiński – były ludem błąkającym się na puszczy; widok ojczyzny, jak słup ognisty przewodniczył ich krokom“. „Jak błędne w nocy światła, – śpiewał Godebski – co łudzą podróżnych. Tak cień Matki ich wodził po krainach różnych... W ich zbrojnem ciele dusza narodu jaśniała. Na twarzy była rozpacz, a na czole chwała“. To była prawda. Owóż tę prawdę zasadniczą, najczystsze narodowe źródło imprezy legionowej, jaknajdobitniej w swym Pamiętniku stwierdzał Dąbrowski. Ze wzgardą odtrącał potwarz, jakoby „legiony polskie powstały ze zbiegów i najmitów, oraz z oficerów, których jedynym zamiarem było, służąc ambicyi lub interesowi swego wodza, mieć sposób utrzymania się“. Ze słuszną natomiast podnosił dumą, że „Polacy zjednoczyli się w korpus zbrojny (legionowy) wyłącznie celem powrócenia do ojczyzny swojej; zanim to zaś mogłoby nastąpić, złączyli się w widoku zachowania śród siebie ducha narodowego i nadziei stania się kiedyś wojskiem narodowem; woleli wreszcie być wygnańcami i cierpieć niedostatek, niżeli schylić karku pod jarzmem mocarstw rozbiorczych, uświęcić biernem milczeniem niewolę swojej ojczyzny". Zaś na samem czele pamiętnikarskiej swej relacyi kładł znamienne godło, wzięte ze starej „Taktyki” hr. Guiberta, słynnego ongi pisarza wojskowego, czułego poety, kochanka i salonowca wersalskiego ancien regimu w jednej osobie. W dedykacyi, ofiarując swe dzieło „krewnym legionistów tych zwłaszcza co położyli kości na obczyźnie pod legionowym sztandarem, znękany, zasmucony Dąbrowski, świadom wielkiej swej odpowiedzialności przed temi mianowicie, okrytemi żałobą, rodzinami poległych swych podkomendnych, jakgdyby tłomaczył się, uniewinniał, zasłaniał owem godłem: „Szał obywatela, marzącego o szczęściu swej ojczyzny, ma w sobie coś, co wzbudza poszanowanie”.
„Szałem (delire)” musiał sam nawet Dąbrowski w beznadziejnej chwili ówczesnej nazwać straconą narazie sprawę legionową. Przestawszy być jej sternikiem, został jej historykiem, jako rzeczy skończonej, umarłej. Wysiadywał teraz przeważnie w Medyolanie, zdała od szczątków legionowych. Pełnił administracyjną swą służbę włoską, zbierał książki, sztychy mapy wojskowe, porządkował legionową swą kancelaryę i bibliotekę. Tutaj, w lombardzkiej stolicy, widział go wtedy iw podróżnym opisał dzienniku pisarz i oryginał niemiecki, a były oficer rosyjski za Katarzyny, Seume, który go niegdyś w suworowowskiej spotykał Warszawie. Gdy jednak teraz dotknął w rozmowie nowoczesnych widoków złączenia całej Polski pod berłem rosyjskiem, pod łaskawym Aleksandrem, usłyszał Dąbrowskiego zdanie, że on woli wytrwać jeszcze przy „ostatniej nadziei” wywalczenia może zupełnej niepodległości. „Dzielnem i szlachetnem“ wydało się to uczciwemu Seumemu. Inaczej przecie ówczesne zachowanie się Dąbrowskiego oceniano w kraju. Chciano w niem prostą jeno żołdacką widzieć rachubę. Szkodziła wielce Dąbrowskiemu nieszczególna opinia niektórych innych celniejszych legionistów, wymawiających się, jak i on, od powrotu do kraju. Wprawdzie byli tam oficerowie, wyróżniający się tyleż brawurą, co charakterem narodowym, jak Chłopicki, Redel, Klicki i inni. Ale u samej góry, przeważnie już w stopniach generalskich, pozostali na obczyźnie ludzie jak Rożniecki, Axamitowski, Grabiński, Sokolnicki, Zajączek, w których, poza tęgością żołnierską, u jednych mniej, u drugich więcej, zawsze przecie zbyt jasno pospolite przebijało karyerowiczostwo. Odbarwiało to w opinii krajowej na samym Dąbrowskim., Wszak on sam nieinaczej, nielepiej od tamtych, ani wraz z legiami jak Rymkiewicz nie zginął, ani też wraz ze zgubą legii jek Kniaziewicz nie skwitował ze służby, lecz piastował i nadal popłatne, najemne w obcem wojsku stanowisko. Nie szczędzono mu też z tego tytułu ciężkich, krzywdzących oskarżeń. Ciężko skrzywdził go nawet szlachetny Godebski, w cudnym „Wierszu do legiów polskich" zgoła przemilczając ich twórcę. Co gorsza, temu twórcy i naczelnemu wodzowi legionowemu poeta legionowy z wyraźnym wyrzutem przeciwstawiał i wynosił Rymkiewicza za śmierć jego bohaterską; z wyraźną goryczą przeciwstawiał mu i wysławiał Kniaziewicza za to, że „budząc odwagę hasłem, któremu sam wierzył, I sam niem zawiedziony, próżnej sławy syty, Przeniósł ziomków szacunek nad obce zaszczyty”. Tak więc, palcem prawie wskazując Dąbrowskiego, odmawiał mu niejako prawa do narodowego szacunku. Po paru już leciech, gdy wybije godzina wielkiego narodowego czynu, Godebski w sposób godny siebie i Dąbrowskiego odwoła te obelżywe zarzuty. Ale obecnie górowały one w opinii krajowej, choć była w nich krzycząca niesprawiedliwość, było wyłączne poleganie na pozorach i wrażeniach chwili, było zapoznawanie ogólnej konjunktury europejskiej, istotnej roli Dąbrowskiego, historycznego przeznaczenia legionów i głębszego stosunku do nich Napoleona.
W rzeczy samej, choć właściwe legie polskie już wtedy istnieć przestały, jednak szczątkowe ich formacye wciąż pozostawały w styczności bezpośredniej z Pierwszym konsulem i cesarzem, tworząc bądźcobądź jedyny żywy łącznik pomiędzy nim a sprawą polską. Przywiązanie legionistów do jego osoby, na które stale kładł nacisk Murat, było faktem niewątpliwym. Stąd rodziły się pochodne objawy sympatyi dla jego zastępcy i szwagra Murata, jako możliwego z jego ręki przyszłego króla polskiego. On sam ze swej strony cenił sobie to przywiązanie, i zwłaszcza od klęski San Dominga dbał o to, aby ono nie zagasło.,,Nie zapomnę nigdy – tak w maju 1803 r. pisał Grabińskiemu Pierwszy konsul-walecznych (I. półbrygady polskiej). Mogą oni być spokojni o swoją przyszłość. Choć służą Republice Włoskiej, uważam ich za służących Francuskiej“. Nie chciał bynajmniej zaniku tych ostatnich formacyi polskich, które przeciwnie pragnął zachować jako cenny na przyszłość zarodek. Chętnie też zatwierdził wyrażoną tejże jesieni prośbę Grabińskiego o prawo wcielania do swej półbrygady dezerterów austryackich we Włoszech oraz znajdujących się na Elbie resztek 114. półbrygady, aby w ten przynajmniej sposób, wobec ustania rekrutacyi od zawarcia pokoju, utrzymać w mierze stan czynny korpusu. Zarazem baczne miał oko na wabiące wpływy tajne rosyjskie, które, w imię restytucyjnych przyrzeczeń Aleksandra i widoków Czartoryskiego, trafiały z Petersburga aż do polskich obozowisk legionowych we Włoszech. W istocie, kaptacyjne i dezercyjne namowy rosyjskie nie przestawały podówczas, 1804-5r., szerzyć się śród rozłożonych w Apulii legionistów. Zajmował się tem poseł carski w Neaapolu, Tatiszczew, żonaty z Polką, siostrą dzielnego legionisty, szefa szwadronu Jana Konopki. Agitacyę taką ułatwiała wspomniona obecność licznych majtków, a nawet wybitnych oficerów Polaków z dzielnicy rozbiorowej litewsko-ukrainnej, zarówno pośród załogi krążących pod Neapolem okrętów rosyjskich, jakoteż wylądowanych tam później wojsk carskich. Jednak ta rozkładowa robota rosyjska nie osiągała celu; a jeśli nawet poddawał się jej czasem jakiś typ zwyrodniały, jak były oficer legionowy, przez własnych przepędzony kolegów, Hieronim Pągowski, oszust, awanturnik, noszący się z projektem zamachu na Napoleona za pieniądze rosyjskie, to był to wyjątek zgoła odosobniony.
Bardziej niepokojąco przedstawiały się pewne stosunki, istniejące, jak wzmiankowano, pomiędzy niektóremi żywiołami legionowemi, zwłaszcza oficerami na reformie, a opozycyą wojskową francuską, ciążącą ku Moreau i bliskiej mu frondzie generalskiej. Szczególnie drażliwe było położenie odesłanych z San Dominga rozbitków polskich, w których Napoleon domyślał się gorzkiego ku sobie żalu, i których później jeszcze, po wielu leciech, starannie unikał, „jakby smutnem (na ich widok) wspomnieniem rażony”. To też zaraz po wykryciu spisku Cadoudala, wiosną 1804 r., wszyscy znajdujący się w Paryżu oficerowie Polacy otrzymali rozkaz opuszczenia stolicy w ciągu dwudziestu czterech godzin i udania się na stały pobyt do Chalons sur Marne. Tutaj zgromadziła się tym sposobem znaczna liczba znajdujących się we Francyi niedobitków 113. i 114. półbrygady oraz reformowanych oficerów polskich, biedujących odtąd na półżołdzie w małej prowincyonalnej mieścinie francuskiej, w rozpaczliwej bezczynności i upadku ducha. Jedyny dla siebie ratunek widzieli oni w nowej wielkiej wojnie napoleońskiej. Jeden z nich, nienajlepszy zresztą, Paszkowski Franciszek, niegodny pupil poczciwego Kościuszki, lichy charakter, lecz nie bez zdolności oficer, w pisanej tutaj, w maju 1804 r., rozprawie „O wojnie”, trafnie wyrażał uczucia kolegów, gdy „wzywał wojnę, bóstwo wielkie i dobroczynne“. Gdyż tylko wielka wojna mogła tych nieboraków ze smutnej chalońskiej wyzwolić próżnicy, i wymarzonym pierwotnie szlakiem legionowym do utraconej wyprowadzić ojczyzny. Zaś takiej wojnie jeden tylko mógł przewodzić niezwyciężony cezar Napoleon. Podczas plebiscytu nad majową uchwałą senacką paryską 1804 r. o ustanowieniu cesarstwa, Polacy, konsystujący w Chalons, wraz z oficerami francuskimi załogi miejscowej, sprowadzeni zostali do komendanta miasta, generała Gotrou, celem oddania głosów swoich. „Oficerowie francuscy – opowiada jeden z polskich legionowych tej sceny uczestników, niedobitek z San Dominga, – nie chcieli podpisać, tylko żebyśmy pierwej podpisali... My Polacy, mówiąc do siebie: „Bierz ich dyabli, podpiszmy, będzie prędzej wojna” – i tak jak podpisaliśmy, tak i oni podpisali". Piechota i jazda polska, będąca we Włoszech na służbie tamecznej, powołana przed paru laty do plebiscytu konsularnego, tym razem nie uczestniczyła już w plebiscycie cesarskim francuskim. Pamiętał o niej jednak Napoleon i nie omieszkiwał dowodami życzliwej swej pamięci podtrzymywać znanego sobie przywiązania tych wojsk do swej osoby. Tak więc, w połowie lipca 1804 r., przy pierwszem cesarskiem rozdawnictwie odznak francuskiej Legii honorowej, nie zapomniał o twórcy legionów polskich i wyróżnił Dąbrowskiego wysoką dekoracyą orła złotego Legii.
Już wtedy od paru miesięcy, z powodu rozstrzelania Enghiena, zerwane były stosunki z Petersburgiem, otwierała się wielka rozprawa rosyjsko-francuska, wielkie spółzawodnictwo między Napoleonem a Aleksandrem. Napoleon, pomstując na „głupią arogancyę rosyjską” i przewidując nieuniknione starcie wojenne z carem, poczynał na taki wypadek żywiej interesować się Polską. Pod koniec lipca 1804 r., osobiście przepisywał szefowi wydziału ministeryum spraw zagranicznych, Hauterivowi, w półurzędowej broszurze „O zmianach zaszłych w Europie od ćwierci wieku“, uwydatnić przedewszystkiem, „wiele Rosya zyskała na podziale Polski”. We wrześniu, odprawiając uroczysty objazd lewego brzegu Renu, kazał sobie z Medyolanu, z misyą dziękczynną od władz włoskich, przysłać do Moguncyi Dąbrowskiego, przyjął go na audyencyi poufnej i pożegnał znaczącemi słowy: „zobaczymy się jeszcze”. W październiku, podczas zarządzonego uwięzienia bawiących w Paryżu Polaków poddanych rosyjskich, a między innymi Moszyńskiego, istotnego agenta rosyjskiego, zalecił Napoleon ministrowi policyi, Fouchemu, wyłączyć od represyi Sapiehę i innych godnych zaufania Polaków. Podczas koronacyi cesarskiej w Notre Dame, w grudniu 1804 r., śród dostojników wojskowych francuskich i włoskich, był również obecny Dąbrowski. Na życzenie cesarza pozostał on w Paryżu przez kilka następnych miesięcy. Należał też Dąbrowski do deputacyi, przybyłej potem z Medyolanu do stolicy Francyi w sprawie objęcia tronu włoskiego przez Napoleona. Na odpowiednim akcie, złożonym cesarzowi, w marcu 1805 r., przez tę deputacyę, imieniem Republiki włoskiej, i ofiarującym mu żelazną koronę królewską lombardzką, śród 24 podpisów, z wiceprezydentem Melzim na czele, położył także swój podpis Dąbrowski, jako „generał polski w służbie włoskiej (generale polacco al servizio italiano)”. Kiedy następnie Napoleon zjechał do Lombardyi, celem odbycia koronacyi królewskiej w Medyolanie, konsystujące we Włoszech wojska legionowe polskie, jako przynależne do nowego królestwa włoskiego, pośpieszyły zapewnić go o swej wierności i zupełnem oddaniu. Pułk jazdy polskiej, z Neapolu, w sam dzień święta narodowego 3 maja 1805 r., wystosował do cesarza i króla gorący, w języku francuskim, adres hołdowniczy. „Z niewysłowioną radością – głosił ten adres-dowiedzieliśmy o objęciu przez W. C. Mość korony włoskiej. Zardzewiała korona żelazna na uświęconej głowie W. C. Mości wnet najświetniejszym zajaśnieje blaskiem... Wszyscy oficerowie oraz piśmienni podoficerowie i żołnierze polscy, . kładąc tu swe podpisy, ...gotowi są przelać ostatnią kroplę krwi dla obrony osoby W. C. Mości, dla chwały sławnego imienia Twego i obrony praw Twoich, za każdym Twoim rozkazem:. Podpisali ten adres Rożniecki pułkownik, szefowie szwadronu Zejdlic, Konopka, Klicki, kapitanowie Lenkiewicz, Dulfus, Kostanecki, Berko, porucznicy, Tański, Fijałkowski, podporucznicy Dobiecki, Stokowski, i wielu innych walecznych. A było jeszcze wtedy w tym pułku, obok świetnej młodzieży ochotniczej i wypróbowanych powstańców kościuszkowskich, dość ludzi dawniejszego nawet autoramentu, jak sędziwy kapitan Jacewski, co jeszcze pod Pułaskim w barskiej bił się konfederacyi, albo prosty kawalerzysta, siwy a rześki staruszek Rosnowski, z dawnego wojska Rzpltej, noszący pierwszy numer matrykuły pułkowej. Jednakowoż w powyższym adresie uderzał charakter czysto żołnierskiej, wiernopoddańczej odezwy, wyłącznie poświęconej osobie wodza i pana, obcego monarchy, Napoleona. Uderzał brak wszelkiej zgoła wzmianki o Polsce. Niezawodnie w tej redakcyi przebijał dworacki, pretoryański, wyzuty głębszego czucia narodowego, duch jej autora, Rożnieckiego. Ale przykrą było rzeczą, że tylu dzielnych sygnataryuszów tej odezwy pogodziło się z zupełnem w niej przemilczeniem głównej sprężyny wysileń legionowych, własnej sprawy narodowej polskiej. Z podobnym adresem, w języku włoskim, osobno zwrócił się do Napoleona pułk piechoty polskiej. Tutaj podpisali się pułkownik Grabiński, szef batalionu Świderski, kapitanowie Amira, Bieliński, Estko, Kąsinowski, Notkiewicz, Ruttie, Stuart, porucznicy Bali, Bukowski, John, Zawistowski i wielu innych. Cesarz widocznie tym odezwom większą przypisywał wagę, skoro kazał ogłosić je w całości na szpaltach urzędowego Monitora paryskiego. Podczas koronacyi królewskiej Napoleona w katedrze medyolańskiej, w końcu maja, śród dygnitarzy królestwa włoskiego asystował znowuż Dąbrowski. Znajdował się on również, wraz z generałem brygady Dembowskim, śród oficerów odznaczonych orderem komandorskim korony żelaznej włoskiej, przy ówczesnem pierwszem rozdawnictwie tej dekoracyi. Wówczas też, po akcie koronacyjnym, odprawił Napoleon przegląd wojsk polsko-włoskich, ostatni po ośmiu leciech swój przegląd szczątków legionowych polskich na ziemi włoskiej, w początku czerwca 1805 r., na polu Montechiaro pod Medyolanem.
Już wtedy do najwyższego dochodziło napięcia, już do wojennego dojrzewało wybuchu trzecie przesilenie koalicyjne. Wskazano, jaką rolę pierwszorzędną, aczkolwiek tylko potencyalnie, pod postacią niewykonanych w końcu, lecz bądźcobądź niezmiernie doniosłych zamierzeń Aleksandra i Czartoryskiego, odgrywała w tem przesileniu sprawa polska. Otóż nie mylił się bynajmniej Czartoryski, kiedy w ówczesnych petersburskich i puławskich swych memoryałach wyrażał przekonanie, że, na wypadek nowej anglo-austro-rosyjskiej koalicyi, ta sprawa nie może pozostać obojętną Napoleonowi pomimo pozornej jego dotychczas w tym względzie bierności, lecz przeciwnie, musi sama przez się narzucić się jego myśli, jako naturalna potężna broń przeciwkoalicyjna. W rzeczy samej, imię Polski coraz dobitniej poczęło przypominać się w Paryżu. Po tamtej scenie w Tuileryach z jesieni 1803 r., to imię zapomniane, przemilczane, znów ozwało się teraz, wiosną 1805 r., w Senacie francuskim. Przyjąwszy ofiarowaną sobie przez deputacyę medyolańską, przy udziale Dąbrowskiego, koronę włoską, Napoleon w przemówieniu, wygłoszonem z tego powodu w Paryżu, przed Senatem, w marcu 1805 r., połączenie w swej osobie obojga koron uzasadniał skutkami podziału Polski. „Podział Polski – rzekł, dotykając po raz pierwszy tej sprawy w przemówieniu ściśle urzędowem – ...na naszą niekorzyść złamał równowagę powszechną". Wygrażając koaliantom sprawą polską, Napoleon mógł poruszyć ją bądź sam bezpośrednio na własną rękę, bądź też za pośrednictwem Prus. Ta ostatnia mianowicie myśl rzucenia Prus na Rosyę i Austryę za cenę odbudowy Polski na rzecz dynastyczną pruską, myśl związana jeszcze z polskopruskiem przymierzem sejmowem, wznowiona potem w pierwotnych projektach Dąbrowskiego, Wybickiego i emigracyi polskiej w Paryżu, pokutująca we francuskiem ministeryum spraw zagranicznych przez cały okres Dyrektoryatu, zaczęła znowuż wyłaniać się obecnie, w dobie trzeciej wojny koalicyjnej. Była ona brana na uwagę w sztabie pruskim w związku ze wspomnianemi planami offensywnemi przeciw Austryi, z jakiemi tam noszono się już w 1804 r. Była też podsuwaną Napoleonowi przed samym wybuchem wojennym 1805 r. Podsuwał ją cesarzowi jeden z najzdolniejszych jego tajnych doradców politycznych, hr. Montgaillard, nędzny skądinąd awanturnik, lecz obdarzony rzadką intuicyę męża stanu i miewający też nieraz ucho cesarskie w ważnych zagadnieniach międzynarodowych. Już w memoryale z końca lipca 1805 r., przypominając związki dawnej Francyi królewskiej z „republikańskiem Królestwem polskiem“, ośrodkiem „równowagi północnej”, zalecał Montgaillard „skłonić Prusy do zaatakowania Rosyi w Polsce". W memoryale nnstępnym, z końca sierpnia, dorę – j czonym Napoleonowi w Saint-Cloud przez Duroca, już w czasie przygotowań do wyjazdu cesarza na kampanię, kładł Montgaillard główny nacisk na groźbę rosyjską. Wskazywał, że Rosya od pierwszego rozbioru Polski zyskała 7 milionów ludności, że może utrzymywać armię półmilionową, że ogromem swym „ciśnie na Europę, a gotowa rzucić się na Grecyę i Włochy". Co najciekawsza, utrafiał on tutaj w samo sedno tajnych planów Czartoryskiego. „Jest rzeczą niewątpliwą, – pisał – że Prusy prędzej czy później będą zaatakowane przez Rosyę w Polsce... Powinny zatem Prusy pośpieszyć się z uprzedzeniem Rosyi w Polsce". W następnym memoryale, już w dobie kapitulacyi ulmskiej, w końcu października, wprost żądał Montgaillard „zmuszenia gabinetu berlińskiego do przeciwstawienia się Rosyi... i do powiększenia się w Polsce kosztem Rosyi i Austryi“. Tak czy owak radził pod postacią odbudowanej Polski „przywrócić Europie przedmurze (boulevard), które chroniło ją od moskiewskiego najazdu".
Jednocześnie Napoleon, poza stroną polityczną, dla względów czysto wojskowych myśl swoją poczynał zwracać ku Polakom. Jeszcze on sam był w Paryżu i dopiero swe wojska z nad Oceanu ściągał, a już orlim wzrokiem przebijając przyszłość, widział siebie w Wiedniu, za Wiedniem, może w Polsce. Wprawdzie, z właściwą sobie ostrożnością, zwłaszcza w sprawie polskiej, której niezmierną draźliwość i doniosłość coraz jaśniej wyczuwał, jak ongi hamował legie Dąbrowskiego i Kniaziewicza, tak i tym razem postanowił jaknajdłużej zachować w odwodzie szczątkowe pułki legionowe Grabińskiego i Rożnieckiego. Natomiast na wszelki wypadek w awansującej ku Wschodowi Wielkiej Armii chciał zapewnić sobie obecność pewnej liczby oficerów polskich. Nie powoływał jeszcze Dąbrowskiego. Ten bowiem, ze swem zbyt głośnem w narodzie i Europie imieniem a zbyt samorzutną inicyatywą własną, w chwili obecnej, niewyjaśnionej jeszcze wojskowo ani politycznie, mógł okazać się niewygodnym, przedwcześnie alarmującym. Dopiero po roku, po Jenie, będzie on wezwany do boku cesarza, do wielkiej pracy narodowej, do Polski. Teraz wszakże pozostać musiał w Lombardyi, w Medyolanie, przy boku wicekróla Eugeniusza. Postawiony został mianowicie, na czas kampanii niniejszej, wraz z generałem Fontanellim, na czele rozłożonego opodal lombardzkiej stolicy, pod koronacyjną Monzą, korpusu rezerwowego, z dwóch pułków włoskich i gwardyi cesarsko-królewskiej. Nie brał też żadnego udziału nawet w rozgrywających się tuż obok, w Weneckiem, świetnych czynach oddziałów polskich Grabińskiego i Rożnieckiego pod Saint-Cyrem. Niemało gryźć się zapewne musiał Dąbrowski, zostawiony całkiem na stronie, bezczynny śród obcych, odcięty od tak bliskich walk i sukcesów broni legionowej. Tymczasem, zamiast niego, Napoleon powołał Zajączka. Ten znów, po powrocie z Egiptu, przeznaczony w stopniu generała dywizyi do służby czynnej we Włoszech, pod Muratem, Jourdanem, Masseną, na czele dywizyi francuskiej nic wspólnego niemając z żołnierzem polskim, ostentacyjnie od własnych odżegnywał się rodaków i oświadczał ze ślepem posłuszeństwem dla osobistego dobroczyńcy i pana swego, Pierwszego konsula i cesarza. Owóż Napoleon obecnie, w połowie września 1805 r., przypomniał sobie o tym zdatnym i oddanym sobie służbiście polskim i kazał pośpiesznie ściągnąć Zajączka z Włoch do Strasburga. Równocześnie polecił Berthierowi sprowadzić do Wielkiej Armii „dobrych oficerów polskich, szefów batalionu lub kapitanów, do rozpoznania terenu oraz badania jeńców ich narodowości". „Pragnąłbym, – dodawał – aby przy sztabie każdego korpusu znajdował się oficer polski". W wykonaniu i rozwinięciu tego rozkazu, niezwłocznie wezwano do sztabu głównego Berthiera, sztabów korpusowych, nawet dywizyjnych, oraz na adjutantów przybocznych przy marszałkach i komenderujących generałach francuskich, około pół setki urlopowanych i reformowanych oficerów polskich, przeważnie internowanych w Chalons sur Marne. Było śród nich sporo ludzi wyższej miary, jak Małachowski, Kobyliński, Junge, Dembowski, Jerzmanowski i inni. Uczestniczyli oni w całej prawie niniejszej kampanii przeciw Austro-Rosyanom. Niektórzy z nich bili się i odznaczyli pod Austerlitzem. Jednocześnie przepisywał Napoleon wicekrólowi włoskiemu, ks. Eugeniuszowi, urządzenie w Novarze „zakładu do rekrutacyi Polaków”, celem wzmocnienia ich “legii“, jak wcale znamienie, starym zwyczajem, wyrażał się z tego powodu o dwóch polskich pułkach tamecznych. Co się zresztą tych pułków tycze, to jeszcze w listopadzie 1805 r. zalecał Massenie pozostawić ich do dyspozycyi wicekróla we Włoszech i nie kwapić się z przedwczesnem wysunięciem ich do Tyrolu. Nie przeszkodziło to tym oddziałom polskim, w tym samym czasie, przed dojściem powyższego zalecenia, zasłużyć się świetnym popisem bojowym pod Castelfranco. A nawet, jak wskazano, mogły one następnie, wraz z posuwającem się szybko naprzód wojskiem francuskiemu wkroczyć chwilowo w głąb ziem austryackich; lecz ostatecznie zostały stamtąd znowuż w dół Włoch z powrotem odwołane. Tak więc i tym razem, jak przed ośmioleciem za własnej kampanii włoskiej, wciąż jeszcze, z wyjątkiem kilkudziesięciu oficerów, trzymał Napoleon w tyle legionistów polskich, wciąż stosując dawną swą taktykę wyczekującą względem samej sprawy polskiej.
Że jednak, pomimo całej wstrzemięźliwości Napoleona, ta sprawa już podówczas siłą rzeczy sprzęgała się najściślej z jego osobą i przeznaczeniem, o tem z trwogą poczynali przeświadczać się najbardziej zainteresowani trzej rozbiorcy Polski. Lucchesini w paryskich swych depeszach 1805 r. nie przestawał przestrzegać rządu berlińskiego o dalekosiężnych w tej mierze tajnych zamysłach Napoleona, o „jego ulubionym planie polskim”, planie obosiecznym, skierowanym chwilowo głównie przeciw Rosyi, nawet przy pomocy Prus, lecz ostatecznie godzącym również iw Prusy. Albowiem, w gruncie rzeczy, zdaniem Lucchesiniego, Napoleon zmierzał do odbudowy Polski nie pod Prusakiem, lecz na własny benefis, pod szwagrem swoim Muratem. Przemyśliwał zaś przytem o odebraniu dwóch ostatnich dzielnic rozbiorowych 1793 i 1795 r. nietylko Rosyi, lecz także i Prusom, wzamian za odszkodowanie w Hanowerze i na Pomorzu szwedzkiem. W takich widokach gotów byłby nie cofnąć się przed wywołaniem powszechnego powstania we wszystkich trzech dzielnicach Polski. Dlatego też już zgóry sprowadzał do Wielkiej Armii tylu oficerów polskich, a lada chwila samego sprowadzi Kościuszkę. Alarmujące te doniesienia Lucchesiniego z Paryża przenikały następnie przez Berlin, za pośrednictwem Alopeusa i Dołgorukiego, do kwatery głównej Aleksandra, budząc tam zrozumiały niepokój. Zresztą odpowiadały one poniekąd spółczesnym, tylko trzeźwiejszym ostrzeżeniom Czartoryskiego przed możliwością czynnego spożytkowania sprawy polskiej przez Napoleona. Taką możliwością nienajmniej również przeraził się narażony w pierwszym rzędzie, przegrywający wojnę z kretesem, rząd wiedeński. Przeraził się cesarz Franciszek, który tym razem nie śmiał już, jak w 1797 r., myśleć o schronieniu się przed Francuzami z Wiednia do Krakowa. Austryacki minister policyi, baron Summeraw, na gwałt zażądał teraz wiadomości z Galicyi o tamecznych knowaniach polsko-francuskich. Gubernator galicyjski, Uermenyi, komisarz policyjny lwowski Rohrer, krakowski dyrektor policyi Persa, i inni tego gutunku działacze zrazu odpowiednie swe relacye układnym zaprawiali optymizmem. Nie szczędzili pochwał przykładnej czarnożółtej prawomyślności różnych miejscowych dostojników polskich, a zwłaszcza ludności rusińskiej i arcylojalnego jej przewodnika, przemyskiego biskupa unickiego Angełłowicza, autora ognistych, c. k. patryotycznych listów pasterskich przeciw bezbożnym Francuzom. Ale niebawem, w miarę pogromu wojsk austryackich, nawet ci urzędowi optymiści zaczęli hiobowe nadsyłać wieści o groźnem wrzeniu spiskowem, przy udziale byłych legionistów, w Krakowie i Lwowie, o zjazdach konspiracyjnych za kordonem rosyjskim, z natchnienia generała Kniaziewicza, w Żytomierzu i Berdyczowie, o rozległej akcyi związkowej za kordonem pruskim, ześrodkowanej w Warszawie. Cały ten ruch opierać się miał na zwycięskich postępach Francuzów, na podmowach i przyrzeczeniach tajnych emisaryuszów francuskich, na oczekiwanej nagłej wyprawie Zajączka z korpusem francuskim do Galicyi, itp. „Polacy sądzą, – donosił Rohrer ze Lwowa, po dojściu tam wiadomości o Austerlitzu, – że teraz wybiła godzina, kiedy Bonaparte będzie mógł ze swego wywiązać się słowa, danego przezeń generałowi Dąbrowskiemu. Kiedy bowiem, podczas jego koronacyi cesarsko-królewskiej, Dąbrowski ze łzami w oczach żalił się przed nim, czyli Polskę uważać należy za straconą, Bonaparte miał zapewnić go, że sam we właściwej porze odbuduje państwo polskie”. Podobnież najbliższy spraw polskich członek domu habsburskiego, królewicz polski, stary ks. Albert Sasko-Cieszyński, pośpieszył wtedy, po Austerlitzu, z naciskiem przestrzedz arcyksięcia Karola, iż „duch rewolucyi tli się w Polsce“. Niezawodnie też ta okoliczność, groźba zrewolucyonizowania przez Napoleona Polski wogóle, a Galicyi w szczególności, przyczyniła się niepomału do ustępliwości rządu austryackiego podczas rokowań pokojowych, a tem samem do przyśpieszenia pacyfikacyi preszburskiej.
W tem wszystkiem oczywiście było dużo przesady. Strach trójrozbiorczy przed widmem rewolucyi polskiej, rozpętanej dłonią Napoleona, wielkie miał oczy. Był to strach przedwczesny jeszcze o rok cały, o jedną jeszcze koalicyę. Wprawdzie niejakie w tym duchu zapowiedzi już teraz, za trzeciej koalicyi, dawały się istotnie wyczuwać. Ale były to rzeczy bez głębszego narazie znaczenia. Byli istotnie już teraz w Polsce tajni cywilni i wojskowi wysłańcy napoleońscy, lecz dla celów wywiadowczych, nie podburzających. Były też pewne tajne schadzki, pewne próby organizacyjne polskie w Galicyi, na Litwie i Wołyniu, w Warszawie, podejmowane odruchowo przez dusze gorętsze, pod wrażeniem zwycięstw napoleońskich, lecz bez żadnych określonych widoków praktycznych. Zaczęli też gdzieniegdzie ruszać się postaremu zawodowi spiskowcy pośledniego lub, co gorzej, dwuznacznego gatunku. Warszawscy dygnitarze zgasłego Towarzystwa Republikantów, podobno nie bez udziału Orchowskiego, do jakichciś nowych obudzili się czynów. Powstał w Warszawie jakiś, bardzo zresztą podejrzany, tajny „związek patryotyczny", z niedorzeczną ustawą, z ponurą czarnobiałą pieczęcią żałobną, z centralnym „wydziałem warszawskim”, złożonym z ciemnych jakichś figur czy pseudonimów. W założeniu tego związku łączono imię Kościuszki i myśl nowego powstania z hasłem napoleońskiem. Rozpowszechniano nawet rzekomą odezwę Napoleona do Polski, datowaną jakoby z Monachium, w początku października 1805 r. Wzywał tu Napoleon „obywateli Sarmatów" do powstania i łączenia się z wojskiem francuskiem, pozwalał im „obrać sobie, kogo zechcą, na rządcę", przyrzekał przepędzić dwugłowego orła rosyjskiego „za Wołgę" a czarnego pruskiego zamknąć w „margrabstwie brandeburskiem". Był to pachnący prowokacyą, nędzny falsyfikat nieodpowiedzialnych, w guście Pągowskiego, sprawców. To wszystko, rzecz prosta, było bez znaczenia. Nieco poważniejsze, zresztą niedość uchwytne, bo najściślej tajone symptomaty dążeń polsko-napoleońskich wystąpiły pod sam koniec kampanii niniejszej tuż przed bitwą austerlicką oraz w ciągu kilkotygodniowych po niej rokowań pokojowych. Świetny a dotkliwy popis lancy polskiej, wsłużbie rosyjskiej, pod Austerlitzem, nie mógł nie dać do myślenia Napoleonowi. Niemniej uderzającą była tym razem, jak przedtem za kampanii włoskich, znaczna liczba wybornego żołnierza polskiego w wojsku austryackiem i wielkie masy wziętego polskiego jeńca. Zaś wobec grożącej zarazem interwencyi Prus, podobnież już zgóry wypadało brać w rachubę wyższy jeszcze odsetek rekruta polskiego w armii pruskiej. Wtedy też, naprzekór obosiecznej misyi wiedeńskiej Haugwitza i antypolskim ostrzeżeniom paryskim Lucchesiniego, ongi twórcy i zdrajcy polsko-pruskiego przymierza, w pewnych kołach sztabowych berlińskich pomyślano właśnie o nawrocie na tory tamtej koncepcyi prusko – polskiej przy pomocy Napoleona. Pułkownik sztabu Massenbach w gwałtownym memoryale, złożonym przyszłemu wodzowi naczelnemu armii pruskiej, ks. Brunświckiemu, w grudniu 1805 r., żądał od Fryderyka-Wilhelma niezwłocznego sojuszu z Napoleonem i wspólnego natarcia na Rosyę, za cenę przyznania Prusom tronu odbudowanej Polski. Jednocześnie w najbliższem otoczeniu Napoleona starano się wpłynąć na cesarza w duchu odbudowy Polski na rzecz królewskiej kandydatury polskiej Murata. Zarazem i wprost ze strony polskiej były podejmowane pewne starania w kwaterze głównej cesarskiej, podobno za pośrednictwem Tadeusza Mostowskiego, który miał otrzymać wtedy „misyę tajną wysondowania cesarza (Napoleona) co do jego projektów względem Polski”. Aliści w tym samym czasie przeciw wszelkim dalszym wysiłkom wojennym i politycznym na rzecz Polski stanowczo oświadczyli się tak wybitni doradcy cesarza, jak Ney, śmiertelnie w tej kampanii skłócony z Muratem, oraz Talleyrand, zyskany dla śpiesznej z Austryą pacyfikacyi. Życzeniem armii francuskiej i samego Napoleona po Austerlitzu było, jak się rzekło, corychlejsze zamknięcie operacyi wojennych i tryumfalny do Paryża powrót. O wdawaniu się w nieobliczalną awanturę polską nie mogło wtedy naseryo być mowy. Nie było do tego żadnych szans, ani podstaw realnych. Niepodobna było polegać na dwulicowych Prusach, ani na bezsilnej budować Polsce, Tak skończyło się, skończyć się musiało na pokoju preszburskim.
Pokój ten zamykał pierwszą erę stosunku Napoleona do Polski, legionową. Legiony dogasały. Dwa szczątkowe ich pułki, jak wskazano, cofnięte z Lubiany, zagrzebane zostały w najdalszym zakątku apenińskiego półwyspu. Właściwie należały one wciąż do królestwa włoskiego, które, świeżem przez pokój preszburski wcieleniem Wenecyi zwiększone do 6 milionów mieszkańców, pod władzą królewską Napoleona a wicekrólewskim zarządem zdatnego ks. Eugeniusza, wstępowało w okres spokojnego rozwoju. Ale nie dano tu popasać i zaznać spoczynku Polakom. Przeznaczono ich do wyprawy karnej, podjętej natychmiast po zawarciu pokoju, w początku 1806 r., pod wodzą rzekomą brata cesarskiego Józefa a faktyczną Masseny, przeciw wiarołomnemu królestwu neapolitańskiemu. Po ucieczce króla Ferdynanda i królowej Karoliny do Palermu i zajęciu Neapolu, w połowie lutego, przez Francuzów, dekretem cesarskim z końca marca Józef Bonaparte mianowany został królem Neapolu i Obojga Sycylii. Ale nowy ten tron wypadło siłą 50 tysięcy podpierać bagnetów, a między niemi także i polskich. Dostały się tym sposobem obadwa pułki polskie na służbę króla Józefa, dobrotliwego w gruncie, lecz ograniczonego, zarozumiałego i trwożliwego człeka. Dorabiali się na tej służbie sprytni dowódcy, układny Grabiński a zwłaszcza dworak Rożniecki, posunięty niebawem na generała brygady i koniuszego króla Józefa. Ale na kusem utrzymaniu neapolitańskiem i twardych przeprawach tutejszych mocno biedowały oddziały polskie. Ściągał je stąd chwilowo Napoleon do Państwa Kościelnego, pod dowództwem generała Duhesma, celem pilnowania pobrzeży pod Ostyą, w Anconie i CivitaVecchii, od najazdów floty brytańskiej oraz wzniecanych przez Anglików zaburzeń ludności miejscowej. Ale zaraz potem odesłał Polaków z powrotem do Neapolu, wyraźnie uprzedzając brata Józefa, że pragnie trzymać ich jaknajdalej granicy austryackiej i unikać użycia ich w razie nowego z Austryą zatargu. Myślał nawet, w czerwcu 1806 r., posłać ich dalej jeszcze, na planowaną wtedy wyprawę do Sycylii. Tymczasem używani byli Polacy w samem królestwie neapolitańskiem, pod komendą Masseny i Reyniera, do ustawicznych, zażartych walk z ogarniającem kraj cały powstaniem przeciw narzuconym rządom króla Józefa. Było to coś wielce podobnego do dawniejszych, pod komendą Championneta i Macdonalda, neapolitańskich przepraw pierwszej legii Dąbrowskiego i Kniaziewicza. Sam Dąbrowski również ponownie posłany tu został z Medyolanu, imieniem Napoleona cesarza Francuzów i króla włoskiego, latem 1806 r., jako „komendant Trojga Abruzzów w królestwie neapolitańskiem”. Znowuż więc, jak przed sześcioleciem, znalazł się on tutaj przybyłych swych legionistach. Ale też w niemniej ciężkich, jeśli nie cięższych jeszcze jak wówczas, znalazł się tarapatach. Warowną Gaetę, niegdyś w lot wziętą przez legionistów Kniaziewicza, teraz po długich wysiłkach ledwo zdobył Massena. Pod Santa Eufemia od połączonych sił anglo-neapolitańskich krwawej porażki doznał Reynier. Dotkliwie dawała ' sie we znaki niezmordowana działalność krążących tuż nad brzegiem Anglików, pod starym ongi z Syryi przeciwnikiem Bonapartego, komodorem Sydney Smithem. Wysadzali oni na ląd coraz nowe oddziały, zasilali bronią, amunicyą, pieniędzmi chłopstwo powstańcze. Tym dzikim i fanatycznym powstańcom-brygantom, prowadzonym przez niedościgłego partyzanta Fra Diavola, nieustannie opędzać się musiał żołnierz polski po górskich stokach Abruzzów, pobrzeżnych skrętach Apulii, niedostępnych urwiskach osławionej już za Rzymian „srogiej Kalabryi (Calabria ferox)“. Sprawiali się przytem Polacy ze zwykłem męstwem, wytrwałością, dyscypliną. Zasługiwali też sobie na szczególne pochwały przełożonych generałów francuskich i samego króla Józefa. Ale w tej ciągłej, okrutnej partyzantce codzień pełno polskich padało ofiar, wielu ginęło od bryganckiej kuli i noża, wielu z wyczerpania i chorób po lichych marniało szpitalach, wielu dostawało się do niewoli i szło na długoletnią mękę na pontonach angielskich. Tak, na południowym krańcu Europy, najodleglejszym, najzapadlejszym wylocie włoskiego półwyspu, wykruszało się do reszty, zamierało fizycznie i duchowo, przed oczyma znękanego, starzejącego się, dźwigającego już pięćdziesiątkę Dąbrowskiego, umiłowane dzieło jego życia, stworzone przezeń z takim mozołem i nadzieją, wielkie wojskowo-polityczne przedsięwzięcie narodowe. Tak, po dziewięcioletniem trwaniu, dopełniał się koniec polskich legionów.
W tym dziewięcioletnim okresie, 1797-1806 r., przeszło przez legiony ogółem 805 oficerów i około 20 tysięcy podoficerów i szeregowców. Żołnierz legionowy głównie pochodził z Galicyi; potem, od drugiej i trzeciej koalicyi, doszło nieco z Litwy i Podola rosyjskiego. Był to z reguły lud wieśniaczy; ale było tu też sporo miejskiej biedoty, zagarniętej przez rekrutacyę austryacką. Oficerowie natomiast byli rodem przeważnie z dzielnicy rozbiorowej pruskiej i rosyjskiej. Była to z reguły młódź drobnoszlachecka; sporo przecie znalazło się tu synów średniej, tłustej szlachty. Prócz półpańskiego nazwiska Wielhorskiego, oraz idącego samopas, z nieprawego zresztą łoża, Sułkowskiego, śród całej tej patryotycznej emigracyi orężnej ani jednego nie było magnata. Mała szlachta, na czele orężnego ludu, dźwignęła wielki czyn legionowy. Zbawiła przytem ów lud, nawet wiodąc go na śmierć. Żołnierz legionowy, jeniec lub zbieg austro-rosyjski, to było mięso armatnie dla rozbiorców Polski, uratowane dla sprawy narodowej. Tak samo poczęści rzecz się miała z legionowym korpusem oficerskim. Zresztą, na ośmiuset oficerów i dwadzieścia tysięcy żołnierzy legionowych, większa część wróciła do kraju, gotując grunt do powstania poznańskiego 1806 i galicyjskiego 1809 r. Prawdziwy nakład fizyczny legionów był więc stosunkowo umiarkowany. Dziesięćkroć więcej Polaków zginęło w tym samym czasie w armiach rozbiorców Polski, aniżeli w legiach polskich. Biadanie nad hekatombą legionową na rzecz Francyi i Napoleona, to bądź nieświadomość, bądź ślepota partyjna, to w każdym razie mniej lub więcej mimowolne wysługiwanie się niedorzecznym i kłamliwym, upozorowanym krokodylową czułąścią, historyczno-politycznym natchnieniom wrogów Polski. Doniosłości dziejowej legionów nie wyczerpywały bynajmniej doraźne materyalne ich sukcesy, straty ani zawody. Niepożyta ich doniosłość spoczywała w dziedzinie duchowej. Legiony pracowały nietylko dla teraźniejszości, jak mniemali ich przywódcy, lecz dla dalekiej przyszłości. W najciemniejszej chwili dziejów porozbiorowych wykrzesały one iskrę nadziei, tchnęły otuchę w zmartwiały naród. Przez potop trójrozbiorowy przeniosły ocalone hasło niepodległości. Utrzymały nieprzerwaną ciągłość tego hasła i wcielającej je broni polskiej. Rzuciły pomost, ponad ziejące przepaście niewoli i zwątpienia, pomiędzy Insurekcyą Kościuszki a Księstwem Warszawskiem, Rewolucyą listopadową, Powstaniem styczniowem. I kiedyś jeszcze, gdy nareszcie wybije naprawdę godzina zmartwychwstania, najpierwszy w imię niepodległości zbrojny odruch polski pod starym legionowym odrodzi się znakiem. Tak nazawsze z granitowym blokiem niepodległej samowiedzy narodowej spoją się Legiony Dąbrowskiego i Napoleona.
Ale to dopiero jaśniejsza, szczęśliwsza miała odkryć przyszłość. Tymczasem w mroku i smutku tonął koniec legionów. Sam Dąbrowski, jeszcze jesienią 1806 r., w korespondencyi ze swej kwatery kalabryjskiej w Chieti, gorzkie wywodząc żale, nie przeczuwał, że w dni niewiele tamże dojdzie go wezwanie Napoleona na kampanię jenajską, na powrót do kraju. tem mniej w samym kraju przewidywano bliską chwilę tak fortunnego zwrotu. Przeciwnie, w ostatnich kilku leciech, od Lunewilu, półbrygad, San Dominga, zapanowałow Polsce powszechne niemal rozgoryczenie przeciw Francyi. Przykładały się do tego zgorzkniałe głosy wracającej do domu, znędzniałej, rozczarowanej emigracyi politycznej i legionowej. Przykładały się zniechęcające do Francyi wpływy kaptacyjne rozbiorców, szczególnie rosyjskie, lecz także austryackie i pruskie. Przedewszystkiem zaś oddziaływały nagie fakty: daremność ofiary legionowej, nicość pomocy francuskiej. „Niepodobna wyrazić,-tak Kosiński zaraz po powrocie donosił z Warszawy Dąbrowskiemu – jak bardzo Francuzi są tu znienawidzeni. Trudno jest znaleść się w towarzystwie, żeby nie spotkać ojca, matki lub krewnych której z nieszczęsnych ofiar (legionowych). Starczy wymówić słowo „Francuz", aby wywołać złorzeczenia”. Współczesnej prasie i piśmiennictwie Warszawskiem wyraźnie ten rozżalony, przeciwfrancuski przebijał nastrój. Poddawali mu się nawet tacy zapaleni ongi i ofiarni przyjaciele i obrońcy Francyi, jak rycerzpoeta Godebski. Stawiając w swym poemacie pomnik grobowy legionom, oddając hołd niezasłużony ludzkości i cnotom Fryderyka-Wilhelma, gorzko natomiast wypominał on grzechy Francyi, popełnione względem legii polskich. Wypominał tu z boleścią, jak z francuskiego rozkazu Polak legionista, słany na poskromienie wolnych murzynów, „poniósł drugim pęta. Poniósł, ale słusznego nie uszedł pogromu. Znalazł lub zgon za morzem, lub niewolę w domu... O narodzie niewdzięczny (francuski), takaż twa zapłata, Byś na rzeź słał przyjaciół do obcego świata?... Takąż nam do ojczyzny ukazałeś drogę?”
Aliści, koniec końcem, ponad całe to, w znacznej mierze uzasadnione i zrozumiałe uczucie goryczy i żalu, wygórowało mimowolne uczucie podziwu, uwielbienia, a wraz płynącej stąd nadziei, na widok wciąż rosnącej wielkości, potęgi, fortuny Francyi, uosobionej w geniuszu Napoleona. Ta postać bajeczna pana wojny i pokoju, generała Bonapartego, Pierwszego konsula, cesarza Napoleona, poczynała coraz bardziej opanowywać wyobraźnię polską. Rozchwytywane były we wszystkich trzech dzielnicach, o ile na to trójrozbiorcza pozwalała cenzura, najpierwsze, bez wyjątku apoteozujące, polskie o nim pisma. „Rycerz niezrównany”, – tak głosiła wydana w Kaliszu „charakterystika Bounaparty” – co więcej, „prawodawca, nauczyciel, krótko mówiąc, ojciec ojczyzny”, a przytem „dobry katolik... Ojca św. osobę szanuje”. Dobry też „szlachcic Korsykan”, syn i oswobodziciel sławnej ziemi włoskiej, z której „książęta litewscy ród swój prowadzą”, srogi pogromca mocarzów tego świata, lecz „nie ubliżający powinnego Jego Świątobliwości szacunku”, a zarazem dobroczynny opiekun „legionów z obcych północnych emigrantów,... z ludzi, po stracie swej ojczyzny innej szukających”, tak mimo przeszkód cenzuralnych dawał upust swym zachwytom, w wydanym w Wilnie „życiu i czynach Bonaparty”, gorący entuzyastą napoleoński, ks. Grzegorz Kniaziewicz, proboszcz kaplicy Panny Maryi w katedrze wileńskiej. Zaś jeśli nawet bogobojni starej daty ludzie dawali się porwać podobnemu entuzyazmowi, to tembardziej młodsze zapalało się pokolenie. To była żywiołowa suggestya wyobraźni i uczucia, zagłuszająca zimne rozumowanie. Już zakwitała w Polsce, silniejsza a poniekąd prawdziwsza od prawdy, legenda napoleońska. Niezawodnie Francya zawiodła Polskę, skrzywdziła legionistów polskich. Ale ten francuski wódz i konsul Bonaparte, ten francuski imperator Napoleon miał tyle genialnego polotu, potęgi, szczęścia. Zaś, co najgłówniejsza, on tak mocno grzmocił, tak głęboko upokarzał, tak sprawiedliwie karał morderców Polski. On jeden Polaków podobnem uraczył zadośćuczynieniem za okrutne ich krzywdy. tem samem, chcąc niechcąc, otwierał im widoki na szczęsne z jego ręki odrodzenie. Jeszcze nie obiecywał tego słowem, lecz już, chcąc niechcąc, czynem. Czemże były najsolenniejsze obietnice Aleksandra wobec milczącej wymowy Arcola, Marenga, Austerlitzu? Tylokrotny mściciel Polski jakże nie miałby w końcu zostać jej odnowicielem? To proste, niewyrozumowane poczucie szerzyło się w Polsce już za dwóch pierwszych koalicyi, gdy Bonaparte bijał na głowę najsłabszego z rozbiorców, Austryaka. Pogłębiło się ono nieskończenie teraz, za trzeciej koalicyi, skoro Napoleon stanął do rozprawy z najpotężniejszym rozbiorcą, głównym od stulecia katem Polski a postrachem Europy, skoro pod Austerlitzem mały kapral wziął za bary i powalił ogromnego Moskala. Ten widok niesłychany, te rozniesione na miazgę gwardye rosyjskie, ten cwałem umykający car, a opodal ten przegnany ze swej stolicy i korzący się cesarz rzymski, ten stulający uszy Prusak, wszystkie te nagłe cuda napoleońskiego geniuszu kazały o doznanych zapomnieć rozczarowaniach i straconą odżywiały ufność. Pierwotna wiara we Francyę i Bonapartego wskrzesała w żołnierskich zwłaszcza sercach polskich, w wiecznie ofiarnych i młodych, choć tyloma zrażonych, zwarzonych zawodami, duszach legionowych. „Znowu część świata w zbrojnej postawie – tak na schyłku 1805 r., ze skruchą, z niecierpliwem utęsknieniem, poetycki dobosz legionów do swej dawnej francuskiej i napoleońskiej nawracał się wiary – ...Znów hufce zbrojne ciągną od Wołgi, Zlewki Połowców i Hippomolgi: Może i Brennów zawita plemię Na naszą ziemię!"
Już szedł, już szedł największy z Brennów, by miecz gallijski na szalę dziejowych Polski rzucić przeznaczeń. Już, dłużej niewstrzymanej ulegając konieczności, europejskie swe pełniąc posłannictwo, niosąc niedoskonały, niecały, nietrwały, lecz bądźcobądź wyzwoleńczy twór Księstwa Warszawskiego, szedł do Polski Napoleon.