Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

VII.


Lata 1865 i 1860 należą do najpomyślniejszych w dziejach rozwoju Grottgerowego talentu, świadczą bowiem o niezaprzeczonym postępie genialnego artysty, który byłby może popadł w manierę i przesadę, gdyby tworząc ciągle w tym samym kierunku a przy tern zniewolony dla chleba do zaopatrywania czasopism w ilustracye— zbyt wiele był produkował a studyował za mało.

Od tak niefortunnego zwrotu uchroniło go nieszczęśliwe na pozór zdarzenie: odebranie mu stypendyum z powodu, że w wyborze przedmiotów do swych kompozycyi nie stosował się do dawanych z góry wskazówek. Wypadek ów, jako też nie pocieszający stan zdrowia, skłoniły naszego malarza do opuszczenia Wiednia i zabawienia przez czas dłuższy na wsi u przyjaciela lat młodych, spędzonych wspólnie w Krakowie, Stanisława hr. Tarnowskiego ze Śniatynki. Zmiana ta oddziałała na niego arcy-zbawiennie. Jeśli już świeże, wiejskie powietrze korzystniej wpływało na jego wątłe siły, aniżeli aura wielkiego miasta — o ileż swobodniejszym czuć się musiał tutaj, nie potrzebując troszczyć się o chleb codzienny dla siebie i dla innych, nie potrzebując się podejmować obstalunkowych robót i walczyć z wierzycielami i lichwiarzami, w których ręce dostał się przez zbytek dobroci i uczynności dla bliższych i dalszych...

Zamiast rysować z pamięci, co mimo wielka łatwość stawało się niebezpiecznem robił teraz portrety, szkice i studya z natury a oryginalne ludowe typy, charakterystyczne sytuacye i wdzięczne sielskie widoki, służyły mu za niewyczerpana kopalnię coraz nowych motywów, zasilały obficie łaknącą wrażeń fantazya i nastrajały ja poetycznie. Życie na łonie natury i wśród prostego ludu, odpowiadało potrzebom szlachetnego serca; podpatrywał też przyrodę, obcował z ludem a przechadzka po pięknej okolicy, polowanie w ogromnych lasach, stokroć więcej sprawiały mu przyjemności, aniżeli głośne i huczne zabawy stołeczne. Wyrwawszy się z wiru wielkiego miasta, tutaj po burzach młodości znajdował ukojenie, dojrzewał i podnosił się moralnie, przychodził do rozwagi i zastanowienia się nad rzeczami, o których w Wiedniu nie miał czasu pomyśleć a powołanie artysty, które zawsze pojmował wzniośle, uważał teraz wprost jako apostolstwo. „Dziś po raz pierwszy — pisze 23 czerwca r. 1865 — zapytuję się w duszy: kto jestem i dlaczego jestem? Czym artysta i apostołuję dla ludzi u Bóstwa, czy dla Bóstwa u ludzi?! To zapytanie, aczkolwiek zdaje się na oko li tylko należące w zakres myśli, jest jednakże tak ważne, że odpowiedź na nie losami mojemi pokieruje, bo dziś dla jednego drugie poświęcić muszę. Dwóch tych pojęć w jedno połączyć nie mogę, bo wówczas stałbym się tem w duchu, czem jest zwykle w sferach zetknięcie się dwóch przeciwnych prądów, to jest wichrem, albo jeśli porównamy to z prądami wody — wirem, ciągle obracającym się w koło, a stojącym na miejscu! A mnie stać nie wolno, ja lecieć i porywać muszę. Więc czemże właściwie jestem? Apostołem dla ludzi u Bóstwa — to wówczas występuję jako człowiek, a człowiek w najpiękniejszem pojęciu tego wyrazu, i modlę się za Bracią u Boga. Dla tej myśli poświęcać sumienie, albo swoich powierzonych, już mi nie wolno, bo to nie ludzkie, to pogańskie! A jeżeli ja apostołuję u ludzi dla Bóstwa, czy mi wolno siebie, swoich wraz z ich czeladka poświęcić dla niego? Czy mi wolno zaprzeć się człowieczeństwa? Od rozwiązania tych zagadek zawisła przyszłość moja — ani na jedno, ani na drugie odpowiedzi nie znalazłem jeszcze — ale oddam się losowi memu; gdzie on mnie pokieruje, tam pójdę, bo w fatalizm tą razą wierze!"

W jesieni tego roku zapraszany na wieś przez p. Władysława Fedorowicza, z którym w Wiedniu żył na jak najprzyjaźniejszej stopie, z wezwania tego nie skorzystał, po części nie chcąc przerywać nie podokończanych robót, po części zaś, że mu w Śniatynce było miło i dobrze. Przytaczamy z owej pory list, pisany pod dniem 28 października, jako malujący ówczesny nastrój umysłowy i moralny Grottgera a zarazem serdeczny stosunek z p. Fedorowiczem: „Ja tu u mojego poczciwego Stacha jeszcze jakiś czas pozostać muszę. W dzień maluję, wieczorami rysuję — czasami wytrzebiam lasy z wilków, dzików, niedźwiedzi i innej zwierzyny a czasami marzę, w czem mi szarą godziną wesoły kominek wtóruje — marzę o tern, co minęło, albo co na mnie jeszcze czeka. Gdyby nie Ty, drogi Władku, na tem smutnem, szarem przestworzu przeszłości, z Twoją gorącą, energiczną i stałą przyjaźnią, przeszłość ta byłaby mi bardzo przykrą i bolesną. Przyszłość — to jutro nie piękne, bo takie niepewne! I otóż obraz moich marzeń! 

„Wiele przecierpiałem — więcej, aniżelim się spo dziewał. Bogu dzięki dodać mogę, że to już wczoraj było. Czy owe słów kilka, któreś do mnie skierował, czy owo przypomnienie stanowcze w Twym ostatnim liściku — czy ono na mnie tak silnie oddziałało, ze przestałem rozpaczać a zabrałem się do pracy, tego nie wiem, bo chwili takiego podniesienia się duchem w owym czasie u mnie, wcale sobie nie przypominam. Czułem się złamanym, jak gdyby zdeptanym. A że w końcu przyszedłem do siebie, że w końcu pomoc do mnie przyszła i podniosła mnie, to przypisuję nie sobie, tylko czarom Twej szczerej przyjaźni, która jak anioł stróż mnie zwątpiałego prowadziła przed sobą i zawiodła w stronę, zkąd przyszedł ratunek... Przyjaźń tę zachowaj mi i nadal, choć ja Ci nawzajem taka sama odpłacić nie zdołam.“

Po tych poważnych i serdecznych słowach następują wesołe, żartobliwe i dowcipne, ukazujące nam Grottgera takim, jakim bywał w miłem i dobranem towarzystwie, a wywołane wspomnieniem wspólnego pobytu z kuzynką korespondenta w miejscu kąpielowem: „Twojej pięknej kuzyneczce powiedz, że bytnością swoją w Krynicy całe doczesne a przynajmniej owo krynickie szczęście wszystkim późniejszym meteorom piękności podkopała — bo niechcący stała się tą nielitościwą miarą, podług której już wszystkie późniejsze panny, (pawie, łabędzie, krasnowrony, gęsi... krynickie) mierzono i nieszczęściem znowu — na niekorzyść. Możesz sobie wyobrazić, jak to niewyczerpane źródło studyów dla takiego Hogarta; co za gra muszkułów w twarzyczce, w nosku, w ustach, co za dziwne przymrużanie oczek, co za ruchy śnieżnemi ramiony, kiedy zagrzmiało, jak z archanielskiej trąby: „ale panna P To było okropne a tein straszniejsze, że tylko niektórzy wybrani mieli prawo do głoszenia, jaka to była ta panna F. Ileż razy ja Twoją piękną kuzynkę od stóp do głów opisywać a nawet rysować musiałem! Powiedz Jej, że we mnie miała wielkiego sprzymierzeńca — bo przypominam sobie, że po każdem takiem opowiadaniu moje piękne słuchaczki to bladły, to się czerwieniły a krople zimnego potu występowały im na alabastrowe czółka ... Tak wielką była potęga mego słowa…”

Ile przyjemności nawet zimą dostarczał Grottgerowi pobyt w Śniatynce, wskazuje drugi list do p. Fedorowicza pisany na dniu 10 grudnia r. 1865. „Jestem dobrej myśli — pisze w nim — troski i zmartwienia staram się odepchnąć od siebie, i dla tego ciągle jestem zatrudniony. Od czasu do czasu wśród ciszy wiejskiej i głuchoty zimowej stanę w oknie, i spojrzę na świat Boży, przyglądnę się wesołym srokom, krzykliwym i niezgrabnym gawronom, posłucham poświstu mroźnego wiatru, w końcu wpatrzę się w smutne, szare obłoki, i mam tyle przed oczami a tak wiele w sercu, żebym się z nikim nie zamienił. Do tego mam coś zawsze na sztaludze, co mi za towarzysza i gościa stanie — czy to obraz z głębi borów litewskich, czy to starzec siwobrody, czy to rumiany buziak milutkiej wieśniaczki — wszystko to moi przyjaciele i wierne kompany. W tej chwili zabieram się do trochę większego obrazu, o czem Ci później napiszę. 

„Od czasu ostatniego listu mojego do Ciebie byłem kilka razy na polowaniach, na których okryłem się sławą godnego rywala sławnych Nemrodów... W tych dniach także wybieramy się na wielkie polowanie do Łokietnik w Stryjskiem. Biedne te dziki, capy i lisy — nie mówię o zającach, które popełnią tę nieostrożność i wyjdą na mnie do strzału. Już nie myśleć dzikowi o kartoflach, capowi o żołędziu, lisowi o smacznych i tłustych kurkach i kaczkach a biednemu zającowi o miłej kapuście! ale raczej dysponować się na śmierć niechybną! Ot tak się tutaj żyje, drogi Władku. Ale nie myśl, abyśmy oddając się przyjemnościom łowiectwa, już zapomnieli o innych. Przeciwnie — wdzięczne muzy bardzo często umilają nam długie zimowe wieczory. I tak przed kilku dniami czytaliśmy z najnowszych utworów Lenartowicza Anioła ziemi“.

Poemat ten, nazwany przez autora „srebrnym śpiewem", bardzo się podobał w Śniatynce a Grottgera natchnął nawet do nowej kompozycyi. Jestto wierna illustracya do następnych słów: „Widzisz te drzewa palmowe, i tego starca, którego ręce w kajdanach błądzą po arfie złotostrunej; głowę opuścił na piersi i milczy" I tylko arfa płacze, i płacze córka jego, która w hebanowych włosach, siedząc przy ojcu, oblicze swoje ukryła i głowę dłońmi podparła.“

Nie wszystkie jednak muzy reprezentowane były w tej miłej wiejskiej siedzibie; brak szczególniej jednej z nich dotkliwie się daw ał uczuć artyście. „Muzyki — mówi — niestety nie słyszałem już bardzo dawno; obecnie sroki, wrony i poczciwe stare wróbliska, muszą nam zastąpić Rogerów, Giardonich, Pattich i Bram bilów.“

Zdrowie i wtedy jeszcze mu nie dopisywało, jak widać z odpowiedzi na zapytanie niespokojnego o nieprzyjaciela: „Wierzaj, że nie jest mi gorzej, i że mam nadzieję rychłego polepszenia. Wprawdzie teraz słusznie się porównać mogę z łazienką parową, którą Neapolitańczycy zwykli stawiać na górze Wezuwiusza, bo równie jak ona, wyczekuję codzień chwili, w której mnie nieubłagany krater pochłonie — ale zostało mi pocieszenie, że i owe chatki nie koniecznie w ten sposób przepadają, zawalają się bowiem czasem same od starości! Słaba nadzieja, ale nie opuszcza mnie jednak. A więc vivat! może się jeszcze człowiek na co przyda.“ 

Nie równie pomyślniej od zmiany miejsca pobytu, powietrza i warunków życia, wpłynął na Grottgera i na jego artystyczną działalność wypadek niepospolity i ważny, który go zaskoczył nagle i niespodzianie, w miesiąc po napisaniu powyższego listu. Była to miłość, ale jakżeż odmienna od wszystkich tych uczuć, jakich doznawał poprzednio tak często! miłość wielka i czysta, gorąca i wzniosła, pełna poświęcenia, wzrastająca z każdym dniem a zaniesiona do przedwczesnego grobu…

Artysta wyzdrowiawszy u przyjaciela na cielę i na duszy, w pierwszych dniach roku 1866 przybył do Lwowa, ażeby wziąć udział w karnawałowych zabawach. W dniu 18 stycznia odbył się bal na strzelnicy. Na balu tym rozstrzygnął się los Grottgera; poznał bowiem wtedy i pokochał szesnastoletnia pannę Wandę Monne, i powiedział sobie, że ja tylko jedną mógłby zaślubić. W tydzień później oświadczył się solennie rodzicom, którzy widząc w córce wzajemność, lubo niechętnie, uszanowali jej wolę.

Pod wpływem ożywczego uczucia wielkiej miłości odżył znakomity malarz, uczuł w sobie nowe siły do życia i do pracy, i pod okiem ukochanej, podczas długich zimowych wieczorów utworzył niemal całą seryą nowych utworów, które też ogłosił pod nazwą „wieczorów zimowych“, dając im za motto, co także znaczące, słowa wyjęte z dzieła św. Tomasza a Kempis: „Si loqui licet et expedit, quae aedificabo sunt, loquere''. Nie zawadzi tu dodać, że wyniósłszy z domu rodzicielskiego gorące uczucie religijne, osłabił i zatarł je w pierwszych latach pobytu swego w Wiedniu, głównie za sprawą anti - religijnej lektury; ale wkrótce ocknął się, uczuł z przykrością dziwną czczość, jaką go przejmowała niewiara, i zdobył na nowo utracone lekkomyślnie skarby ducha. Teraz, gdy się w nim obudziło uczucie szlachetne i święte, które pragnął utwierdzić błogosławieństwem kościoła, tem żywiej we wdzięcznem sercu zadźwięczała struna miłości ku Stwórcy.

Około 25 lutego wyjechał do Żurawna i Śniatynki. Po drodze zawitał na krótko do Mikołajowa, do Karola Młodnickiego, któremu pod dniem 4 marca donosi z domu hr. Tarnowskiego: „Od przeszłej soboty jestem już na miejscu i już na dobre przy robocie. We łbie się jakoś rozwidniło, na sercu jakoś lekko, i z Panem Bogiem pójdzie wszystko u Powróciwszy do Lwowa na dniu 25 marca, bawił tu z przerwami do czerwca. W tym miesiącu celem spotkania się z panną Monne, wyjechał w Żółkiewskie, do państwa Skolimowskich, zamieszkałych w Dyniskach, gdzie kończył trzy obrazy z Litwy. Gdy wkrótce osoba, dla której tu bawił, wezwana przez rodzinę, pospieszyła w Sandeckie do wujowstwa, Grottger udał się do Krakowa, po wystawie zaś podążył w ślad za nią do Grybowa. Tutaj płynął mu czas swobodnie i szczęśliwie przy boku ukochanej, w towarzystwie jej wujowstwa, pp. Korczyńskich, których portretował, wśród częstych odwiedzin u zamieszkałego w pobliżu pana Stadnickiego Eustachego, kolegi ojca jego z r. 1831. Tutaj rysował także cygana w albumie, dwa obrazy poświęcone dzieciom polskim (na chórze i przy grobowcu Kościuszki), tutaj przedstawił przysłonione tureckim zawojem oczy tej, której rysy odtwarzał nieustannie w coraz inny sposób; tu wreszcie otrzymał zasadzony przez nią maleńki ogródek, wożony później w skrzyneczce po świecie i pielęgnowany z największą troskliwością.

Pod jesień odprowadziwszy pannę M. do Tarnowa, sam pojechał do Krakowa, dla widzenia sie z rodzina, zkąd wybrał się do gościnnego domu pp. Bobrowskich w Porębie a na dniu 4 grudnia powrócił do Lwowa, gdzie tegoż dnia odbyły się zaręczyny. Wówczas pracował już nad Wojną, jeszcze bowiem 18 lipca mówi: „Pierwszy obraz Wojny zaczynam jutro a będzie on przedstawiał kilkoro ludzi różnego stanu i wieku, stojących na podsieniu i patrzących w stronę, gdzie na niebie wieczornem ukazał się złowrogi kometa, zapowiadając straszne klęski i nieszczęścia. 

W szeregu listów, pisywanych do narzeczonej, spowiada się artysta z myśli, jakie go nawiedzały w ciągu pracy nad tym nowym utworem, mówi o postępie w kompozycyi, opisuje pojedyńcze części, tłómaczy się ze zmian, jakie zaprowadził.

Na czele tej korespondencyi przytaczamy pismo nader charakterystyczne i świetne, w którem artysta roztacza przed ukochana owa myśl przewodnia, filozoficzna, jaka go natchnęła do podjęcia tak trudnego zadania. „Co to będzie — pisze pod dniem 5 września z Krakowa — z tego wszystkiego, co mi się po głowie marzy? nie wiem. Czy coś w końcu, jak po burzy, wypłynie na spokojne lustro bezdennego morza fantastycznych domysłów i przypuszczeń moich? Czy wreszcie doczekam się tej radosnej chwili, w której idąc długo i długo za złotą nitką marzenia, w końcu doszedłszy do kłębka, zawołam uszczęśliwiony: Mam — już go mam — już on moim!? Ach, gdybym przewidział, jaki los czeka w przyszłości wszystkie obrazy, którem ja w duszy jedne już utworzył, a drugie już przeczuł!“

Po tej poetycznej apostrofie do widma zakrytej przyszłości, odsłania malarz głębię własnego ducha, wyjaśnia genezę swych natchnień, wymienia zaś wielkiego wieszcza średnich wieków nie dla tego, aby się mierzyć z potęgą jego geniuszu, lecz ażeby okazać, że w swych dążnościach idzie wskazaną przezeń drogą: „Słuchaj, wszak znasz Dantego? Wszystkie i okropne i cudowne obrazy jego Komedyi jeszcze żywo stać Ci muszą w pamięci — więc odczuwasz ważność tego dzieła dla dzisiejszej ludzkości, a cóż dopiero dla swojego wieku! A gdyby dziś Dante z grobu powstał, albo duch jego narodził się po raz drugi i tak samo zawołał do ludzkości? A gdyby tym drugim Dantem był… Teraz się zaśmiejesz, prawda? — Ale bo też to doprawdy byłoby waryactwem coś podobnego tak obcesowo o sobie wypowiedzieć — a cóż za niemądrość w podobne słowa uwierzyć? Nie — jam się żartem z Dantem porównał, ale zrobiłem to dla tego, bo przedmiot, który sobie wybrałem na teraz, radbym w obrazach zupełnie podobnie obrobić, jak to w słowach Dante uczynił. Dante, filozof, przejął się myślą swoją, mając na celu Włochów, rodaków swoich, słowem gorzkiej prawdy do opamiętania się pobudzić. Poematem swoim zamierzył on nie tylko rozprzęgnięte wówczas stosunki socyalne, ale nawet i podupadającą ogólnie moralność podźwignąć i poprawić. Obrał sobie za zadanie nie boskiem i, lecz ludzkiemi zupełnie usty, nie z przebaczeniem w duszy, ale z całą żółcią i nienawiścią zwyczajnego śmiertelnika powiedzieć to, o czem już od trzynastu wieków nasza religia pouczała. To wszystko miał w planie i wszystko to wykonał. Było to jedno z najświetniejszych zadań, jakie sobie kiedykolwiek artysta do wykonania obrał i wykonał. Oto w kilku zarysach, co Dante zrobił; a teraz w ten sposób o tem, co ja zamyślam. Wojna i wojna! Wojna dynastyczna. Czem ona się stała dla ludzkości, o tem mówić nie potrzeba. Krótko powiedziawszy: plaga dzisiejszej ludzkości, najobrzydliwszy zabytek średnich wieków — żywioł, którym się wszyscy brzydzą i przed którym jak najdalej uciecby pragnęli — a przecież taki, który do dzisiaj w sobie samych żywimy i cierpimy. Dużo o tem pisano — ale przecież nigdy nie malowano. Przestawano na przedstawieniu pojedynczych oderwanych momentów, które są już ostatecznym wynikiem i skutkiem, poprzedzających i nieochybnych katastrof. Przedstawiano straszną i okropną bitwę lub rzeź, ale nikt jeszcze nie przedstawił obrazu wojny przed oczy biednych ludzi — z takiem wrażeniem, jakie my w życiu przez całe trwanie tej strasznej plagi odbieramy. Pomyśl teraz a raczej posłuchaj: gdyby malarz na raz wezwał swą Muzę, albo swą Beatrix i powiedział jej: Prowadź mnie tam, gdzie wre wojna, gdzie jej stanę oko w oko. gdzie mnie ona zasmuci, zastraszy, przerazi i obrzydnie! a gdyby ta jego Beatrix wzięła go za rękę i poprowadziła w tę stronę — a teraz otworzył sie przed nim cały świat nieznanych widoków, — gdyby mu wskazywać zaczęła jeden po drugim, a on stał, tulił się do niej — smucił — straszył — przerażał i wzdrygał?!”

W dziesięć dni po tym pięknym liście donosi również z Krakowa, że „musiał zarzucić plan pierwotny" w przedstawieniu tragicznych scen wojennych. „Chcąc — mówi — zbrodnię wojny przedstawić w całej jej potędze a raczej zwierzęcości, potrzebowałem cnoty, to jest ducha wprost temu przeciwnego — reprezentanta idei wyższej, bozkiej, to jest człowieka na podobieństwo boże stworzonego, a uosobiona myśl doskonałości, jako przewodnika jego. A chcąc patrzeć na ową wojnę ze stanowiska czysto realistycznego, czyż miałbym sposobność wprowadzenia przedstawicieli tej wyższej idei, to jest idei przeciwieństwa ze zbrodnią wojny? Aktorowie, występujący w obrazach, a przedstawieni jako opierający się, albo upadający pod brzemieniem tej zbrodni, nie mają prawa być dla tego przedstawicielami idei przeciwieństwa. Bo w żadnym wypowiedziane być nie może, że on cierpi zupełnie niezasłużenie, a gdyby nawet tak było, to mogę wątpić, czy on jest tak czysty, aby mógł być przedstawicielem cnoty. Biorąc więc rzecz ze stanowiska realistycznego, wszelki żywiół w obrazie byłby tylko biernym wobec wojny; (czynnym wystąpić nie może, bo wówczas wojna byłaby wytłómaczoną) a jako taki jeszcze by nie stał na wysokości jej przeciwieństwa, w całem znaczeniu tego wyrazu. Idea przeciwieństwa wyradzałaby się wówczas w każdym pojedyńczym widoku — a czyby zawsze zrównoważyć sie potrafiła z żywiołem wojny? Ona by była zupełnie zależną od poglądu a raczej sądu każdego indywidyuum i pojęcia o zbrodni. Cóż mi więc po tych refleksyach pozostało do zrobienia? Oto wprowadzić już na obraz owo czyste i nieskażone pojęcie o cnocie i uprzedzić niem w sądzie każdego widza. Obrazem jej jest ów artysta i jego geniusz. Słusznie byłbym karygodny, gdybym te dwie postacie postawił na każdym z obrazków, tylko jako obojętnych widzów; ale jeżeli i oni wystąpią jako aktorowie czynni, najgoręcej przejęci okropnością wojny — to wowczas będę uniewinniony. Nie obawiaj się, aby forma poetyczna, nadana tej pracy, czyniła jakikolwiek uszczerbek jej tendencyi. Chociaż to będą postacie moje wymyślone, to one tylko przecież co do stroju będą się różniły od żywych, przez nas widzianych na "jawie" A dodam jeszcze, że będąc o tyle swobodniejszym, dla wrażenia i jego potęgi tem więcej zdziałać potrafię. Zaręczam Ci, że jeżeli tak zrobię, jak pragnę, to i najzakamienialszy człowiek zamyśli się i popyta siebie, czy widział wojnę i czy ona była tak straszna? A w duszy znajdzie odpowiedź, że ją widział, że była może straszniejsza, ale że tego nie zauważał. Oto masz chwilę, dla której całą tę pracę podjąłem, a tylko taki osiągnąwszy rezultat, będę miał już więcej, jak zasłużyłem, bo każdy na wojnę rzeczywistą patrząc, moje obrazy z pewnością sobie przypomni.”

Jeden z listów o wiele późniejszych, bo napisanych w Paryżu 24 kwietnia następnego roku, treścią swoją wiąże się z poprzednim i uzupełnia wypowiedziane w nim myśli; dla tego też przytaczamy wyjątek z niego tutaj, bez względu na chronologiczną kolej. Grottger uwiadomiwszy narzeczoną o nowej zmianie w pomyśle, tak mówi dalej. „Wiesz, że przedstawiając ujemne strony wojny, zamierzyłem przedstawić także tę wojnę jako żywioł, który nas demoralizuje i to tak dalece, że o samym Bogu i jego poszanowaniu zapominamy. Otóż to, co ma być obrazkiem zakończającym, to właśnie mam teraz pod ręką, i na nim prócz artysty i jego geniuszu, nie będzie nikogo więcej. Rzecz dzieje się w kruchcie przedkościelnej, po prawej stronie geniusz i artysta najokropniej zgorszony, w głębi trochę, a po lewej na samym przodzie nic więcej, tylko cztery bębny, które jeszcze przed chwilą służyły za siedzenie dla trzech jegomościowi zajętych żywo grą w karteczki! Ze przed chwilą jeszcze grali, świadczy lulka dymiąca na ziemi i karty porozrzucane. Po nad niemi do filara na krzyżu przybity, Pan Jezus. Rozciągnął ramiona swoje i głowę smutnie pochylił, bo go nie chciano uszanować, a na ramionach płaszcze, ładownice i różne rynsztunki wojenne pozawieszano. W głębi kościół zestrzelany i na wpół spalony. Oto treść obrazu. Czy go widzisz i czy jest dosyć mówiący?”

Wracamy do naruszonego chwilowo chronologicznego porządku, ażeby śledzić dalej kształtowanie się pomysłów i powstawanie pojedynczych epizodów z „Wojny“. Ze znanego nam już listu z dnia 14 września i z innego, późniejszego o tydzień, dowiadujemy się o treści dwóch obrazków, przedstawiających „Pożar” i „Głód”: „Miasteczko się pali, całe morze płomieni rozwścieczonych jak szalone, wzbija się pod obłoki, a cały widnokrąg tumany iskier i dymu zalały. Strasznie gore! już i kościół w płomieniach, a z okien jego wieży bucha już ów wszystko niszczący żywioł. Nic nie ocaleje, wszystko stracone! to też biedni mieszkańce długim szeregiem uchodzą z miasteczka, każdy co mu najdroższe, ze sobą zabrawszy. Uciekają drogą poprzed wzgórze, z którego cała okolicę przejrzeć można, a na której dwóch wędrowców widzimy. Ten biały, smutny, siedząc na odłamie skały, podparł się lewą ręką, a swoją prawą podał towarzyszowi, bo ten widać bardzo nieszczęśliwy, nawet wystać nie mogąc, zsunął się na kolana i usiadł, jedną rękę właśnie ku twarzy podnosząc, aby ją zasłonić. Skulony siedzi tak tyłem do pożaru, a przodem do widza. Jestto Dant i jego Beatryx na jednem z najstraszniejszych widowisk z codziennego życia. Oto treść ostatniego obrazu, którego oni są głównemi figurami. Czy dobrze tak? Uciekający są w głębi obrazu a ci dwaj ostatni tą razą na samym przodzie. Ostatniego obrazu dziś nie zacząłem, bo papier nieprzygotowany; ale za to epilog do pierwszej części podłożyłem i opiszę go, jak będzie skończony. 

Poniedziałek, dnia 22 września.

Dziś czwarty obrazek rozpocząłem; myśl do niego jest bardzo szczęśliwa, a przyszła w ostatniej chwili. Pomyśl sobie, że jesteś w lesie przy samym krańcu jego, zkąd rzuciwszy okiem po okolicy, dostrzeżesz w oddaleniu palace się miasteczko. Ujdź parę kroków ku lasowi, tam, gdzie się już trochę zagęszcza, a w cieniu starego dębu okaże ci się smutny, ale bardzo do serca przemawiający obrazek. Oto pod drzewem siedzi matka-staruszka, troje dziatwy drobnej i młoda dziewczyna. Uciekły wraz z dziaduniem z domu w pobliskie lasy, bo naszli ich tam żołnierze, podpalili miasto, a sami okropnie strzelać i zabijać zaczęli. Matka płacze, bo kto wie, czy tam męża nie zostawiła, a dziatwa głodna, i prosi a prosi chleba. Młode dziewczę wyjęło z koszyka bochenek, i oto rozdziela go między biednych zgłodniałych. Staruszek wsparł się na wychudłej ręce i zadumał bardzo. Tuż przy rzeczach i kosztowniejszych sprzęcikach, które biedni ze sobą zabrać zdołali, leży poczciwe psisko, stary sługa, stróż i przyjaciel domu. Nad tą grupą na wzgórku, a raczej na małej wyniosłości terenu, ukazał się geniusz, a przy nim z politowaniem i rozczuleniem patrzący artysta.“ 

Na dniu 26 września donosi Grottger, że już podłożył cały nowy obrazek, a spodziewa się skończyć do 1 października; opisuje go zaś w sposób następny: „Jest na nim dużo figur, i tak jest dziadek i babka, trzy córki, dwoje wnucząt i zięć, a oprócz tego Dant i Beatrix. Wszystko razem stojąc przed domem, zadumane patrzy w górę na kometę; tylko artysta i geniusz jego, nie ku niebu, tylko na główną scenę obrazu oczy mają zwrócone. Są tam i gołąbki i kwiatki i powoje i różne inne różności, charakteryzujące zacisze domowe i rodzinna miłość tych biedaków. W samym środku, najwięcej w głębi, siedzi na ziemi matka, pochylona w zamyśleniu nad dzieciną swoją, która rozpowita leżąc przy niej, rączki do niej wyciąga, a nóżkami bryka. Około niego siedzi trochę starsze, ze złotemi wzburzonemi włosiętami, i jako roztropniejsze, patrzy za przykładem starszych na gwiazdę z ogonem. Za matka, na ławce pod gankiem na słupach, obwieszonych dzikiem winem, czy powojami, siedzi babka i wnuczka - podlotek. Babunia się zasmuciła, i w niebo patrząc, ręce jakby do błagalnej modlitwy złożyła. Przy niej wnuczka, przedtem szyciem bielizny zajęta, zamyślona, także oczy na gwiazdę złowroga zwróciła, i jakby przeczuwając, że to zły prognostyk, na twarzy posmutniała. Za niemi w ganku staruszek oparty o słupek, także podniósł głowę, ale nie z ciekawości, tylko ze zgryzoty, że może jeszcze nie jedno nieszczęście będzie musiał widzieć i zaznać. Po tej samej stronie (po prawej), ale bliżej ku przodowi, sam gospodarz może, rzemieślnik przy fartuchu, wyszedłszy na podwórze, i on w górę popatrzał, ale potem pochylił głowę i mocno się zadumał. Na jego ramieniu wsparła się żona, i smutna patrzy się w gwiazdę , jakby w jej blasku tajemniczą przyszłość wyczytać chciała. Wszyscy albo smutni, albo bardzo zadumani, a tak cicho, że tylko uderzenie skrzydełek dwóch gołąbków usłyszeć można, które wprzód krążąc po nad głowy swoich przyjaciół, zleciały do wiadra, stojącego na krawędzi studni i wodę piją. Po lewej stronie obrazu, obok studni, wśród drzew i krzaków kwiecistych, widzisz artystę - wędrowca i przewodnika jego. I oni się zadumali i z politowaniem patrzą na biednych ludzi, a litują się nad nimi, bo widzą, co ich czeka już w najbliższej przyszłości. Cały obraz oświeca zorza po słońcu, które niedawno zaszło. W oddaleniu widać kościółek o smukłej wieżyczce, kilka starych lip w pobliżu, kilka drzew, kominów i potem równinę, a na niej, jak przez mgłę, porozsypywane wioski i miasteczka. Na całym obrazku dużo drzew, kwiatów, rozkwitłej i bujnej natury, a nadewszystko cisza i smutek. Oto masz w kilku słowach historya zaczętego obrazu.“

Wiemy dziś, jak bardzo zmieniły się później te pierwotne pomysły do Komety i Pożegnania, jak się później uprościły i udoskonaliły, zanim przybrały ostatnia formę, co dowodzi, ile nad niemi pracował, ile się zastanawiał artysta. 

Lubo zwolna, następowały dalsze rapsody tegoż samego poematu. Na dniu 9 listopada t. r. pisze Grottger: „Wojnie przybył wreszcie jeden dosyć porządny obrazek więcej. Opisuję Ci, jak on wygląda: w samym środku obrazu kobieta młoda i piękna, konwulsyjnie przycisnęła do siebie biedne maleństwo owite, i jakby straszliwem przeczuciem miotana, patrzy przed siebie, tam gdzieś w przyszłości obraz nieszczęścia spostrzegając. Za nią staruszka, wsparta na lasce, matka, głowę w dół pochyliła, oczy zmrużyła i bardzo płacze. Za niemi na lewo biała ogrodowa furteczka jeszcze otworem stojąca, a tuż za nią, na gościńcu, cała kolumna w głąb obrazu posuwającej się jazdy. Ubrani w zbroje i żelazne przyłbice, postępują wolno, cicho i ponuro, bo wszyscy na śmierć. Sztandar ich powiewa w powietrzu, i furka i bryka, jakby wesołością swoją urągał tym posępnym, żelaznym rycerzom. Jeden z nich na białym pięknym koniu, sam jeszcze piękniejszy w srebrnym hełmie i pancerzu (widać, że starszy) obrócił się w siodle, a wyciągając ręce po za siebie, zapewne raz jeszcze owe dwie smutne kobiety pożegnał. Po prawej stronie obrazu, wsparty o drzewo, głęboko zadumał się artysta a na nim wsparta smętna Beatrix jego. Z przodu obrazu biała ścieżeczka i dużo trawy zielonej i barwistego kwiecia. Niebo chmurne i mgliste, a tam nad oddalający od sięrycerzami jeszcze bardziej zachmurzone. Kilka kruków, z za krzaków wzniosło się wysoko i lecą, bo rycerzy wyprzedzić muszą. Oto cały obraz“.

Z kolei następuje rekrut, wyciągający los z urny. „Nie jestem dziś tak smutnym jak wczoraj — czytamy pod dniem 16 listopada wieczorem — bo przez dzień dzisiejszy wyrósł przecież bohater mojego teraźniejszego obrazka. A powiem Ci, że taki śliczny, że jeszcze nigdy podobnie pięknego młodzieńca nie stworzyłem. Włosy ma długie, kręcone, a czarne jak heban; oko podłużne, przymrużone, niby obojętnie z pod długich czarnych rzęsów ku urnie złowrogiej wyziera. Nos prosty, usta średnie, zaciśnięte a po nad niemi mały, czarny wąsik. Cała postać apollińskiej budowy i pełna spokoju a męzkiej buty. Gdybym kiedyś zobaczył takiego żywego, tobym go pokochał z całej duszy... Oprócz tej figury przybyły dwie inne, a raczej trzy, tylko jedna dopiero naznaczona. Po prawej stronie losującego nie sztachety, tylko drzwi, a z przodu żołnierz, wzbraniający wstępu nieszczęśliwej matce losującego właśnie. Nie powiem, aby ta zmiana pochlebiała obrazowi, ale przyczyniła się do zupełnego wyjaśnienia odbywającego się na obrazie dramatu. Oczywiście, że tak jak w pierwszem już założeniu, staraniem mojem będzie na figurę najgłówniejszą najwięcej dać nacisku, aby reszta figur zupełnie myśli na nią skupionej nie odrywała. Czy dobrze tak?"

Następnego dnia o samej północy pisze niezmordowany malarz: „Przybyło dwóch synów Marsa, siedzących za stołem: jeden tak głupkowato a przytem drwiąco podśmiechujący się, drugi zaś starszy, kwadratowy, krótkokarczysty, z gęstą strzępiastą brodą, z okiem jak u starego żbika, a wyrazem twarzy pełnym surowości i srogiej bezwzględności żołdackiej. Dwa bardzo wybitne, a w tym obrazie bardzo szczęśliwie zastosowane typy. Jutro przyjdzie trzeci, który uzupełni grupę, dodając jeszcze więcej właściwego jej wyrazu. Ten obraz najmniej jeszcze ze sześć dni roboty mozolnej zabierze, ale będzie miał bardzo wiele w sobie pieprzyku, imbiru i papryki artystycznej."

keyboard_arrow_up